Trwa ładowanie...
25-05-2015 11:54

Rowerem przez syberyjskie morze - fragment książki "Po Bajkale" Jakuba Rybickiego

W marcu 2013 roku dwójka śmiałków pokonała prawie 1000 km rowerami po zamarzniętym najgłębszym jeziorze świata - Bajkale. Jakub Rybicki i Paweł Wicher wyruszyli 2 marca z Niżnieangarska – najbardziej na północ wysuniętego punktu jeziora - by po 3 tygodniach stanąć na jego południowym krańcu – w Kułtuku. Walczyli z zabójczymi mrozami, powalającymi wiatrami, głębokim śniegiem i własnymi słabościami. Dziś prezentujemy fragment książki Jakuba Rybickiego "Po Bajkale", w której opisuje przeżycia z tej niezwykłej wyprawy.

Rowerem przez syberyjskie morze - fragment książki "Po Bajkale" Jakuba RybickiegoŹródło: Jakub Rybicki
dcjtmxr
dcjtmxr

3.03.2013

Skończyły się żarty, trzeba wyjąć wódkę. Łyk putinki dla mnie, łyk dla Wichra i jeszcze trochę dla Burchana. To samo robimy z chlebem, wyrzucając na śnieg solidny kawałek. Na koniec jeszcze pieniążek i już można jechać. Nie nazwiemy więcej Bajkału jeziorem– podobnie jak wszyscy tubylcy, będzie dla nas morzem. Od tej pory jesteśmy zdani na jego łaskę i niełaskę, powodzenie wyprawy będzie zależeć od jego kaprysów. A to istota kapryśna, nieprzewidywalna, skora do gniewu, pamiętliwa i nie bardzo łaskawa, dlatego lepiej nie ryzykować i nie obrażać majestatu chimerycznej Perły Syberii. Ale w książce, żeby zamieszać czytelnikowi w głowie, będę nazywał go tak, jak mi się podoba. Śmieszne? Tu nikt się z tego nie śmieje. A liczba butelek po wódce stojących w okolicy i wzdłuż lodowej drogi świadczy o tym, jak bardzo miejscowi szanują swojego dobrodzieja.

Przed teatrem w Irkucku stoi pomnik słynnego dramatopisarza Aleksandra Wampiłowa. Niepokorny artysta znany był z tego, że często nieprzychylnie wypowiadał się o Bajkale, a także bezczelnie nazywał go jeziorem. I co? Pojechał na ryby i utonął. Łódka, w której siedział z przyjacielem, wywróciła się od nagłej fali (przyszła nie wiadomo skąd). Towarzysz Wampiłowa (pokorny wobec morza) bez trudu dopłynął do brzegu, oddalonego zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Dlaczego nie udało się to Aleksandrowi, który był przecież świetnym pływakiem? Odpowiedź jest chyba oczywista. Tę i inne historie słyszałem już wcześniej, w Irkucku. I też nikt się nie śmiał.

Nareszcie! Śnieg wesoło chrobocze pod kolcami opon, słońce świeci prosto w twarz, a my jedziemy dziarsko po ładnej, szerokiej drodze wyjeżdżonej w śniegu. Co jakiś czas słyszymy radosne okrzyki kierowców samochodów, jadących w wychodne na ryby, wypoczynek w gorących źródłach albo do Ułan Ude. Pierwsza szczelina wita nas tabliczką wbitą w śnieg: „Ewakuacja z miejsca wypadku, czynne 24 h. Zadzwoń!”. W razie gdyby nasz samochód miał pecha i wpadł do wody, nie zostaniemy na lodzie – kompetentne służby przyjdą nam z pomocą. Oczywiście, o ile będziemy mieli zasięg w komórce.

