26-letnim fiatem do Azji
Czy kilkudziesięcioletnie auto może przejechać z Polski do Azji, a przy okazji zarobić niemałe pieniądze dla sierocińców? Uczestnicy ekstremalnego rajdu Złombol udowodnili, że tak. Pokonali blisko 5 tysięcy kilometrów i zebrali blisko 150 tysięcy złotych dla domów dziecka. Przeczytaj relację dziennikarza WP, jednego z rajdowiczów.
Czy kilkudziesięcioletnie auto może przejechać z Polski do Azji, a przy okazji zarobić niemałe pieniądze dla sierocińców? Uczestnicy ekstremalnego rajdu Złombol udowodnili, że tak. Pokonali blisko 5 tysięcy kilometrów i zebrali blisko 150 tysięcy złotych dla domów dziecka. Przeczytaj relację dziennikarza WP, jednego z rajdowiczów.
Sobotni poranek na parkingu przed jednym z katowickich centrów handlowych należał do wyjątkowo hałaśliwych. Całą okolicę wypełniały ogłuszające warkoty, ryki, grzmoty. Groźnych dźwięków przybywało. Dołączały do nich piski, wycie i skrzypienie.
Źródeł tego kakofonicznego koncertu nie trzeba było szukać długo. Winowajcy zajmowali znaczną część parkingu. Było ich 121. Auta i motocykle. Bardzo stare auta i motocykle. Złombole.
Kilka lat temu grupa przyjaciół ze Śląska wpadła na pomysł, aby zrobić coś szalonego, zabawnego i pożytecznego. W odmętach złomowisk lub zapuszczonych garażach znaleźli antyczne już samochody komunistycznego projektu. Każdy koniecznie o wartości poniżej tysiąca złotych. Zapakowali je po sam dach i w kilka aut pojechali do Monako. Wcześniej jednak namówili parę firm, aby - w zamian za udostępnienie powierzchni reklamowej na karoserii gruchotów – przekazały pieniądze lokalnemu sierocińcowi. Idea chwyciła. Rok później jeżdżące wraki znowu zawitały do Monte Carlo, tym razem w większej liczbie. W następnym sezonie już kilkadziesiąt aut wybrało się na północ Norwegii, aby zmierzyć się z kołem podbiegunowym. Złombol, bo tak ochrzczono rajd, stał się regularną imprezą.
Tegoroczna trasa zaprowadzić miała uczestników aż do Azji – do Stambułu, na wschodnią część mostu łączącego dwa kontynenty. Ilość zgłoszonych ekip zaskoczyła, ale i zachwyciła samych organizatorów imprezy. W sobotę rano (04.09) do Katowic dotarło aż 115 czterokołowców i sześć motorów z całej Polski. Czego tam nie było! Duże fiaty, maluchy, polonezy, wartburgi, skody 120, zaporożce, żuki (wliczając strażackie), łady, nivy, MZ-ty, a nawet po jednej syrenka boston i jawa 350. Dosiadali je młodzi ludzie, często młodsi od swoich blaszaków, ale nie brakowało również i osób w zupełnie poważnym wieku.
Wśród aut znalazł się także nasz bolid – 26-letni fiat 125p o kultowym kolorze kości słoniowej. Barwa ta jednoznacznie kojarzy się ze średnio zadbanym uzębieniem, więc auto ochrzciliśmy Ząbkiem. My – czteroosobowa drużyna z Poznania - naturalną koleją rzeczy staliśmy się Dentystami.
Jedne samochody wyglądały standardowo, inne trafiły wcześniej w ręce mechaników-artystów. Był więc duży fiat ucharakteryzowany na amerykańskie auto policyjne (z „kogutami”), były wehikuły upiększone wymyślnymi malowidłami, a nawet udające jelenia (żuk) i rekina (fiat 125p). Każda maszyna oblepiona została nalepkami od sponsorów, którzy w tym roku nie szczędzili pieniędzy – udało uzbierać się około 144 tysięcy złotych. Pieniądze te trafią teraz do kilku domów dziecka. Karoserie ozdabiały także złombolowe emblematy i numery startowe. Nam przypadła liczba 101. Tak opakowane samochody zdecydowanie wyróżniały się na drogach, które przyszło im przemierzyć.
