Trwa ładowanie...
Informacja prasowa
12-02-2010 11:50

Budapeszt Bamako

W dniu 14.01.2010 załoga Disco Squad w osobach Marek Kapica, Michał Gintowt i Karol Sasim rozpoczęła swoją afrykańską przygodę. Dotarliśmy do Budapesztu, skąd w sobotę 16.01.2010 wystartujemy w rajdzie Budapeszt-Bamako. Jedziemy Dyskoteką, czyli popularnym Land Rowerem Discovery 300tdi.

Budapeszt BamakoŹródło: Marek Kapica
dic9vfu
dic9vfu

W dniu 14.01.2010 załoga Disco Squad w osobach Marek Kapica, Michał Gintowt i Karol Sasim rozpoczęła swoją afrykańską przygodę. Dotarliśmy do Budapesztu, skąd w sobotę 16.01.2010 wystartujemy w rajdzie Budapeszt-Bamako. Jedziemy Dyskoteką, czyli popularnym Land Rowerem Discovery 300tdi.

Piątek, 15.01.2010
Od rana rozpoczynamy procedury badań technicznych samochodów. Najpierw ogólny przegląd stanu technicznego auta, później sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego. Wszystko działa prawidłowo, podbijamy obiegówkę i podstawiamy auto do oklejenia numerami startowymi. Odstawiamy wóz na parking, z którego nie będziemy już mogli go wyprowadzić do sobotniego poranka, kiedy to wyruszymy w kierunku Afryki. Jako, że jest przedpołudnie a spotkanie informacyjne zapowiedziano na godzinę 17.00 idziemy na spacer po Budapeszcie, który nie może się odbyć bez obowiązkowego zaliczenia lokalu z lokalnymi smakowitościami.

Godzina 17.00. Rozpoczyna się spotkanie informacyjne. Prowadzone jest po węgiersku i angielsku, w końcu padają przez wszystkich oczekiwane słowa: jedziemy do Afryki. Ale rajd zakończy się nie w Bamako ale w Agadirze. Konsternacja, szok, w końcu wściekłość. Cisza. Nikt nic nie mówi. Czy po to przez rok myśleliśmy o tym wyjeździe, przez rok zbieraliśmy kasę, którą notabene już wpłaciliśmy organizatorowi, żeby pojeździć po Maroko?? Organizator twierdzi, że wiele z europejskich służb specjalnych stwierdziło, że odradzają wjazd do Mauretanii. Organizator nie chce wziąć na siebie ryzyka, jakie niesie wyprawa w tamte rejowy. Rozpoczyna się nerwówka. Angielski motocyklista wchodzi wściekły na podium, drze naklejkę rajdu i rzuca pod nogi (pokazała to nawet w relacji telewizja RTL Klub). Z burzą w głowach udajemy się do hotelu i idziemy spać. Jak to bywa przy takich okazjach sen nie chce przyjść.

Sobota, 16.01.2010
Szybka pobudka, bieg do sklepu po pieczywo i udajemy się na start. Sporo załóg już jest na miejscu, sporo samochodów grzeje silniki. Wśród uczestników jest jeden temat: kto jedzie do Bamako? Już wiemy, że wczoraj wieczorem odbyła się narada, którą prowadził główny organizator wcześniejszych edycji. Pod jego przewodnictwem zbierze się ekipa ludzi, która pojedzie do Bamako nie bacząc na groźby terrorystów. Oczywiście my też będziemy należeć do tej grupy, nikt nie jest w stanie wybić nam z głowy tego pomysłu. Docierają do nas informacje, że około 100 załóg zadeklarowało odłączenie od rajdu i wyprawę do Mali, oderwanie od peletonu nastąpić ma 25 stycznia. Jest światełko w tunelu, choć jak wiadomo jeszcze wiele może się zmienić.