Wpadnięcie do szczeliny to naprawdę nic wyjątkowego. W ciągu zimy zdarza się to przynajmniej kilkadziesiąt razy. Większość wypadków kończy się zanurzeniem przedniej osi, ewentualnie maski auta. Zdrowe syberyjskie chłopy są najczęściej w stanie poradzić sobie z takim problemem same – a jeśli nie są, mogą skorzystać z podanego na tablicy numeru telefonu. Gorzej, jeśli lód załamie się pod całym autem lub wpadnie ono w wyjątkowo szeroką szczelinę. Każdej zimy w Bajkale tonie 20–30 samochodów. O dziwo, większość ludzi przeżywa takie przygody, co nie zmienia faktu, że i tak ginie w ten sposób co najmniej kilkanaście osób rocznie. Razem z wypadkami w okresie letnim, daje to średnio 50 dusz, które Bajkał zabiera co roku w ofierze. Nie dziwi więc szacunek i respekt, jakim darzą go miejscowi.

dcjtmxr

Pierwszego dnia na morzu przejechaliśmy dobre 30 kilometrów po sympatycznej, dobrze rozjeżdżonej drodze. Noc spędziliśmy w zimowiu. Jak sama nazwa wskazuje, jest to chatka umożliwiająca przetrwanie zimową porą. W lecie każdy Sybirak potrafi zbudować sobie szałas. Zresztą, po co komu szałas? Można spać pod gołym niebem. W zimie, to co innego – bez solidnego schronienia, zamiast uganiać się za zwierzyną, myśliwy musiałby walczyć o przeżycie.

Cała Syberia roi się od maleńkich, często skrajnie prymitywnych chatek, które łączy jedno – mają pieczkę i drewniane prycze do spania. Chałupki z zasady powinny być ogólnodostępne, jako że często nie wiadomo nawet, kto je zbudował. Wychodząc, powinno się je zostawiać przynajmniej w takim stanie, w jakim się je zastało.

Niedopuszczalne jest śmiecenie czy kradzieże. Obowiązkowo należy przygotować dla kolejnych gości trochę drewna – nigdy nie wiadomo, w jakim stanie trafią tu następni przybysze i czy te kilka bierwion nie uratuje im życia. Prawie zawsze znajdziemy też sól, przyprawy, czasem trochę ryżu czy kaszy.

Naszą chatkę widzimy z odległości pół kilometra. Zjeżdżamy z dobrze ubitej drogi i brniemy w śniegu, z nadzieją, że ten ciemny kształt w lesie rzeczywiście jest zimowiem, otwartym i zdatnym do zamieszkania. Przy samym brzegu jest najwięcej przeszkód lodowych, przez które trzeba przerzucić rowery. Mamy szczęście – domek jest wprawdzie ciasny, ciemny, ze szparą w dachu i dziurawą pieczką, ale jest. Wkrótce dym wypełnia szczelnie pomieszczenie, boli głowa i pieką oczy, a kolację jemy na ziemi. To niewielka cena za luksus względnego ciepła i możliwości rezygnacji z męczącego rozbijania namiotu.

dcjtmxr

4.03.2013

Rano spadł śnieg. Otrzepujemy rowery z dziesięciocentymetrowej warstwy puchu i przepychamy je z powrotem do drogi, której już prawie nie ma. Na szczęście jest weekend i wkrótce kilka aut przeciera trasę do Półwyspu Kotelnikowskiego. Ośrodek Kotelnikowski to być może najbardziej luksusowy kompleks wypoczynkowy nad Bajkałem, a na pewno jedyny na przestrzeni trzystu kilometrów.

Dalej są już tylko góry i prawie bezludny odcinek aż do Olchonu. Zanim w 2007 roku zbudowano elegancki i zupełnie niepasujący do tutejszego budownictwa hotel, z ciepłych źródeł mógł korzystać każdy, za dość symboliczną opłatą. Dziś, żeby wykąpać się w ładnym basenie, odciętym wysokim ogrodzeniem od reszty świata, należy wykupić nocleg. Najtańszy kosztuje dwa tysiące rubli za noc – poinformowali nas po drodze kierowcy. Postanawiamy darować sobie tę atrakcję i obojętnie jedziemy dalej. Po piętnastu kilometrach spotyka mnie załamanie.

