Antarktyka - podglądanie pingwinów i walka z wiatrem

Leśnik z wykształcenia jedzie na Antarktykę zajmować się pingwinami. To nie scenariusz komedii pomyłek, lecz fragment CV Piotra Horzeli, który na Antarktyce spędził półtora roku. Trochę tam zmarzł, bo następnie wyjechał do pracy do Sudanu, ale to już inna historia. Aktualnie „zawodowo” zajmuje się opowiadaniem historii z miejsc, które odwiedził. Wirtualnej Polsce opowiada o tym jak naprawdę wygląda życie polarnika na Antarktyce.

Antarktyka - podglądanie pingwinów i walka z wiatrem
Źródło zdjęć: © <a href="http://www.phontour.pl/" target="_blank" >Piotr Horzela - phontour.pl</a>

18.06.2015 | aktual.: 19.06.2015 08:52

Leśnik z wykształcenia jedzie na Antarktykę zajmować się pingwinami. To nie scenariusz komedii pomyłek, lecz fragment CV Piotra Horzeli, który w krainie wiecznych lodów spędził półtora roku. Trochę tam zmarzł, więc następnie wyjechał do pracy do Sudanu, ale to już inna historia. Aktualnie „zawodowo” zajmuje się opowiadaniem historii z miejsc, które odwiedził. Wirtualnej Polsce opowiada o tym, jak naprawdę wygląda życie polarnika na Antarktyce.

WP: Jak to się dzieje, że leśnik wybiera się nagle na Antarktykę? O lasy tam raczej trudno. Skąd taki pomysł?
O Polskiej Stacji Antarktycznej *uczyłem się w szkole na lekcjach geografii. Ta wiedza szybko jednak poszła w niepamięć. Stacja o swoim istnieniu przypomniała mi przypadkiem. Pracowałem w sklepie turystycznym, w którym kompletowano specjalistyczny sprzęt dla Zakładu Biologii Antarktyki. Zacząłem szukać informacji na ten temat. Okazało się, że szukają ludzi do pracy. Wysłałem CV i czekałem na odpowiedź, która miała nadejść w czerwcu. Nie dostałem jej jednak. Myślałem, że już po wszystkim i moje marzenia o pracy ze zwierzętami na *Antarktyce przepadły, ale w sierpniu, na miesiąc przed wypłynięciem, dostałem telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Następnego dnia już wiedziałem, że jadę. Aplikowałem na stanowisko obserwatora biologicznego, ale wyznaczono mi na rok rolę obserwatora lodowców.

WP: *Antarktyka wielu kojarzy się z bardzo niskimi temperaturami. Jak jest w rzeczywistości? *
Na *Antarktyce *niemal przez cały rok panują warunki podobne do tych, które mamy w Polsce zimą. Czasem cztery, pięć stopni na plusie, czasem jest osiemnaście, dwadzieścia stopni na minusie. To, co zbliża Antarktykę do naszych wyobrażeń to wiatr. Jego porywy sięgają 200-220 km/h. W takich warunkach, biorąc jeszcze pod uwagę dużą wilgotność, temperatura odczuwalna jest kilkukrotnie niższa i może dochodzić nawet do - 45 st. C, czyli naprawdę zimno robi się wtedy, gdy mocno wieje, a wieje niezależnie od pory roku.

WP: Trudno wyobrazić sobie życie w takich warunkach. Jak sobie z tym radziłeś?
Musiałem się przyzwyczaić. Kiedy przyjeżdża się latem jest dość ciepło. Aklimatyzację na pewno przyspiesza temperatura jaka panuje wewnątrz stacji. Gdy przychodzi wichura, w głównym budynku, przy ogrzewaniu ustawionym na maksimum, temperatura wynosi czternaście stopni. Wszyscy przystosowywali się jednak dość szybko i już zimą wewnątrz budynków paradowali w krótkich rękawkach. Trudniej było przyzwyczaić się do wiatru, którego siła czasem uniemożliwiała spokojny sen, a także pracę. Gdy mocno wieje nie da się pracować w terenie. Wykonuje się wówczas pracę warsztatową, naukowcy opracowują dane itd. Czasem jednak trzeba wyjść na zewnątrz. Wtedy w poruszaniu się między głównymi budynkami pomagają słupki, wzdłuż których pociągnięta jest lina.

WP: Przez pierwszy rok zajmowałeś się lodowcami. Na czym dokładnie polegała Twoja praca?
Byłem pracownikiem technicznym wspierającym badania naukowe, co oznaczało, że naukowcy, którzy mieli rozpisane badania mogli pracować w Polsce, a ja biegałem po lodowcach i je mierzyłem, zbierając dla nich dane. Musiałem rozstawić i monitorować sieć tyczek, które dawały informację o tym, z jaką prędkością poruszają się lodowce, w którą stronę, jak zmienia się warstwa śniegu. W określonych sytuacjach pobierało się też próbki śniegu. Sprawdzanie tyczek w lecie odbywa się, co dziesięć dni, zimą, co dwadzieścia.