Gdy wszystkie załogi były gotowe do startu, organizatorzy ogłosili rozpoczęcie rajdu. Warczenie przestarzałych silników i jęk klaksonów wygrywających bojowe pieśni przeszyły powietrze. Setki gapiów, przyciągniętych na parking przez ten niecodzienny spektakl, klaskały i życzyły uczestnikom powodzenia, nierzadko kręcąc głową w niedowierzaniu.. Pordzewiałe potwory ociężale ruszyły do przodu, pokonując pierwsze metry trasy liczącej blisko 5000 kilometrów.
Pierwsze problemy
Wyjazd z Katowic nie sprawił żadnych kłopotów. Najpierw Złombolowcy sunęli w grupie, jednak z czasem kolejni kierowcy odłączali się od blaszanego stada. Wszyscy zmierzaliśmy w kierunku Słowacji. Nasz fiat spisywał się zaskakująco dobrze – mimo potężnego obładowania pruł szosy z przyzwoitą prędkością 90 km/ i był dosyć łaskawy dla zmysłów słuchu.
Niestety, pierwsze syndromy pewnego niedomagania pojawiły się już w Wadowicach. Wjeżdżając do miasta wybraliśmy złą drogę i zabłądziliśmy. Nagle znaleźliśmy się w środku zatoru, który powstał wokół wadowickiego targu. Nie widząc szans na rychłe odkorkowanie drogi i nie mogąc się już wycofać, wyłączyliśmy silnik. Wtem kolejka niespodziewanie ruszyła. Szybkie przekręcenie kluczyka w stacyjce i… nic, oprócz krótkiego rzężenia wydobywającego się spod maski . Druga próba i Ząbek znów wyrzucił z siebie nieapetyczne odgłosy, lecz ani myślał odpalić. Zniecierpliwieni kierowcy zaczęli wyprzedzać nas z prawej strony. Jeden z nich, władca niebieskiego dostawczego vana, wychylił głowę przez okno i rzucił w naszą stronę bardzo pomocną porado-groźbę, oczywiście z mocnym lokalnym akcentem:
- K**, odpol to chopie!
Jak się okazało, przez następne dni przyszło nam wiele razy powtarzać tę myśl pod nosem. Tym razem, na szczęście, duży fiat postanowił nas jeszcze posłuchać i po piątej próbie ruszył. Dalsza droga w kierunku kraju naszych południowych sąsiadów minęła bez incydentów.
Mokro
Słowacja przywitała nas uroczymi widokami. Gleba, nagrzana w trakcie dnia, oddawała niebiosom ciepło i sprowadziła na ziemię ciężka mgłę tańczącą u podnóży gór. Zielone wierzchołki nie pozwoliły jednak okryć się białym chmurom i z wyższością obserwowały okolicę, w tym pstrokatych procesję pstrokatych gruchotów, które dzielnie walczyły z serpentynami wąskich dróg. Pojedynku z szosą nie ułatwiał rzęsisty deszcz. Gdy już zaczął padać, nie opuszczał rajdowiczów przez następne dwa dni.
W takich okolicznościach odkryliśmy specyficzną cechę naszego bolidu. Wycieraczki okazały się bardzo kapryśne i lubiły zatrzymać się na środku szyby. Aby skłonić je do dalszej pracy, pasażer musiał wychylić się przez okno i ręką rozruszać buntujące się łopatki. Przy szalejącej na zewnątrz ulewie była to wyjątkowo nieprzyjemna czynność, ale niezbędna. Nikt nie obiecywał, że będzie sucho.