Trach! Czy to Bajkał trzeszczy? Nie, oto na mych oczach pęka kierownica, usuwając się niespodziewanie spod rękawic. Spada ze swojego przyrodzonego miejsca na ramie, a ja wraz z nią, bez władzy w rękach. Po sekundzie leżę bezradnie w śniegu.
– Co się stało? – pyta Wicher.
– Chyba… złamałem kierownicę?

dcjtmxr

Słyszałem już o epickich kraksach, w których łamią się ramy, koła i kości, ale żeby kierownica? I w dodatku tak mało spektakularnie? Żebym chociaż wpadł do szczeliny! Po krótkich oględzinach sprawa jest jasna – pękła górna rura widelca, w tym stanie rower nie przejedzie nawet kilometra. Przez kilka minut szamoczę się bezradnie, nie wiedząc, co począć. Jesteśmy na środku jeziora, bez żadnych widoków na jakąkolwiek pomoc. Zaraz zajdzie słońce i zrobi się przeraźliwie zimno, trzeba więc szybko wymyślić, jak wyjść z tej beznadziejnej sytuacji. A wyjście jest jedno – muszę wrócić do *Siewierobajkalska *z nadzieją, że uda mi się gdzieś kupić nowy widelec. Musi się udać. Sęk w tym, że oddaliliśmy się od miasta o całe 100 kilometrów, a samochody mogą jechać lub nie.

– Wichrze, wracaj co żywo do Kotelnikowskiego i żebrz o jakiś kąt do spania. Jak już wyżebrzesz, to wracaj tu po mnie, bo daleko tego całego taboru pewnie nie przepcham.
Wicher odjeżdża, dając mi czas na poużalanie się nad sobą i nurzanie w czarnej rozpaczy.

(...) Ze wspominek wyrywają mnie zatroskane głosy przybyszów w fioletowych kombinezonach. Wład i Swieta akurat tędy przechodzili. Każde ciągnie za sobą pięćdziesięciokilogramowe sanie, na których jest wszystko, o czym można zamarzyć, łącznie z niewielkim, żelaznym piecykiem, który wstawiają do namiotu, i drewnem na opał. Idą z Siewierobajkalska do Olchonu, czyli jakieś 350 kilometrów. Po co pojechałem męczyć się na mrozie? Żeby spotkać parę bratnich dusz, które pałętają się po Bajkale w zaskakująco dużym zagęszczeniu. Łatwo je poznać – najprościej po błysku w oku. Ten błysk widać nie tylko u podróżników, ale u wszystkich ludzi, którzy żyją swoją pasją, nieważne, czy to kierowca rajdowy, czy łyżwiarka figurowa.

dcjtmxr

A więc spotykamy się:
– Cześć Swieta, cześć Wład, jestem Kuba z Polszy i właśnie złamałem rower – ściskamy sobie ręce i chociaż jest już późno, wszyscy jesteśmy zmęczeni, to w oczach błyszczą te iskierki. Ciała mowa lepsza niż słowa. Spotykaja się ludzie z jednej bajki. Taki człowiek nigdy nie powie, że to, co robisz jest dziwne, nierozsądne, głupie. Nie będzie się pytał – po co? Wymieniamy się praktycznymi informacjami, dzielimy kilkoma przygodami, uścisk ręki – i każdy idzie w swoją stronę. „Jeszcze się spotkamy” rzucamy na pożegnanie. I naprawdę, czasem się potem spotykamy. Wład nie mówi: „Oj ty biedny, złamałeś kierownicę, co teraz poczniesz”, ani równie pomocnego: „Trzeba było kupić lepszy rower”, tylko: „Bez problemu to zespawasz w Siewierobajkalsku, stary”. Bo innej opcji nie ma. Trzeba wierzyć, że sobie poradzę, w przeciwnym wypadku sobie nie poradzę. Optymizm – często nieuzasadniony – jest ważniejszy niż dobry rower, ciepły śpiwór, mocny namiot i zapasy jedzenia. Gdy wierzysz w sukces, wszystkie siły nieba i ziemi
sprzysięgają się, by przyjść ci z pomocą. Ale tylko wtedy, gdy naprawdę ich potrzebujesz. Jeśli uznają, że dasz sobie radę bez nich, to będą cię miały gdzieś – wiatr powieje w oczy, szczeliny rozstąpią się pod nogami, a samochody przetrą drogę… w odległości paru kilometrów od ciebie – na tyle blisko, żebyś mógł je widzieć i na tyle daleko, żebyś nie dał rady dopchać do nich roweru.