dic9vfu

Rozpoczyna się start. Każde auto musi wjechać na podium startowe, każde zatrzymuje się tam na chwilę przez co cała procedura poważnie się przeciąga. My jesteśmy w tej kolejce dość daleko przez co startujemy o 11.00. Wyjeżdżamy na autostradę i prawie bez zatrzymywania robimy 900km meldując się na pierwszym punkcie w miejscowości Mantova o 22.30. Wieczorem stare miasto robi na nas duże wrażenie, jest stare, ładnie oświetlone a zakończenie dzisiejszego odcinka i jutrzejszego startu zlokalizowane jest na pięknym ryneczku. Dostajemy info, że jutro odprawa o 7.00 i jazda dalej. Jedziemy za miasto na nocleg do uroczego gospodarstwa agroturystycznego i chcemy szybko iść spać, jednak gorące głowy na to nie pozwalają.

Niedziela 17.01.2010
Startujemy o 7.30 rano. Mimo, że jedziemy w klasie Adventure, która nie jest klasyfikowana dostajemy do wykonania kilka zadań na trasie liczącej dziś 900km. Zadania mniej więcej wyglądają tak: w mieście X na murze jest tablica przedstawiająca pana Y. Jaka data jest na tej tablicy? W międzyczasie zajeżdżamy do Monte Carlo, pod kasynem robimy szybką fotkę (pan policjant dobiegł do nas jak już ją mieliśmy ;))
i jedziemy dalej. Jazda po autostradzie jest nużąca, na metę odcinka docieramy o 22.30. Jutro pobudka o 4.00, wyjazd na trasę 5.00, do 22.00 musimy dotrzeć do Almerii, gdzie zostaniemy zapakowani na prom i przerzuceni do Nadoru w Maroko.

Poniedziałek 18.01.2010
W zasadzie cały dzień spędzamy na autostradzie jadąc w kierunku Almerii. Na miejsce docieramy o godzinie 21.00, czyli teoretycznie mamy jeszcze godzinę czasu. Meldujemy się na placu, gdzie na wjazd na prom oczekuje już większość załóg. Procedura załadunku rozpoczyna się przed 22.00, my z racji dość wysokiego auta jesteśmy odstawieni na bok i będziemy wjeżdżać na pokład Tirów. Noc jest ciepła. Na tyle, że decyduję się na spanie na górnym pokładzie pod gołym niebem. Rozkładam matę samopompującą, wskakuję do śpiwora i zasypiam jak dziecko. Budzę się, kiedy już widać brzeg Afryki. Załatwiamy jeszcze na statku papiery na wjazd do Maroka autem do i wizy w paszportach i o godzinie 7.00 zjeżdżamy z promu. Zarówno organizator rajdu jak i inni ludzie podróżujący do Maroka ostrzegali nas przed wielogodzinną odprawą w porcie. Tymczasem całość zajęła nam nie więcej niż 15 minut. Być może dlatego, że urzędnicy portowi widząc zorganizowany peleton ponad 200 załóg postanowili nie zawracać sobie nami głowy i wszystkich po
prostu puścili.

Wtorek 19.01.2010
Wjeżdżamy do Nadoru. W oczy rzuca się przede wszystkim brud, do którego będziemy musieli przyzwyczaić się na następne kilkanaście dni. Wymieniamy pieniądze w banku, cofamy zegarki o godzinę i ruszamy w drogę na pierwszy biwak. Po drodze zatrzymujemy się po chleb, o którego walorach smakowych nasłuchaliśmy się od wielu ludzi. Rzeczywiście jest pyszny. Po 14.00 postanawiamy w końcu skosztować marokańskich przysmaków i zatrzymujemy się na tajin. Serwują nam jeden gar na 2 osoby. Tajin to duszone w specjalnych garnkach z przykrywkami w kształcie stożka warzywa i mięso. Rewelacja. Do tego obowiązkowa bardzo słodka zielona herbata i jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez góry Atlas. Na miejsce biwaku docieramy po zmroku. Ostatnie 10 km robimy po pustyni, która nawierzchnią przypomina tarkę. Za oknami ciemno tak, że nic nie widać i nawet nie możemy nacieszyć się widokiem pustyni, na której jesteśmy pierwszy raz w życiu. Szybko rozstawiamy namioty, idziemy na odprawę i dowiadujemy się, że trasa jest zmieniona
całkowicie, do tego rajd również nie wjedzie do Zachodniej Sahary. Coś zaczyna w nas pękać. Trasa, którą organizator przewidział na 10 dni ma po drogach asfaltowych jakieś 600km, więc coś nam podpowiada, że może nie być fajnie.

