Trwa ładowanie...
26-11-2013 10:27

Chiny od góry do dołu - podróż niezwykła

"Decyzja, czyli jak udowadniałem chińskiemu rządowi, że nie cierpię na psychozę maniakalną, paranoidalną i halucynacyjną" to tytuł III rozdziału najnowszej książki Marka Pindrala „Chiny od góry do dołu”. Zachęcamy do zapoznania się z fragmentem tej fascynującej książki o Państwie Środka.

Chiny od góry do dołu - podróż niezwykłaŹródło: Bernardinum
d2qhpcs
d2qhpcs

_ Decyzja, czyli jak udowadniałem chińskiemu rządowi, że nie cierpię na psychozę maniakalną, paranoidalną i halucynacyjną _ to tytuł III rozdziału najnowszej książki Marka Pindrala „Chiny od góry do dołu”. Zachęcamy do zapoznania się z fragmentem tej fascynującej książki o Państwie Środka.

Chciałbyś pojechać do Chin?
Na jak długo?
Przynajmniej na rok.

– Sporo czasu. Co bym tam robił?
– Pracowałbyś na uniwersytecie, potrzebują nauczyciela języka angielskiego.
– No wiesz, moja wiedza o tym kraju nie wykracza poza średnią krajową, czyli jest raczej znikoma.
Rozumiem.
A poza tym, to kraj komunistyczny…
No tak.
I pojedynczy człowiek tam się nie liczy…
To fakt.
I ten ich język, niepodobny do niczego, co znam…
Zgadza się.
– Jaką mam w takim razie pewność, że nie podadzą mi na talerzu zmielonego psa, kota albo szczura, jeśli nie będę w stanie rozszyfrować karty dań?
– Raczej niewielką.
– Poza tym, niedawno było tam trzęsienie ziemi, zginęło osiemdziesiąt tysięcy ludzi!
– Niestety, to też prawda.
– No i wydaje mi się, że rok na tak wielki kraj, to trochę za mało. Potrzebowałbym prawdopodobnie dwóch lat, żeby go lepiej poznać, a tak długiego urlopu nie dostanę, musiałbym zrezygnować z pracy w Polsce…
Masz rację. Czyli nie?
ALEŻ TAK!!!

Zanim jednak moja przygoda z Chinami się rozpoczęła, musiałem udowodnić tamtejszym władzom, że nie chorowałem bądź nie choruję na tyfus, polio, błonicę, szkarlatynę, dur powrotny, czerwonkę, brucelozę, żółtaczkę, zapalenie opon mózgowych, żółtą febrę, cholerę, dżumę, trąd, gruźlicę, nie zaatakował mnie paciorkowiec oraz nie cierpię na psychozę maniakalną, paranoidalną i halucynacyjną. Do tej imponującej kolekcji zaświadczeń musiałem dołączyć wyniki badań laboratoryjnych, które wykluczą także syfilis i HIV. Ponieważ nie miałem pojęcia, gdzie takie laboratorium może się znajdować, udałem się do przychodni akademickiej. Przed okienkiem rejestracyjnym wił się długi wąż pacjentów, w większości studentów, także moich. Ściszonym głosem powiedziałem, czego szukam. – Nie wiem, ale zaraz zapytam – usłyszałem w odpowiedzi, po czym siostrzyczka w bieli ryknęła na całe gardło: – Halinka, gdzie pan może się przebadać na syfilis i hifa?
W jednej milionowej sekundy wszystkie rozmowy zostały przerwane, a twarze studentów zwróciły się w moim kierunku. Poczułem, jak z kolei moja twarz zalewa się krwią i owa krew zalewała mnie z co najmniej dwóch powodów – zawsze byłem przekonany, że pracowni¬cy szpitali i przychodni po pierwsze, mają nie szkodzić, a po drugie, zachowywać tajemnicę (albo zwykłą dyskrecję). Drugi powód podsuwała mi wyobraźnia, w której słyszałem rozchodzące się od ucha do ucha szepty, przy czym ostatnie ucho owego plotkarskiego łańcuszka mogło już otrzymać informację, że jestem w zasadzie umierający, a doprowadziła mnie do tego głupota i brak elementarnej wiedzy w kwestii pewnych intymnych czynności, którym podobno oddawałem się bez umiaru na lewo i prawo… Na drugi dzień przeszedłem wreszcie stosowne badania, a na trze¬ci stawiłem się po odbiór wyników.
– Nazwisko!
Podałem. Długie, dolepiane paznokcie przerzuciły kilka plików i otrzymałem swoją kopertę. Otwartą kopertę!
To wszystko? – spytałem nieśmiało.
Tak, wszystko.