Swieta i Wład odchodzą, a ja zostaję z nadzieją, że żywioły uznają, że to jest właśnie chwila, w której trzeba mi pomóc. Na początek postanawiam pomóc sobie sam. Na kłopoty – duct tape, fantazyjnie nazywana po polsku srebrną taśmą klejącą. Zdarzało mi się już za jej pomocą naprawiać samochód za Uralem, więc dlaczego nie rower? Po chwili kierownica znajduje się we właściwej pozycji, otoczona koronkową konstrukcją z taśmy klejącej. Pych – jedzie. Drugi pych – jedzie dalej. Wspaniale! Pcham zatem rower w stronę, z której przyjechałem, czując jednak syzyfowość swojej pracy.

Zatrzęsła się ziemia – to znaczy jezioro. Kilkadziesiąt metrów dalej słyszę ogłuszający trzask pękającego lodu. Pierwsze silne trzęsienie, akurat teraz. Czy to Burchan daje jakiś znak? Na mojej drodze pojawia się półmetrowa szczelina z wodą, której pokonanie z niesprawną kierownicą zajmuje mi dobry kwadrans. Ale przecież trzęsienie ziemi to w tych okolicach nic dziwnego. Rocznie zdarza się ich nawet 2 tysiące, czyli ponad 5 dziennie, w większości słabych i rejestrowanych tylko przez sejsmografy. Niemniej jednak od tej pory co kilka dni będziemy odczuwać trzęsący się pod nami lód. Zazwyczaj wstrząsy chadzają parami, a nawet stadami. Silniejsze trzęsienia, o sile 5–6 stopni (w skali dwunastostopniowej), zdarzają się raz na 10–12 lat, a najsilniejsze, powyżej 7 stopni, mniej więcej co 30 lat. W 1958 roku trzęsienie o sile 9,5 stopnia spowodowało opuszczenie się dna Bajkału o 15–20 metrów, a efektem największego, zarejestrowanego w 1962 roku (w epicentrum 10,5 stopnia), było obsunięcie się do wody
obszaru o powierzchni 200 kilometrów kwadratowych! Ostatnie silne wstrząsy (8,5–9 stopni) miały miejsce w 2008 roku.

dcjtmxr

Na skutek aktywności sejsmicznej brzegi jeziora oddalają się od siebie z zawrotną prędkością dwóch centymetrów na rok. Jak tak dalej pójdzie, Bajkał prędzej czy później zmieni się w ocean – lubią mawiać ogarnięci manią wielkości Rosjanie. Co z tego? Ludzkość zapewne i tak tego nie doczeka.

Co myśli człowiek ze złamaną kierownicą? Z grubsza to samo, co zwykle, czyli nic. Szczerze mówiąc, jeszcze przed wyjazdem wyobrażałem sobie scenę, w której pukam do drzwi domu wiejskiego kowala, prosząc, żeby skuł mi pękniętą ramę. Wymyślałem dziesiątki innych czarnych scenariuszy, w których nasza wyprawa ponosi druzgocącą klęskę, a po powrocie wszystkie dzieci śmieją się ze mnie i wytykają palcami. Od czasu wyjazdu do Mongolii wcale nie przestałem być tchórzem. Wciąż przed każdą wycieczką potwornie się boję. Im bliżej daty wyjazdu, tym więcej wątpliwości, dlatego z reguły odkładam wszystkie niezbędne do załatwienia sprawy na ostatnią chwilę, gdy jest już zbyt późno i wszystko się pali. W dniu wyjazdu najchętniej rzuciłbym to wszystko i uciekł jak najdalej, ale w kierunku przeciwnym do planowanego. Dopiero gdy wsiądę do pociągu/ samolotu/ autobusu, opada całe napięcie. I tak już nie ma odwrotu. Łyk piwa pozwala nabrać animuszu i humor poprawia się wraz z oddalaniem od miejsca zamieszkania. Umysł się
oczyszcza, myśli klarują, bo teraz już przecież wszystko jest proste – wystarczy dojechać do celu. O rachunki, pracę, rodzinę, brak perspektyw życiowych i przypalone obiady będę martwił się, jak wrócę. Nie przejmuję się więc i nie załamuję rąk nad złamanym widelcem, tylko powolutku (po „tichońku” – jak powiedzieliby Rosjanie) pcham rozklekotany dobytek w stronę migających światełek ośrodka Kotelnikowski. Zamiast myśleć, wolę zaśpiewać jakąś piosenkę, typu:

Doroga, doroga, ty znajesz tak mnogo
O żyzni takoj nieprostoj
Doroga, doroga, ostałos’ niemnogo
My skoro wierniomsia domoj.

dcjtmxr

Pierwszy zdobywca Mount Everestu, Edmund Hillary, powiedział kiedyś: „Dla odkryć naukowych dajcie mi Scotta, dla prędkości i sprawności dajcie mi Amundsena, ale gdy wydarzy się katastrofa i stracicie wszelką nadzieję, módlcie się o Shackletona”. Sir Ernest Shackleton przegrał wyścig o zdobycie bieguna południowego z Roaldem Amundsenem, ale przynajmniej udało mu się nie zginąć za cenę realizacji marzeń, co spotkało jego nazbyt ambitnego rodaka Roberta Scotta. W 1914 roku zorganizował wielką wyprawę polarną, która miała za zadanie przejść Antarktydę z jednego brzegu na drugi. Niestety, jego statek Endurance został uwięziony w lodzie zaledwie dzień żeglugi od miejsca, w którym miała rozpocząć się lądowa część ekspedycji. Przez kolejne półtora roku załoga toczyła desperacką, lecz praktycznie skazaną na porażkę walkę o przeżycie. Dzięki niesamowitej odwadze i zdolnościom przywódczym Shackletona ostatecznie wszyscy ocaleli, a epopeja Endurance weszła do kanonów historii
podróżniczo-eksploracyjno-surwiwalowych. Sir Ernest stał się moim idolem w chwili, gdy usłyszałem, w jaki sposób dobierał swoją „załogę śmiałków”. Jeden z załogantów, Reginald James, relacjonował, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej nie był pytany w pierwszej kolejności o osiągnięcia naukowe, wytrzymałość czy ogólne predyspozycje do wyprawy polarnej, ale o to, czy umie śpiewać. „Och, nie chodzi mi o operę, ale sądzę, że może pan trochę pokrzyczeć z chłopakami?” – dociekał Shackleton, doskonale wiedząc, że nic tak nie poprawia morale, jak wspólne darcie gardeł.

Wicher wraca, gdy jest już ciemno, a mnie zostało tylko 5 kilometrów pchania. Śpiewamy chwilę razem, po czym odjeżdża z moimi bagażami, napalić w piecu przytulnego zimowia, które stało tuż za ogrodzeniem hotelu. Dochodząc do chatki, widzę długi sznur świateł jadących w kierunku Siewierobajkalska.

– To jakaś ekspedycja? – pytam kierownika ośrodka, który odwiedza nas zaraz po moim przyjeździe.
– Jaka ekspedycja! To kierowcy, których zaskoczyło trzęsienie ziemi. Było za dużo śniegu albo za ciemno, żeby szukać objazdu świeżej szczeliny, więc trzeba było po prostu poczekać, aż zamarznie.
Przez te kilka godzin nazbierało się trochę samochodów. Ciężar człowieka bezpiecznie wytrzymuje lód gruby na 5–7 centymetrów, roweru – 10 centymetrów, a samochodu terenowego – 30 centymetrów. Trochę trudno uwierzyć, że przez te kilka godzin przyrosło aż tyle. Ale bajkalscy kierowcy mają inne sposoby na pokonywanie szczelin. Można przełożyć nad wodą deski, albo zbudować odpowiednią rampę, dobrze się rozpędzić i... przeskoczyć przeszkodę. Nie zaprzątamy sobie tym jednak głowy, w końcu jesteśmy w krainie, gdzie wszystko się może zdarzyć, a logiczne myślenie można odstawić na półkę, gdzie będzie spokojnie czekało do wiosny.

_ Fragment książki "Po Bajkale" Jakuba Rybickiego. _

dcjtmxr
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dcjtmxr