dic9vfu

Środa 20.01.2010
Na dziś organizator przewidział jeżdżenie wkoło komina po waypointach. Startujemy z bazy i zaczynamy gonitwę po pustyni. Najpierw trasa prowadzi po w miarę twardym, nieco kamienistym gruncie, następnie waypointy zlokalizowane są na wydmach. I tu zaczyna się zabawa. Masa załóg zakopuje się w piaskach, trwa walka z odkopywaniem aut. Nasze Land Rover i Toyota również kilkukrotnie grzęzną ale sprawnie przy użyciu trapów i łopat uwalniamy je i jedziemy dalej. Zajeżdżamy na obiad, znów lokalny tajin przegryzany warzywami, na deser owoce i zielona herbata. Na bazie lądujemy po zmroku. Sporo załóg zaczyna demonstrować swoje niezadowolenie. W naszym kręgu również zaczynają się dyskusje co robić. Część chce jechać dalej w rajdzie, część chce pojechać do Bamako. Rozważamy nawet całkowite porzucenie rajdu i powrót do Polski.

Czwartek 22.01.2010
Rano odbieramy roadbooka na dzień dzisiejszy. Mamy jechać do bazy oddalonej o jakieś 180 km w linii prostej od obecnej. Czyli pewnie na miejsce dojedziemy po paru godzinach jazdy. Wsiadamy w auta i ruszamy. I tu coś we mnie pęka. Nie po to tu przyjechałem, żeby jeździć kilka godzin dziennie po wyznaczonych naprędce punktach. Szybka decyzja i w tym momencie dla nas rajd się kończy. Odbijamy na zachód i zaczynamy samotnie podróż przez Maroko. Jako piewszy punkt obieramy sobie Zagorę. To miasto położone przy dolinie rzeki Draa. Malownicze krajobrazy z górami Atlasu w tle, do tego dobry asfalt sprawiają, że dość szybko nawijamy kilometry na koła. W międzyczasie spod samochodu wydobywają się jakieś delikatne, metaliczne stuki. Zaglądam pod auto i widzę, że wczorajsza gonitwa po pustyni spowodowała zniszczenie gum amortyzatorów z tyłu. Myślę, że w Zagorze znajdę jakiegoś mechanika.

Wjeżdżamy do Zagory. Miasto na pierwszy rzut oka jest czyste i zadbane. Z naprzeciwka jedzie biały Land Rover Defender. Na nasz widok zawraca, jedzie za nami. Zatrzymuję Dyskotekę chąc dowiedzieć się o warsztat. Okazuje się, że to właśnie oni są właścicielami warsztatu więc jedziemy za nimi. Dojeżdżamy na miejsce i szczęki opadają nam do kolan. Warsztat ma 2 stanowiska, tradycyjnie dla Marokańczyków panuje tu lekki nieporządek, chłopaki każą wjeżdżać na kanał. Od razu pojawia się wokół auta trzech mechaników, pokazuję im co się stało, oczywiście części mają na miejscu i z marszu zabierają się za wymianę. Jestem pod wielkim wrażeniem ich fachowości. Prowadzą warsztat zajmujący się naprawą aut 4x4, na ścianach masa różnych zdjęć offroadowych i naklejek z całego świata, w tym również z Polski. Chłopaki przy okazji dokonują przeglądu auta, podciągają łożyska w przednich kołach i Dyskoteka może wieźć nas dalej. Ekipa HDJ Team też podciąga jedno łożysko w kole, smaruje krzyżaki i wały. Robota i części kosztuje nas
niecałe 20 euro. Po wszystkim właściciel warsztatu wsiada na mopeda i pokazuje nam drogę na kemping i do restauracji. Oczywiście w każdym z tych miejsc na pewno dostanie jakąś działkę za podprowadzenie turystów, nam też to odpowiada, bo warunki na kempingu są super. Namioty rozbijamy pomiędzy palmami i siadamy do opracowania planu podróży.

