Trwa ładowanie...
19-08-2013 11:48

2673 kilometry przez Polskę ze słonikiem Tumbo

Ania, Kacper, Weronika, Matylda, Konrad... Ponad dwudziestka podopiecznych Funduszu Dzieci Osieroconych z całego kraju. Pamiętam wszystkie imiona. Prawie miesiąc temu wyruszyłem dla nich w rajd dookoła Polski. Dla nich i dla wszystkich pozostałych dzieciaków, które codziennie muszą sobie radzić ze świadomością straty bliskiej osoby – mamy, taty, kogoś z rodzeństwa, babci czy dziadka. Pojechałem też, by udowodnić samemu sobie, że znów jestem cały i zdrów. Podziękować tym, którzy mnie wspierali w nieszczęściu, kiedy miałem nie najlepsze rokowania na przyszłość. Na rower zabrałem pluszowego słonika Tumbo, zabawną maskotkę Funduszu Dzieci Osieroconych.

2673 kilometry przez Polskę ze słonikiem TumboŹródło: Piotr Falc
d2t0ip7
d2t0ip7

Kiedy zamknę oczy, widzę tyle krajobrazów, tyle portretów, tyle wijących się dróg... Znacie to uczucie tuż po odbyciu długiej jazdy pociągiem? Stuk, puk, stuk, puk… Nie mogę znaleźć sobie teraz miejsca. Łapię się na tym, że wciąż patrzę na zegarek. O, już czas na kolejny posiłek. Ale zaraz, nie potrzebuję już przecież tyle energii. Kolejne ciastko? Nie, chyba nie – dziękuję.

Dwa tysiące sześćset siedemdziesiąt trzy kilometry rowerowej Polski. Milion sześćdziesiąt dziewięć tysięcy dwadzieścia obrotów pedałami. Dwadzieścia siedem dni w podróży. Pasowałoby tutaj napisać tylko rower i ja, ale to nieprawda. Przez pierwsze tysiąc sto kilometrów było nas dwoje plus dwa rowery. Moja żona Gosia – inspiracja, logistyka, motywacja, optymizm. Zaczynając rajd rowerowy dookoła kraju, nie wiedziałem, jak to będzie. Pomysł startu z Gosią mnie uspokoił. Przeżyliśmy razem kilkanaście lat – przeżyjemy i rajd. Nie pomyliłem się. Pierwszy raz żona uratowała mnie już na starcie przed mediami. Dzielnie udzielała wywiadów, tym samym osłabiając siły przeciwnika. Kiedy mnie dopadli, to już byli zmęczeni – udało się. Z wielką pompą wyruszyliśmy spod Politechniki Gdańskiej i obraliśmy kierunek na wschód.

A na wschodzie czekały na nas przygody. Fajnie by było, gdyby tylko one. Niestety, zbyt duże tempo na pierwszych trzech odcinkach zaowocowało u mnie przeciążeniem przyczepów mięśni na ścięgnie Achillesa... Kiedy się zorientowałem, było już za późno. Tępy ból w nodze znacznie utrudniał, a potem uniemożliwiał jazdę. Pozostała więc decyzja – powrót pociągiem. Akurat byliśmy w Białymstoku. Początek rajdu, za nami niespełna pięćset kilometrów. Akurat teraz! Pech.

Wtedy po raz drugi uratowała mnie Gosia. – Facet, weź się w garść. Wymyśl coś! – Dobra, działamy. Achilles boli, kiedy się rozciąga – obniżymy siodełko. Achilles boli, kiedy stopa pracuje – ubieramy twarde i sztywne buty. Achilles boli, kiedy ruszam stopą – nie będziemy nią ruszać, obciągamy palce w dół i pedałujemy. Na razie działa. Ufff.

d2t0ip7

Teraz, z już mniej bolącą nogą, możemy skupiać się na widoczkach. A te, zwłaszcza w Polsce wschodniej, są przednie. Rozległe łąki, na nich zwykle krówki, czasem jakiś człowiek. Natura pełną… trawą. Z roweru najlepiej można podziwiać okolice. Obrazki przesuwają się powoli, jak w starym kinie. Łatwo się zatrzymać i zrobić zdjęcie.