WP: Postawienie takiej tyczki łączy się z wwierceniem w lodowiec. Bywały z tym czasem problemy?
Raczej nie, ale raz zdarzyło się, że wtopiliśmy tyczkę na samej kopule lodowca. Po wywierceniu otworu, zaczęliśmy umieszczać w nim tyczkę, która wyjątkowo nie napotkała oporu na dnie odwiertu i poleciała w głąb lodowca. Nie byłoby w tym nic niebywałego, gdyby nie fakt, że zapasowej tyczki nie mieliśmy. Taka dziura w lodowcu zamarza po chwili, a my musieliśmy wrócić do stacji po nową tykę. Niestety pogoda się zepsuła i na lodowiec ruszyliśmy ponownie dopiero po kilku dniach. Po dotarciu na miejsce trzeba było zacząć kilkugodzinne wiercenie od nowa. Ogólnie jednak praca na lodowcu zawsze obciążona jest ryzykiem, dlatego nigdy na lodowiec nie idzie się samemu i zawsze z partnerem jest się połączonym liną. Problemy, z którymi się stykaliśmy zwykle były związane z pogodą. Raz wyszliśmy na lodowiec w tzw. oknie pogodowym, ale gdy byliśmy już na lodowcu, pogoda nagle się zmieniła. Do bazy zjeżdżaliśmy na nartach, ale już po stu metrach, gdy zerknąłem na gps, zorientowałem się, że zboczyliśmy z trasy dokładnie 90
stopni. Zjeżdżając w kierunku czoła lodowca nie mieliśmy kompletnie poczucia zmiany kierunku. Finalnie udało nam się dotrzeć w całości do bazy.

WP: Po roku skończył Ci się kontrakt na lodowce, ale Ty nie wróciłeś do Polski, tylko zostałeś na Antarktyce przez kolejne pół roku. Co było powodem?
Podpisałem nowy kontrakt. Tym razem na stanowisko, na które aplikowałem, czyli obserwatora zwierząt. Na tym stanowisku obowiązywały mnie dwa główne zadania. Po pierwsze: nieprzeszkadzanie, niestresowanie, niegłaskanie, niekarmienie, niepomaganie zwierzętom w przypadkach zagrożeń. Drugim zadaniem było monitorowanie wszelkich zjawisk biologicznych dotyczących zoologii, np. przypłynięcia czy wypłynięcia wielorybów do zatoki, przylotu nowych ptaków, zakładanie gniazd, określanie liczebności gniazd w koloniach pingwinów.

WP: Jak pingwiny reagowały na Waszą obecność?
Każdy gatunek ma inny charakter, ale wewnątrz gatunku też każdy pingwin jest inny. Jeden jest tchórzem, inny jest bardziej zadziorny. Raz zdarzyło się, że z dużej kolonii jeden pingwin wybiegł za mną. Nie zaczepiałem go, szedłem jakieś siedem metrów od stada, bo one wtedy się nie stresują, ale ten podbiegł do mnie, dziobnął w but i patrzył na mnie jakby pytał „A co ty tu w ogóle robisz? To jest mój teren.” Bardziej był zainteresowany niż miał ochotę bić. Czasem bowiem, gdy musimy podejść bliżej gniazd by zważyć jaja pingwinów, to wychodzimy ze spotkania z siniakami. Pingwiny skubią, dziobią, a siniaki nabijają albo dziobem albo skrzydłami, które mają mocno umięśnione. Uderzają górną partią skrzydeł, gdzie umiejscowiona jest kość.

WP: *Wszystkie pingwiny wyglądają tak samo. A może jednak nie? Potrafisz rozróżnić samicę od samca? *
Istnieją dwa sposoby. Albo czeka się aż pani zniesie jajo i wiadomo wtedy, że to ona. Albo po brudnych plecach. Żeby pani pingwin zniosła jajo, pan pingwin musi ją „drapać” po plecach. Zatem, jeśli widzimy pingwina, który ma brudne plecy, to mamy pewność, że to jest właśnie samica. Nim pojechałem na Antarktykę, byłem przekonany, że wszystkie pingwiny są czyściutkie i białe, bo takie zwykle oglądamy na zdjęciach czy w filmach dokumentalnych. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że pingwiniska to takie bardzo duże kurniki. Siedząc na gnieździe, pingwiny muszą się pobrudzić. Przyszli rodzice wysiadują jaja w systemie zmianowym. Gdy jeden idzie do wody, na posiłek, drugi siedzi na gnieździe. Zmiany wraz z upływem sezonu trwają coraz krócej. Po wylęgnięciu się młodych trzeba coraz częściej dostarczać pokarm. Głównym składnikiem pokarmu pingwinów jest kryl, czyli takie żyjątka podobne do krewetek, które pingwiny łowią w oceanie. Można więc wysnuć teorię, że im pingwin brudniejszy, tym bardziej głodny, ponieważ dużo
czasu spędził na gnieździe. Jeżeli pingwin ma czysty brzuch to najpewniej jest syty ponieważ niedawno wyskoczył z wody, do której wszedł, by się najeść.