dic9vfu

Piątek, 23.01.2010
Rano wyruszamy w kierunku miejscowości Tata. Postanawiamy nieco urozmaicić sobie podróż, łapiemy azymut na gps i rozpoczynamy jazdę po kamiennej pustyni. Z początku idzie dobrze, później zaczynają się takie kamloty i dziury, że prędkość podróży drastycznie spada. Jedziemy tak dobre 70km, w końcu w obawie o kondycję naszego auta postanawiamy poszukać bardziej cywilizowanej drogi. Dojeżdżamy w końcu do asfaltu i jedziemy w kierunku Taty zatrzymując się po drodze na drobną przekąskę. Mijamy Tatę i jako że czas jest dobry ruszamy dalej w kierunku zachodnim. Do wieczora dojeżdżamy do miejscowości Bouizakarne. W centrum miasta zlokalizowany jest niewielki kemping prowadzony przez sympatycznego Francuza. Zerwuje nam na kolację tradycyjny tajin (średniej jakości), wypijamy butelkę marokańskiego wina i idziemy spać.

Sobota, 24.01.2010
Dziś wyznaczamy sobie za cel Laayoune nad Atlantykiem. Z Bouizakarne wyjeżdżamy na południowy zachód, później skręcamy na południe. Po raz pierwszy w tej podróży musimy na punkcie kontrolnym pokazać paszporty i zostawić fiche (papier z danymi, nr paszportu miejscem i datą wjazdu do Maroko – dobrze jest przygotować to sobie przed wyjazdem w domu). Wjeżdżamy w końcu do Sahary Zachodniej i zaraz za granicą zbaczamy w prawo, żeby zobaczyć miejsce, gdzie kręcono Gwiezdne Wojny. Nie rzuca nas na kolana, jest już mocno zniszczone. Wracamy na asfalt i dalej kierujemy się na południe. Po 20km skręcamy na zachód i zaczynamy jazdę po odcinku starego rajdu Paryż Dakar. Trasa jest najpierw szybka, później nieco zwalniamy, bo zaczynają się dziury. Dodatkowo udaje nam się trafić na deszcz na pustyni. Chyba nie jest to zbyt częste zjawisko. Jedziemy jakieś 60km szukając drogi asfaltowej, na końcu odcinka trafiamy na ruchome wydmy. Widoki jak z obrazka.
Dalej jedziemy starym asfaltem w kierunku Laayoune i w końcu o zachodzie słońca docieramy nad Atlantyk, nad którym znajdujemy kemping z bungalowami do wynajęcia. Bierzemy jeden domek na 6 chłopa, cena przyzwoita (200 DRH).

Niedziela, 24.01.2010
Wyruszamy w kierunku Dakli, gdzie jutro wieczorem spotkamy się z innymi uczestnikami rajdu Budapeszt Bamako, którzy porzucili udział w rajdzie na rzecz wyprawy do Bamako. Docieramy na miejsce po południu, w zasadzie bez przygód, droga jest nieco nudna, za oknem ciągle podobne krajobrazy. Szybko meldujemy się na kempingu, który miał być oficjalnym kempingiem rajdu, zajmujemy 2 bungalowy. Na zewnątrz wieje mocny wiatr.

dic9vfu

Poniedziałek, 25.01.2010
Dziś od rana robimy niewielkie zakupy w centrum miasta. Bazar nie jest specjalnie duży, towary też w większości produkcji chińskiej. Wieczorem spotykamy się z uczestnikami rajdu, którzy postanowili odłączyć się od grupy i pojechać do Bamako. Jest nas w sumie około 40 załóg. Dowiadujemy się jak mniej więcej będzie wyglądała nasza dalsza podróż. Wracamy na kemping i szybko idziemy spać. Rano startujemy na granicę.