No właśnie – aparat musi być zawsze pod ręką. W moim przypadku miałem go w przedniej torbie montowanej na kierownicy. Konieczne wyposażenie każdego rowerzysty długodystansowca. W podręcznej kierowniczej torbie chowamy: chusteczki (używane do czyszczenia łańcucha), pomadkę ochronną (żeby ładnie wyglądać na zdjęciach), kabelki (żeby zawsze być w kontakcie), scyzoryk (do obrony przed lwami), gumki (oczywiście do włosów), portfel (żeby kupić to, czego w torbie nie ma). Torba z przodu, sakwy z tyłu, rowerzysta pośrodku.

W naszym rajdzie obraliśmy kierunek zgodny ze ruchem wskazówek zegarka. Na dwunastej Gdańsk. Na pierwszej hospicjum w Elblągu. Na drugiej Suwałki z przepysznymi kartaczami. Do tej pory na wspomnienie tego niesamowitego dania oblizuję usta – tam jeszcze wrócimy. Na trzeciej Białystok. Pyszna buza – napój z kaszy jaglanej, lekko musujący o wytrawnym smaku, podany z chałwą. Tutaj, mimo bolącej nogi, fundujemy sobie zwiedzanie miasta, kino (oczywiście wybieramy film „Jeździec znikąd”). Na czwartej Lublin z pięknym ryneczkiem i zabytkową starówką. W tym miejscu musimy zamówić pierwsze masaże – kilometry dają się we znaki naszym miastowym nogom. Nie żałujemy srebrników, bo wiemy, że dobra inwestycja zawsze się zwraca. Dzięki temu mamy możliwość spotkania Kasi, która masując nas, opowiada o swoich przygodach w Kambodży, Tajlandii i Izraelu. Kolejna dobra decyzja, kolejny piękny dzień. Na godzinie piątej jest bardzo rodzinnie – nie śpimy w hotelach. W Zamościu gości nas pani Ola, znakomita
gospodyni. Miło się gawędziło. Jeszcze domowe śniadanko i zwiedzanie przepięknego rynku – czas w drogę.

Kolejna rodzinna gospoda w Jarosławiu – tutaj Gosia kończy rajd rowerowy i zaczyna swój długi i męczący powrót do domu. Ale przeżyła – a jej rower przeżył przesyłkę kurierem. Czeka właśnie grzecznie w piwnicy na złożenie. Od tej pory, od Jarosławia, jadę już sam. Jeszcze załatwiam służbową sprawę w na Politechnice Rzeszowskiej i w drogę. Pierwsze sześć godzin to Polska Wschodnia – Polska dziewicza, malownicza, rolnicza, łąkowa i krowiasta.

d2t0ip7

Prawie codziennie zaglądam na założoną przez siebie stronę www.sportpomaga.pl. Zdaję tam relację z trasy i zamieszczam zdjęcia. Jeszcze w Gdańsku wymyśliliśmy, że bohaterem każdego dnia rajdu zostanie jedno z dzieci, których portrety pracowicie przygotowywały dziewczyny z Fundacji, a pewna dobra dusza wrzucała do sieci. Pojawiały się też na stronie Fundacji Hospicyjnej, w funduszowej zakładce. Kinga, Wiktor, Bartuś, Przemek, Natalka… Naprawdę, pamiętam wszystkie imiona i wszystkie historie.

Potem przychodzą upały. W ciągu dnia nie da się jechać. Dodatkowo strasznie obiłem sobie siedzenie. Z roweru Gosi, zostawiłem sobie siodełko z amortyzatorem. A co tam, nie jestem aż takim twardzielem – każdy potrzebuje trochę luksusu. Wybaczycie? Pogadamy, jak przejedziecie 1000 km wschodnimi drogami. Z upałami walczyłem od Jarosławia do Wrocławia, czyli całą część rajdu południową Polską. Taki chojrak nie byłem, żeby zjeżdżać w góry – pozostawię to na następną okazję. Wstawałem o 4:20. Pakowałem rower i w drogę. Na trasie wschodzi słońce i wita rowerzystów złocistym blaskiem. Uciekam od niego na zachód, na zachód, na zachód.