Niewielka Słowacja szybko została za nami, podobnie jak i długie kilometry płaskiej węgierskiej ziemi. Od czasu do czasu wyprzedzały nas inne złombolowe auta. Nasz fiat z czterobiegową skrzynią i czteroosobowym obciążeniem nie mógł ścigać się z mocniejszymi polonezami czy 125tkami z pięcioma biegami. Bez problemów wyprzedzał za to żuki. I rowery.
Pierwszy umówiony nocleg wypadł w jednym z kampingów na Węgrzech. Dotarły tam prawie wszystkie ekipy. Wieczorne zjazdy były świetną okazją, żeby poznać innych uczestników, wymienić się doświadczeniami, ocenić kondycję samochodów i dokonać niezbędnych napraw. Atmosfera panująca podczas tych spotkań była sielankowa. Wspólne śpiewy, głośne śmiechy, przyjemne pstryknięcia otwieranych piw. W tle pobrzękiwała gitara elektryczna jednego z rajdowiczów. Naturalnie, grał „Stairway to heaven”.
Drogi to, czy ser?
Przejazd przez równinne Węgry nie był wyzwaniem. Proste, dosyć dobrze utrzymane drogi wiodły nas bez problemów do Rumuni. To tam jazda stała się znacznie mniej przyjemna.
Rumuńskie szosy sprawiają wrażenie zupełnie zapomnianych przez wszystkie służby krajowe. W niektórych miejscach, szczególnie na obszarach wiejskich, dziury w jezdniach są tak wielkie i tak gęsto rozsiane, że można by uwierzyć, iż jedzie się po księżycu. Krater przy kraterze. Auta podskakują na wertepach jak resoraki rzucane przez wściekłe dziecko. Na poboczach grasują hordy bezpańskich psów, które mają tragiczną tendencję wyskakiwania pod koła nadjeżdżających maszyn, czego smutnym dowodem są dziesiątki rozjechanych zwierzaków rozkładających się przy drogach.
Jednocześnie nie można odmówić Rumunii uroku. Górzysty krajobraz, towarzyszący nam przez całą podróż przez zachodnią część państwa, zachwyca intensywnością zieleni i łagodnością. Nie ma tu żadnych ostrych kształtów, strzelistych szczytów, uciętych krawędzi. Wzniesienia rosną stopniowo, płynnie osiągając coraz wyższe poziomy, potem z podobnym opanowaniem obniżają się, by za chwilę znów wybijać się ku niebu. Zielone, rozkołysane morze, lecz bez białych grzywaczy; kraina delikatnych obłości i niezliczonych łąk i lasów.
Nocna przerwa w kampingu była okazją do regeneracji i podliczenia strat. Nie wszystkim ekipom udało się tu dotrzeć, nieco ponad tysiąc kilometrów od Katowic.
Samochody umierały na różne sposoby. Jedne nadchodzący koniec obwieszczały głośnym hukiem, jakby wystrzałem lub wybuchem, i gęstym dymem wydostającym się spod maski. Inne ozdabiały swą ostatnią drogę smugą płynów wydostających się z miski olejowej, baku lub chłodnicy. Poczciwy staruszek zaczyna się wtedy konwulsyjnie trząść, koła obracają się z coraz wolniej, pedał gazu przestaje reagować. Auto zatrzymuję się na poboczu i już nigdy się stamtąd nie ruszy o własnych siłach. Słychać tylko subtelne syczenie. Czy to dźwięk rozpalonego silnika, czy może życia ulatującego z metalowej powłoki, blaszanej duszy uchodzącej do mechanicznego raju? Kwestia interpretacji.
Poranek odkrywa przed nami jeszcze inne oblicze samochodowej śmierci – nagłej, niespodziewanej, we śnie. Wieczorem wehikuł jest jeszcze silnym, sprawnym bolidem rajdowym, zdawałoby się – niezniszczalnym władcą szos. Parę godzin później wschodzące słońce oświetla już tylko zimną skorupę. Za późno na pożegnania.