Wtorek, 26.01.2010
Wyjeżdżamy wcześnie rano, żeby w miarę wcześnie zameldować się na granicy. Słyszeliśmy wiele opowieści o przekraczaniu tej granicy i niestety od początku informacje potwierdzają się. Stajemy w kolejce, która wcale nie posuwa się do przodu. Zanim policjant wpuści nas na samą granicę nie dzieje się nic. Po przekroczeniu pierwszej bariery idziemy do żołnierzy, którzy sprawdzają nasze paszporty. Później spacer do celników, gdzie musimy znów odstać swoje w kolejce, celnik sprawdza paszporty i wypisuje jakiś kwit na auto. Wracamy do dyskoteki i podjeżdżamy do kontroli celnej. Jest dość pobieżna. Znów posuwamy się parę metrów do przodu i znów następna kontrola paszportowa. Kiedy już widzimy przed sobą pas ziemi niczyjej i mamy wrażenie, że wyjechaliśmy z Maroko wyłania się jeszcze jeden żołnierz i każe nam iść do następnej, schowanej za murem budki, gdzie nie spiesząc się pan wojskowy ręcznie wpisuje nasze dane do wielkiej białej księgi. W końcu oddaje nasze paszporty i ziemia niczyja stoi przed nami otworem.

Ziemia niczyja. Tak nazywa się pas szerokości kilku kilometrów pomiędzy granicą marokańsko-mauretańską. Jest podobno cały zaminowany, chcąc przedostać się przez niego trzeba albo ściśle trzymać się śladów innych aut albo wynająć sobie przewodnika. Na pasie tym jeździ cała masa aut bez rejestracji, co kawałek też widujemy różnych ludzi. Podobno to raj przemytników i innych szemranych elementów. My dołączamy się do aut jadących przed nami, powoli poruszamy się do przodu i po kilkunastu minutach ustawiamy się w kolejkę samochodów oczekujących na wjazd do Mauretanii. Oczywiście znów nikomu się nie spieszy a w dodatku trafiamy na urzędową dwugodzinną przerwę.

dic9vfu

Na granicy przyjmuje nas oficjalny wysłannik rządu Mauretanii mający opiekować się naszą ekipą. Jest to człowiek, który może wiele. Załatwia nam szybszą i bardziej bezproblemową odprawę, choć i tak wydaje mi się, że wszystko trwa za długo. W końcu ostatni z żołnierzy macha ręką i życzy nam dobrej podróży. Tym samym wjeżdżamy do „Czarnej Afryki”.

Za oknem krajobraz zmienia się dość mocno, z pustyni do jakiej przywykliśmy w Maroko – skalistej i surowej robi się żółty piasek. Jeszcze nie mamy świadomości jak da nam się we znaki. Miejsce dzisiejszego biwaku znajduje się kilkadziesiąt kilometrów za granicą. Sprawnie tam docieramy i….. biwak zlokalizowany jest na piaszczystej płaskiej jak stół pustyni w odległości kilometra od drogi. Miejsce obstawione jest przez żołnierzy z zamontowanymi na dachach karabinami maszynowymi. Z jednej strony czujemy się dość bezpiecznie, z drugiej zastanawiamy się co takiego może się nam stać w tym kraju, że trzeba stawiać masę wojska dla ochrony takiego biwaku jak nasz. Dopijamy resztki alkoholu, jaki udało nam się przewieźć przez granicę i koło północy zasypiamy.