WP: Czy coś Cię w na Antarktyce zaskoczyło? Na co nie byłeś przygotowany?
Człowiek wychowany w naszej szerokości geograficznej przyzwyczajony jest do tego, że gdy słyszy grzmot, to spodziewa się burzy. Na początku mojego pobytu, gdy słyszałem grzmoty spoglądałem na niebo szukając chmur burzowych. Dopiero po dwóch tygodniach przyzwyczaiłem się, że powinienem patrzeć na lodowce, bo to co słyszałem, było efektem ich pękania a nie grzmotów. Natomiast nie byłem przygotowany na siłę wiatru i na to jak się zachować, gdy nadchodzi podmuch. Dopiero w trakcie uczyłem się, że trzeba kucnąć, żeby się nie wywrócić albo przechylić środek ciężkości w stronę podmuchu, żeby uniknąć wywrotki.

WP: *A na samotność byłeś przygotowany? Na pewne odcięcie od świata? *
W lecie było nas ponad trzydzieści osób. Na zimę zostało osiem. Na pewno nie była to łatwa sytuacja, natomiast ja na ogół nie miałem z tym problemu. Prawdopodobnie, dlatego że wychowywałem się tylko z rodzicami i bratem. Mieszkaliśmy w leśniczówce, dwanaście kilometrów mieliśmy do najbliższego sklepu. Czas po szkole spędzałem bez rówieśników i odosobnienia na mnie na pewno oddziałują mniej niż na kogoś, kto wychowywał się w mieście. Jednym z trudniejszych momentów był odjazd letniej ekipy. Tym bardziej, że wyjeżdżali w pośpiechu, bo nagle pojawiło się okno pogodowe. Zostały po nich niepościelone łóżka, pootwierane drzwi i pojawiło się takie dziwne uczucie, że coś się zmieniło. Profilaktycznie, gdy została nas ósemka, zamieszkaliśmy w możliwie odległych częściach stacji tak, by nie wpadać na siebie co krok. Uważam, że to było zdrowe posunięcie, które minimalizowało napięcie. Gdy wieje bardzo mocno, trudno się śpi, wszyscy są niedospani to wiadomo, że są rozdrażnieni. Bywało wtedy, że atmosfera gęstniała. Nasz
grupa była dość dobrze dopasowana. Tak naprawdę nie pamiętam żadnego poważnego konfliktu. Poza tym sami staraliśmy się ich unikać. Wiadomo, że im dłużej przebywa się ze sobą, tym trudniej to robić. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z konsekwencji ewentualnych awantur.

WP: Za rodziną jednak na pewno tęskniłeś. Jak wyglądał kontakt z nimi z Antarktyki?
Od kilku lat na stacji jest internet, choć niezbyt szybki. Ale wcześniej był tylko telefon satelitarny. Każdemu polarnikowi przyznawane było piętnaście minut rozmowy raz w miesiącu. Natomiast jeszcze wcześniej była jedynie łączność radiowa i żeby porozumieć się z rodziną, ta musiała przyjechać do Gdyni do radia. Sygnał przebiegał jednokierunkowo, więc rozmowa wyglądała tak, że jedna strona mówiła, druga mogła tylko słuchać i tak na zmiany. Nie można było wejść sobie w słowo. Poza tym często z tych 15 minut większość to były tylko jakieś trzaski, więc utrudniony kontakt potęgował osamotnienie. Po półtora roku byłem już jednak bardzo zmęczony psychicznie, inaczej reagowałem na różne czynniki stresowe. Te półtora roku to było dla mnie maksimum. Z ulgą opuszczałem stację, chociaż muszę przyznać, że dzięki tak długiemu pobytowi sporo się o sobie nauczyłem.

WP: Dla kogo taka praca byłaby dobra. Jakie warunki trzeba spełnić, poza posiadaniem stopnia naukowego.
Dobrze byłoby, gdyby taka osoba nie jechała na Antarktykę na swój pierwszy wyjazd. Warto się wcześniej przekonać, jak sobie radzimy w podróży - z samym sobą, z tęsknotą, z brakiem rodziny. Na pewno też trzeba lubić przyrodę. Umieć i chcieć rozmawiać z ludźmi oraz nie być konfliktowym.

WP: Wróciłbyś?
Z jednej strony tak, ze względu na przyrodę i paradoksalnie na łatwość życia, bo człowiek ma tam wszystko, co potrzebne pod ręką, nie musi chodzić do banków, do sklepów, płacić rachunków itd. Z drugiej jednak strony obszedłem już tam wszystkie zakamarki, a świat jest duży i chciałbym jeszcze wiele miejsc zobaczyć.

Rozmawiała Anita Demianowicz

Źródło artykułu:WP Turystyka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)