Ząbek zaczyna być niebezpiecznie humorzasty. Coraz częściej trzeba odpalać go ,,na zapych”. Pod górkę jest to niemały wysiłek, ale jak mus, to mus. Jedziemy dalej!
Pustki
W przygranicznym mieście Ruse trafiamy na większą grupę złombolowych polonezów. Słysząc o ich problemach, doceniamy naszego dużego fiata. Komuś padła cała elektryka, w innym wozie nie wchodzi połowa biegów. Znający Bułgarię kierowcy polecają nam jechać dłuższą trasą do nadmorskiego Burgas – przez Warnę. Krótsza droga przez Sliven miała być jeszcze gorsza niż te, na których prawie zgubiliśmy podwozie w Rumunii. Oglądaliśmy później filmik nagrany przez ekipę, która zapuściła się właśnie w tamte tereny. Ludzie z polonezów mieli rację.
Podróż do Warny, gdzie w 1444 roku z życiem przedwcześnie pożegnał się nasz młody król Władysław III Warneńczyk, przebiegła szybko. Zadbana, szeroka szosa była łaskawa dla naszego bolidu. Wokół obserwowaliśmy suchy, nieco stepowy krajobraz, ozdobiony samotnymi górami przypominającymi ogromne mrowiska.
Nadmorskie miejscowości wyglądały jak typowe kurorty. Ciepłe Morze Czarne i niskie niegdyś ceny uczyniły w tym wieku z Bułgarii atrakcyjny turystycznie kraj. Aby sprostać wymaganiom nadciągających tysiącami wczasowiczów, wybudowano dziesiątki wielkich hoteli. Niestety, ten turystyczny boom rozpieścił usługodawców, którzy podnieśli ceny o kilka poziomów zbyt wysoko, biorąc pod uwagę jakość i ilość oferowanych rozrywek. Na początku września na bułgarskim wybrzeżu nie było już prawie żadnych turystów. Nieco pretensjonalne, stylizowane na pałace i zamczyska hotele gościły zaledwie niewielkie wycieczki lub stały zamknięte na cztery spusty.
Pracownicy placówki granicznej z zaciekawieniem i rozbawieniem przyglądali się tym kilkudziesięciu nietypowym autom, które właśnie nawiedziły ich przejście. Standardowe procedury – wizy, paszporty, odprawa celna, przeszukiwanie bagażnika – zajęły kilka godzin. Wszystko zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Około popołudnia nareszcie jednak wjechaliśmy do Turcji. Azja już niedaleko!
Po drugiej stronie
260 kilometrów między turecko-bułgarską granicą a największym europejskim miastem – 11-milionowym Stambułem – było najprzyjemniejszym odcinkiem całej trasy. Najpierw świetnie utrzymana droga wielopasmowa, a później zadbana autostrada przemykająca przez porośnięte rzadką makią niskie pagórki. Znaczna część drogi przebiegała równolegle z wybrzeżem Morza Marmara, więc nasze oczy mogły nasycić się melancholijnym pięknem odbitego od tafli wody zachodzącego słońca.
Do Stambułu wjeżdżaliśmy wieczorem. Zmierzaliśmy w kierunku parkingu przed jednym z centrów handlowych, gdzie Złombolowcy mieli mieć swoją zbiórkę. Najpierw jednak musieliśmy przedrzeć się przez istny labirynt stambulskich ulic, przez szalone korytarze tego ogromnego miasta.
Turcy uwielbiają Mustafę Kemala Atatürka, swego legendarnego prezydenta, ichniego odpowiednika Józefa Piłsudskiego. Zdjęcia i podobizny wiecznego „Ojca Turków” spoglądają na śmiertelników zewsząd – ze ścian w sklepach i restauracjach, murów, bilboardów, flag. Stambulczycy kochają również swoje klaksony, których nieprzerwane jęki są głównym składnikiem miejskiego zgiełku. Lubują się także w wyprzedzaniu prawą stroną szosy. Nienawidzą za to dźwigienek kierunkowskazów. Muszą czuć do nich prawdziwą odrazę, bo sięgają do nich bardzo rzadko.