Środa, 27.01.2010
Wieje wiatr. Wiatr ten niesie ze sobą prawie niewidoczny pył. Jest wszędzie, w ubraniach, w zębach, wszędzie. Już wiemy, że przyjdzie nam obcować z nim przynajmniej kilka dni. Sprawnie pakujemy auta i wyruszamy w drogę. Na dziś zaplanowano nocleg na plaży nad Atlantykiem zwanej B2 Beach. Co nas tam spotka okaże się wieczorem. Dojechać do niej można na 2 sposoby: albo przez park narodowy albo jadąc asfaltem na południe, odbiciu od niego w kierunku oceanu i powrocie na północ około 40km po plaży. Andrew (organizator poprzednich edycji) uprzedza, że droga przez park jest wymagająca, nam jednak nic nie jest straszne, w końcu samochody mamy dobrze przygotowane i wyposażone w niezbędny w trudnych sytuacjach sprzęt. Startujemy my, HDJ Team, dwóch Holendrów Defenderem i Węgrzy Toyotą. Najpierw musimy przeskoczyć przez piaskowe wydmy, udaje nam się to sprawnie i docieramy nad ocean. Jadąc wzdłuż wody dojeżdżamy do małej, rybackiej wioski, gdzie znajduje się niewielki kemping z restauracją. Właścicielka serwuje nam
obiad składający się z ryżu i jakiegoś wywaru z warzyw, w którym ugotowano 2 ryby. W całości. Z łuską, oczami itd. Nawet dość smaczne, tylko łuska czasem plącze się po zębach. Do tego cola i herbata.

dic9vfu

Zaczynamy odwrót w kierunku bazy. Okazuje się jednak, że nie zdążyliśmy przed przypływem a do B2 Beach można dostać się wyłącznie jadąc na linii wody podczas odpływu. Plaża otoczona jest piaszczystymi wydmami, po których jazda jest bardzo ryzykowna. Cóż nam pozostaje? Słońce za chwilę zajdzie a my mamy do przejechania 5km po wydmach. Zaczynamy jazdę. Pierwszy jedzie Holender, po przejechaniu jakiegoś kilometra utyka w piasku, próbuję go ominąć i spotyka mnie to samo. Za chwilę siedzi HDJ. No i zaczyna się wyścig z czasem, chcemy zdążyć przed zmrokiem. W ruch idą łopaty i trapy, metr po metrze poruszmy się do przodu, w końcu koła łapią trakcję. Lawirując po wydmach przejeżdżam następne 2km i znów utykam. Podjeżdża Holender, z rozpędem atakuje wydmę i przeskakuje ją. Jako, że już jest za szczytem wydmy może robić za kotwicę. Rozwijam linę od wyciągarki, zaczepiam się za niego i przeciągam dyskotekę przez szczyt wydmy. Szybko wsiadamy w auta i pędem lecimy ostatnie 2km, na biwak docieramy w momencie, kiedy się
ściemnia. Jesteśmy zmęczeni i o 21.30 idziemy spać.

Czwartek, 28 stycznia 2010
Rano czekamy na odpływ. Robimy porządki w aucie, jest w końcu czas na pierwszą kąpiel w oceanie. Mam nawet chwilę, żeby poczytać książkę, notabene „Heban” Kapuścińskiego opisujący życie na czarnym lądzie. O 12.00 woda jest na tyle niska, że zaczynamy jechać w kierunku Nawakszutu, stolicy Mauretanii. Dojeżdżając na miejsce widzimy, że dość mocno zmienia się krajobraz za oknem. Więcej aut, większe zabudowania. Na przedmieściach udaje nam się znaleźć sklep z zaopatrzeniem jak w Europie. Robimy niezbędne zakupy (ceny nieco wyższe niż w Polsce) i jedziemy do hotelu. Nie jest tanio ale że jest to oficjalna baza naszej grupy obstawiona jest przez wojsko, więc czujemy się bezpiecznie i decydujemy się zostać tu na noc, nie szukamy tańszego noclegu.

Piątek, 29.01.2010
Wyjeżdżamy z Nawakszut w kierunku Kify. Generalnie jedziemy asfaltem, czasem gorszym czasem lepszym. Na drodze niewiele się dzieje. Oddalamy się od oceanu. Ziemia zaczyna zmieniać kolor z piaskowego i szarego na zielony. Wjeżdżamy na sawannę. Po raz pierwszy zaczynamy odczuwać afrykański upał. Za oknem parno i bardzo gorąco. Dojeżdżamy na kemping zlokalizowany obok drogi. Rozbijamy namioty i śpimy w towarzystwie wielbłądów i osłów, które hoduje właściciel pola.