d2qhpcs

Żadnego sprawdzania mojej tożsamości? A co, gdybym był kimś innym i wszedł w posiadanie poufnych, jak mi się po raz drugi wydawało, informacji?!
Pani z okienka nie miała jednak zdolności czytania w moich myślach, bo w mgnieniu swojego pokolorowanego oka oddała się lekturze równie kolorowego czasopisma(1).
Żeby uzyskać status rezydenta, który umożliwi mi swobodne wjeżdżanie i wyjeżdżanie z Chin, należało teraz pojechać do ambasady. Udałem się zatem pod wyszukany adres i stanąłem przed… wielkim murem, opasującym równie wielkie gmaszysko. – Coś mi się wydaje, że to dosyć istotna placówka w tej części świata – pomyślałem – a wielkość otaczającego ją muru jest pewnie proporcjonalna do przejrzystości podejmowanych przez pracujących tu dyplomatów i „dyplomatów” działań(2).

Dokumenty złożone, wiza będzie za kilka dni. Dziękuję, odwracam się na pięcie i wychodzę. Zabieram komplet darmowych filmów, wyłożonych w celu uświadomienia mnie, jaka prawda obowiązuje w chwili obecnej w Chinach (ciekawe, do jakiej kategorii będzie należeć: „świętej prawdy”, „też prawdy” czy „g.…o prawdy”, jak dosadnie, ale bardzo trafnie ujął to kiedyś ksiądz Tischner?). Wszystkie trzy filmy poświęcone były Tybetowi. Z pewnością obejrzę!
Obejrzałem. Wynikało z nich, ujmując rzecz w największym skrócie, że zanim chińska Peaceful Liberation Army wkroczyła do Tybetu (mimo że słuchałem i oglądałem bardzo uważnie, nie poinformowano mnie, kto ją zaprosił) działy się tam rzeczy, które mogłyby po¬służyć za kanwę niejednego horroru – kruki wydłubywały dzieciom oczy, bo rodzice nie mieli czasu ich pilnować, ponieważ ciężko praco¬wali, nawet w nocy, żeby Dalaj Lama mógł opływać w luksusy. Zresztą dzieci były także zmuszane do pracy, a jeśli się do niej zbytnio nie paliły, bito je kijami i kamieniami. Panował głód i szerzyły się choroby…
Wszystkim tym ohydnym praktykom położyła kres wspomniana „pokojowa, wyzwoleńcza armia”, która przyniosła Tybetowi wolność i powszechne szczęście…

1) Wkrótce, drogi Czytelniku, poznasz, jak to będzie wyglądało w Chinach i, co na razie wydaje się wręcz nieprawdopodobne, zatęsknisz za polskimi realiami.
2) Kilka miesięcy potem,czytając biografię MaoTse-Tunga,napisaną przez jego osobistego lekarza, dowiedziałem się,że to właśnie między innymi w Warszawie toczyły się poufne rozmowy Chińczyków z Amerykanami.


