Extreme snowmobile adventure
Żądni śniegu, który tym razem nie zawitał na długo do Polski postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i sami poszukać zimy. Jako grupa przyjaciół, którzy szukają przygód i wrażeń w najbardziej nietypowych miejscach na świecie zdecydowaliśmy, że nie może to być typowy wyjazd na narty czy snowboard; chcieliśmy czegoś bardziej ekstremalnego i niezapomnianego.
Cała opisywana tu historia wydarzyła się w lutym 2008 roku. Żądni śniegu, który tym razem nie zawitał na długo do Polski postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i sami poszukać zimy. Jako grupa przyjaciół, którzy szukają przygód i wrażeń w najbardziej nietypowych miejscach na świecie zdecydowaliśmy, że nie może to być typowy wyjazd na narty czy snowboard; chcieliśmy czegoś bardziej ekstremalnego i niezapomnianego. Po długich i burzliwych naradach w końcu wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że to czego potrzebujemy to daleka północ i niewielkie miasteczko w Szwecji o ochoczo brzmiącej nazwie Lulea. Możliwość obcowania z dziką naturą i próba poskromienia skuterów śnieżnych, które miały tam na nas czekać, zapowiadały, iż będzie to wiekopomna przygoda. Jednak nikt z nas nie wiedział co nas czeka tam, na północy, zaledwie kilka kilometrów od koło podbiegunowego. Nikt nie przejechał wcześniej nawet kilku metrów na śnieżnym skuterze. Jednym słowem - zarówno okolica, jak i sama wyprawa wydawały się czystą abstrakcją…
W końcu nadszedł dzień wyjazdu! Po kilku godzinach lotu znaleźliśmy się w malowniczej Lulei gdzie w hali przylotów powitali nas nasi przewodnicy - Love oraz Jasper.
Rankiem drugiego dnia, po szybkim śniadaniu wyjechaliśmy do bazy naszych opiekunów. Maszyny już czekały. Arctic Cat wyposażony w mocny, 3-cylindrowy, czterosuwowy silnik pochodzący z zakładów Suzuki o mocy sięgającej 70 KM nie był kotkiem ani kanapowym, ani grzecznym; dla przykładu do 100km/h wynosiło ok. 5 sekund!
Po krótkim instruktażu byliśmy gotowi aby wyruszyć przed siebie. Co prawda lekko przerażeni ale nie było już odwrotu. Uruchomiliśmy silniki, opuściliśmy szyby kasków. Powoli zjechaliśmy z brzegu ruszając w stronę zamarzniętych wód Archipelagu Lulea, składającego się z ponad 1700, w większości nie zamieszkanych, dzikich wysp. Jazda po zamarzniętych wodach okazała się zaskakująco łatwa i przyjemna. Początkowo lekko narowiste maszyny uspokoiły się już zupełnie, a nasza pozycja za kierownicą coraz mniej zdradzała, że większość z nas ze skuterami zetknęła się tego dnia po raz pierwszy w życiu. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do rozwidlenia rzeki, której klin porośnięty był wysokimi, iglastymi drzewami. Teraz się zmieniał. To już nie była "lodowa równina", ani zamarznięte koryto rzeki. Wjeżdżaliśmy w porastające przedgórze leśne ostępy.
Nim jednak na dobre zapuściliśmy się w głąb lasu nasi przewodnicy zarządzili przerwę. Rozpaliliśmy ognisko. Nasi poprzednicy, którzy biesiadowali w tym miejscu pozostawili po sobie bezwzględny porządek, trochę suchego drewna i dokładnie wyczyszczoną obrotową patelnie. To przypominające nieco chiński wok naczynie przyspawane było do stalowego ramienia znajdującego się tuż przy ognisku. Dzięki takiej konstrukcji przyrządzenie gorącego posiłku trwało dosłownie minutę. Jeszcze mniej czasu zajęła nam konsumpcja. Cóż - emocje podczas jazdy skutecznie tamowały poczucie głodu, lecz gdy w końcu zeszliśmy z maszyn, nasze żołądki przypomniały o sobie i o potrzebie pożywnego jedzenia. Kottbullar - przepyszne mięsne kulki z ziemniakami w warzywach zniknęły wręcz z naszych talerzy.
Nadszedł czas aby wyruszyć dalej. Pozostała nam jeszcze do przebycia długa droga. Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do skraju urwiska skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. W dole swoje wpół zamarznięte, zimne wody niosła krętymi zakolami rzeka. Nieco dalej, pokryte purpurą wieczornych promieni słońca rysowały się łagodne wzgórza i przecinające je doliny. Horyzont, w oddali zamykał zarys wysokich gór. Staliśmy tam w milczeniu dobre kilka minut. Siarczysty mróz, który wezbrał pod wieczór powodował, że wokół parowało wszystko. My i nasze maszyny, których rozgrzane silniki oddawały powietrzu swe ciepło. Niezwykłe uczucie. Ale trzeba było jechać dalej.
Gdy dojechaliśmy na miejsce było już zmierzch. Pośrodku lasu naszym oczom ukazały się małe, drewniane domki, których wnętrzna ogrzewały palone drewnem kominki. Nasi gospodarze - sympatyczne małżeństwo w średnim wieku przygotowali dla nas prawdziwą ucztę. Fantastyczne steki z renifera podane z borówkami wprost rozpływały się w ustach.