Sobota, 30.01.2010
Rano ruszamy w kierunku Mali. Z asfaltu zjeżdżamy na sawannę. Mamy dotrzeć dziś do miejscowości Kayes. Za oknem znów upał i kurz. Momentami nic nie widać, tak kurzy się z kół innych aut. Początkowo droga jest w miarę dobra, później zaczynają się coraz większe wyboje, momentami spowalniające nas do prędkości pieszego. Wjeżdżamy do Mali. Nie ma żadnej granicy w naszym tego słowa rozumieniu. W połowie drogi następuje awaria – nasz bagażnik dachowy nie wytrzymuje obciążenia i pękają wszystkie łapy. W zasadzie konstrukcja wisi na włosku. Tym samym zrzucamy co można do auta i brniemy dalej. Zatrzymujmy się w wiosce, gdzie należy zgłosić się do policjanta, który podbija nasze papiery wjazdowe. Do celu zostaje 100 km. Za oknem zapada zmierzch, poźniej mrok. Droga coraz bardziej zniszczona, do tego nie wiemy którędy jechać, jest wiele dróg. Czasem je gubimy, poźniej znajdujemy, nawigacja pokazuje, że zmierzamy w dobrym kierunku. Tak oto wjeżdżamy do Kayes. To pierwszy nasz kontakt z tym krajem, jeszcze nie wiemy, że
coś co w naszym mniemaniu jest slumsem to normalny obraz miast i wsi malijskich. Na ulicach nie ma asfaltu, wszędzie jest kurz, brak oświetlenia ulic. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach palonych ognisk. Na ulicach masa motorowerów. Docieramy do centrum i od razu szukamy majstra spawacza. Znalezienie nie jest trudne, ktoś coś pokaże, ktoś coś podpowie i lądujemy przy budce spawacza. Ustalamy cenę, chłop bierze się do roboty i po godzinie bagażnik dalej może spełniać swoje funkcje. Hotel niestety na tą noc trafiliśmy kiepski. Standard mocno afrykański, w dodatku pod nami był night club więc muzyka łupała do rana, całe szczęście że zmęczenie wzięło górę i spałem jak zabity.

Niedziela, 31.01.2010
Rano jedziemy hotelu, w którym zatrzymała się inna część załogi. Człowiek zwany przez nas ManInBlue pyta, czy jedziemy w kierunku Bamako asfaltem czy chcemy offroadem przez park narodowy. Oczywiście wybieramy drugą opcję, nie bardzo wiemy dlaczego jest nas tylko 3 załogi, przecież chłop mówi, że droga jest piękna i dużo mniej wymagająca niż wczorajsza. Zaczyna się w miarę dobrze, z czasem niestety pogarsza się dość mocno. Jedziemy wzdłuż rzeki Senegal, widoki piękne. Szkopuł w tym, że przejechaliśmy niewiele a tu już południe. Do Bamako najmniej 500km w linii prostej a my w ciągu 8 godzin zrobiliśmy 60. Chcemy podkręcić tempo, ale się nie da – droga niesamowicie wyboista i strasznie się kurzy. W dodatku okazuje się, że nie mamy paliwa a w Afryce jak wiadomo nie ma na każdym kroku stacji paliw. Przeprawiamy się promem przez rzekę Senegal i w następnej miejscowości szukamy jakiejś stacji i znajdujemy w końcu takie miejsce. Kupujemy niewielki zapas i jedziemy dalej. Zmierzcha a my do miejscowości Kita
(najbliższej większej) mamy 160km. Jedziemy w kurzu, czasem po omacku, mijamy nieoświetlone malijskie wioski. Bagażnik wczoraj reanimowany znów niestety podupada, pękają dwie przednie łapy mocujące, znów musimy bagaże wrzucić do środka dyskoteki. W końcu grubo po północy docieramy do niewielkiego hotelu. Pan właściciel zaproponował nam kurczaka na kolację, skusiłem się. W przeliczeniu na ilość mięsa to chyba najdroższy kurczak jakiego jadłem.