Na lotnisku spotkałem chińskich turystów – rumiane, wesołe twarze, markowe ubrania, w dłoniach japońskie kamery i aparaty fotograficzne. Ujmująco mili. Dowiedziawszy się, że lecę do Syczu¬anu, zapewnili mnie, że następne tak wielkie trzęsienie ziemi zdarzy się tam pewnie za jakieś 1000 lat, więc nie ma powodów do obaw. Nie muszę się też bać tybetańskich terrorystów (sic!), bo rząd chiń¬ski uporał się już z tym problemem. Oczywiście, zapytali mnie, czy oglądałem Olimpiadę w Pekinie, szczególnie ceremonie otwarcia i zamknięcia (pytanie, na które przyjdzie mi przez najbliższy rok od¬powiadać średnio pięć razy dziennie).
Nie oglądałem ani jednej, ani drugiej.
Widząc jednak niebywały entuzjazm oraz przeczuwając, że dla Chińczyków jest to pytanie raczej retoryczne, na które odpowiedzią powinien być po prostu zestaw okrzyków z zachwytu, udzieliłem odpowiedzi, która mnie zapewniła komfort prawdomówności, a moim azjatyckim rozmówcom pozwoliła puchnąć z samozachwytu:
– _ It must have been spectacular! _
Niestety, nie działa to w przypadku osób znających meandry angielskiej gramatyki, bo wiedzą, że jest to właściwie odpowiedź przecząca.

d2qhpcs

W samolocie zwróciłem uwagę na młodych, wysportowanych Chińczyków w nienagannie skrojonych garniturach, którzy podróżowali bez bagażu. Nasi aniołowie stróże zachowywali się jednak bardzo dyskretnie, czego nie mogłem, niestety, powiedzieć o reszcie Hanów. Kiedy tylko oderwaliśmy się od europejskiej ziemi, zaczęli nagle porozumiewać się za pomocą krzyków, wiercić i przepychać do toalety bez poszanowania stojącej przed nią kolejki.
Gdzie się podziali ci „kulturalni” pasażerowie z sali odlotów?!
Słowo „kultura” napisałem w cudzysłowie, bo był to pierwszy raz, kiedy przyłapałem się na odnoszeniu ich zachowań do naszych standardów. Błąd?! Czy może raczej potrzeba zachowania pewnych norm bez względu na kraj i sytuację? Bądź otwarty, bądź otwarty, powtarzałem bez wytchnienia niczym mantrę. Usta Chińczyków pracowały równie intensywnie, tyle tylko, że wyrzucały z gardeł dźwięki o kilkaset decybeli głośniejsze. Pewnie kiedy obsługa zacznie roznosić posiłki, będzie trochę lepiej, bo ich wargi zajmą się czym innym.
Bingo! I to podwójne – po skonsumowaniu lotniczych potraw, skoszarowanych na niewielkich tackach, przyszedł czas na… chińskie zupki. Nikt nie wydał żadnego rozkazu, ale prawie wszyscy w prawie jednym momencie zaczęli buszować w podręcznym bagażu, wyjmować wielkie, plastikowe kubły, do których stewardesy cierpliwie nalewały wrzątek i po chwili samolot na całej swojej długości przesiąkł zapachem glutaminianu sodu.
A ja myślałem, że wy, spadkobiercy tak bogatej i wysublimowanej kulinarnej kultury (o, znowu to słowo!) tymi plastikowymi daniami gardzicie!
– Zaraz, zaraz – odezwał się głos wewnątrz mojej czaszki. – A kie¬dy podróżowałeś po Francji, tej Ziemi Świętej Wszystkich Kucharzy, nie spotkałeś przypadkiem różnych Makdonaldów, Pizzahatów czy innych, bardzo odległych kuzynów państwa Ritzów?

W tym czasie brązowe połacie kamiennego pustkowia zamieniły się pod nami w szczyty Himalajów. Wysoki jak Czomolungma głos chińskiej stewardesy poinformował pasażerów nienaganną angielszczyzną, że w Chengdu pada deszcz.
Któż by się jednak tym przejmował?! Przecież Chiny produkują dziś 70 procent wszystkich parasoli świata!

Przybliżałem się do Państwa Środka. Bądź otwarty, bądź otwarty…

d2qhpcs
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2qhpcs