A na zachodzie Śląsk. Widać zmiany, niekończące się miasta, miasteczka i miejscowości. Wszystko połączone siecią dróg. Bardzo łatwo znaleźć asfalt, jeszcze łatwiej samochody, a zwłaszcza tiry. Ruch na Śląsku jest bardzo duży. Powietrze aż nadto nosi ślady cywilizacji i rozsiewa je po okolicach. W sercu tego industrializmu znajduję jeszcze oazę spokoju – rodzinną stanicę w… nie powiem gdzie, bo tam pojedziecie. Powiedzmy, że w środku lasu, na końcu wioski, przy ulicy leśnej zostałem powitany rodzinnie, swojsko, pysznie. A było to na godzinie siódmej.

d2t0ip7

Na godzinie ósmej Wrocław, piękne rowerowe miasto. Kolejne hospicjum, po tych w Elblągu, Giżycku i Lublinie. Poznaję, jak działają, poznaję personel, czuję trudną pracę zaangażowanych osób. To nie jest praca, to powołanie. Trzeba robić więcej niż trzeba, bo tak trzeba. Zaczynam odczuwać duchową stronę rajdu. Rajdu dla Funduszu Dzieci Osieroconych. Najpierw musiałem się mocno zmęczyć i zmiękczyć, żeby poczuć. Fundusz, te dzieciaki. Wszystko daje mi motywację, żeby mocniej naciskać na pedały. Dzięki wiedzy, że są ludzie bardziej doświadczeni przez los niż ja, mogę łatwo znosić niedogodności związane z tak intensywną jazdą, trzydziestopięciostopniowe upały i ulewy, kontuzje i zmęczenie. Cóż to? Zaczynam cieszyć się z jazdy w deszczu, śmieję się z błota na moich nogach. Już nie walczę z trasą – teraz płynę przez Polskę, mogę przenosić góry (ale roweru nie podniosę).

Godzina ósma to Zielona Góra, miasto wina – naprawdę góra, zielona. Na dziewiątej przystanek Woodstock w Kętrzynie. Niestety, przyjeżdżam spóźniony i zastaję już tylko niedobitki, ale za to mam gdzie spać – zwolnili miejsca. Godzina dziesiąta to Szczecin – ostatnie hospicjum, ale tutaj już nie mam gdzie spać, bo przypłynęły najpiękniejsze jachty. Ogrom ludzi. Ląduję w akademiku. W Szczecinie kończy się ściana zachodnia. Zachód jest dużo bardziej rozwinięty, jest więcej dróg i więcej miast. Mimo to znalazłem urokliwe trasy biegnące z nurtem Odry, przez piękne lasy, bez samochodów i spalin. Trzeba tylko poszukać, otworzyć oczy i porozmawiać z ludźmi – doradzą. Ludzie są mili, często pytają dokąd jadę i skąd. Dziwią się, gdy mówię, że z Gdańska i do Gdańska. – Ja to bym nie dał rady – mówią. – Każdy by dał – odpowiadam. Wszystko jest kwestią woli, przygotowania i dużej ilości wolnego czasu.

Teraz wracam już nad morze, unikam jednak zatłoczonych ścieżek nadmorskich (z wyjątkiem okolic „Kołomierza” – zgadniecie, jakie to miasto? Pawełek, mój syn, tak je przezwał.) Naładowany pozytywnymi emocjami mogę przenosić góry, albo… bić rekordy. No to biję. Postanowiłem jechać tak daleko, jak się da, jednego dnia. Ze Szczecina dotarłem aż do Darłowa – 240 kilometrów. Dla mnie wystarczy, nie pobiję tego pewnie przez jakiś czas. Przez to nie mogę pisać bloga na bieżąco – dzwonią do mnie ludzie. – Dlaczego nie piszesz? Czekamy. Miło, że ktoś chce czytać, co piszę, wiedzieć, gdzie jestem i co u mnie. Dla tych wszystkich czytaczy wielkie „Dziękuję!”.

d2t0ip7

Dziś jestem znowu na godzinie dwunastej, czyli w Gdańsku. Wróciłem dobrze wyregulowany, pełen energii na dalszy ciąg zdarzeń. Co będzie? Nie wiem.. Mam jednak pewność, że zawsze sobie poradzę, bo mam wokół siebie wielu przyjaciół, rodzinę i jakiś wewnętrzny upór, by się nie poddawać. Dominiko, Marcinie, Ewelino, Adrianie… Pamiętam wasze wszystkie imiona. Wam też tego życzę. Naprawdę nie jesteście sami. Kręćcie dalej i nabijajcie śmiało kilometry życia.

Piotr

d2t0ip7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2t0ip7