Poniedziałek, 01.02.2010
Rano awantura. Cena, jaką uzgodniliśmy za nocleg mocno odbiega od tego, co dziś pan właściciel próbuje od nas wyciągnąć. Staje na tym, że płacimy tyle, ile uzgodniliśmy. Dziś jedziemy do celu naszej podróży, do Bamako. Po drodze zatrzymujemy się w małej wiosce, podjeżdżamy pod szkołę i zostawiamy tam rzeczy, które zabraliśmy dla nich. Są zeszyty, kredki, długopisy, koszulki i misie odblaskowe, Portugalczycy dorzucają też co mają i robi się z tego solidna paczka. W zamian robimy sobie fotkę z dzieciakami i po 2 godzinach jesteśmy w Bamako. Szybki meldunek w hotelu i jedziemy do miasta szukać jakiejś jadłodajni. Po solidnym obiedzie jedziemy do warsztatu przygotować nasze auta do powrotu. Jutro startujemy w kierunku domu. Dziś czeka nas jeszcze wieczorny balet kończący tą przygodę. O 22.00 udajemy się taksówką do klubu Ibiza, chyba najbardziej znanej dyskoteki w mieście. Właściciele zgotowali nam nie lada niespodziankę – na okoliczność wizyty tak dużej grupy Europejczyków podnieśli ceny, małe piwo kosztuje
prawie 10 Euro. Tak więc wraz z większą częścią uczestników rajdu zmieniamy lokal, gdzie do późnych godzin nocnych rozmawiamy o przygodach podczas rajdu i snujemy plany na przyszłość.

Powrotna droga przebiega bez większych przygód. Wzmianki wymagają tylko 2 sytuacje. Z Bamako startujemy o 10.30. Postanawiamy, że będziemy jechali również w nocy, żeby następnego dnia dotrzeć do granicy Mauretańsko-Marokańskiej. Chwilę przed zmierzchem zatrzymuje nas na mauretańskim posterunku kontrolnym dwóch żołnierzy. Zabierają nasze paszporty, coś mówią, coś tłumaczą ale nie potrafimy zrozumieć o co im chodzi. Jedyne co rozumiemy to fakt, że zadzwonili do swojego szefa i czekają na odpowiedź on niego. Zapada zmrok a my dalej stoimy na posterunku. Podjeżdżają 2 samochody i dowiadujemy się, że będzie to nasza obstawa do Kiffy. Po ujechaniu 70km przed następnym większym miastem zatrzymujemy się na następnym punkcie i dowiadujemy się, że w trosce o bezpieczeństwo turystów nie wolno im jeździć po zmierzchu i patrole mają obowiązek kierować ich do hoteli i kempingów. No i zostajemy odstawieni na kemping.

Druga przygoda – przekraczanie granicy Maroko-Hiszpania w porcie w Tangerze. Dojeżdżamy do Tangeru o 20.50. Niedaleko portu zatrzymuje nas natarczywie machający jakąś kartką tubylec. Mówi nam, że ma dla nas tanie bilety na prom do Tarify (75 euro). Start promu o 22.00, jako, że jest to prom szybki w Tarifie będziemy po 35 min. Jesteśmy nieufni, ale idziemy z im do biura. W ciągu 10 min pracownik wystawia nam bilety, wypisuje za nas kwity potrzebne do opuszczenia Maroko. Następne 15 min to tankowanie auta (paliwo w Maroko jest tańsze niż w Hiszpanii) i ok. 21.10 wjeżdżamy do portu. Tu Michał staje w kolejce po paszporty, ja z następnym pomocnikiem jadę szybko na skanowanie auta. W biegu dostaję dokumenty na auto, za chwilę ktoś niesie je do policjanta, później do celnika i dostaję sygnał, że mam wjeżdżać na prom. O 21.40 auto jest na promie a my popijamy małe piwo oczekując na start. Prom rozpędza się do 65 km/h i po 40 min jesteśmy w Hiszpanii.

W nocy z niedzieli na poniedziałek o godzinie 0.40 docieramy do Kwidzyna. Głowy są pełne wrażeń. Mam nadzieję, że zaowocują pomysłem na następną wspaniałą przygodę.

dic9vfu
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dic9vfu