Dzięki pomocy sympatycznego Turka, który kazał nam jechać za sobą, sprawnie dotarliśmy na umówione miejsce. Warto wspomnieć tutaj o uczynności tubylców. Gdy tylko Ząbek odmówił nam posłuszeństwa, co na tym etapie zdarzało się coraz częściej, w mgnieniu oka pojawiało się kilku mężczyzn gotowych bezinteresownie wesprzeć nas w pchaniu auta. Gdy mieliśmy podobne problemy w Słowacji, żadne prośby nie mogły oderwać Słowaków od ich zajęć – na przykład stania.
Na parkingu trwały już ostatnie naprawy i pierwszy etap świętowanie. W jednym żuku trzeba było wymienić skrzynię biegów (udało się), inne samochody wymagały raczej drobniejszych operacji – kabelki, płyny, dokręcenie kilku śrubek. Łącznie do Stambułu dotarły 103 złombolowe czterokołowce i 4 motocykle. Ile wróciło do Polski – jeszcze nie wiadomo.
Około drugiej w nocy, gdy wszyscy już dotarli na miejsce, została nam tylko jedna rzecz do zrobienia – tryumfalny przejazd kolumną aut przez most łączący część europejską (Rumeli) z azjatycką (Anadolu), udowodnienie, że kilkudziesięcioletnie auta są w stanie pokonać grubo ponad dwa tysiące kilometrów w klika dni i odwiedzić Azję. Znów zagrzmiały silniki, zawyły policyjne i strażackie koguty. Ruszyliśmy.
Stambuł nocą wygląda zupełnie inaczej, niż za dnia. Nie ma już kilometrowych korków, ani tysięcy ludzi na chodnikach. Miasto jest na wpół wymarłe. Nasza procesja płynnie zmierzała w kierunku celu. Nieliczni piesi klaskali i machali w naszą stronę. Porozrzucane po całym mieście wysokie minarety, rozjaśnione teraz dwoma świetlistymi kręgami diodowych lamp, wyróżniały się na tle smolistego nieba. Po przekroczeniu Mostu Bosforskiego karawana zatrzymała się. W powietrze trysnęło kilka szampanów (lub spienionych piw). Mogliśmy unieść ręce do góry, poczuć się jak zwycięzcy. Byliśmy w Azji, dokładnie dwa i pół tysiąca kilometrów od stolicy Wielkopolski.
Parę słów od organizatorów, podziękowania, odśpiewanie złombolowego hymnu i samochody zaczęły się rozjeżdżać. Niektóre ekipy jechały na kamping, by tam oblać sukces wyprawy. Inni wjeżdżali głębiej w Azję. Kolejni musieli jak najszybciej wrócić do Polski.
My chcieliśmy przed powrotem pozwiedzać miasto, więc nie mogliśmy pozwolić sobie na luksus porannego kaca. Tuż przed piątą zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. O równej godzinie prawie puste ulice Stambułu znów się wypełniły. Nie ludźmi jednak, a pieśnią. Z minaretów wypływało gorliwe wezwanie do modlitwy, śpiew mistyczny, niezrozumiały, przejmujący. Dźwięki odbijały się od bizantyjskich murów, budynków, dróg, drzew. Wciskały się w każdy zakamarek, szalały między wąskimi uliczkami i penetrowały każde mieszkanie i piwnicę. Przelały się również przez nasze lekko uchylone okna, wypełniając polskiego fiata orientalną melodią. Dookoła Stambuł właśnie budził się do życia. Usnęliśmy.
Kilka dni później dotarliśmy do Polski. Po drodze była i pęknięta opona, i konieczna wymiana przegubu Kardana, byli niemili serbscy celnicy i dzikie ulewy. Były też setki gorących próśb, żebyś [nie do druku] w końcu ruszył, ty stary gracie. Ale to już inna historia…