Trwa ładowanie...
d6r9tvc
05-05-2009 10:23

Hollywood, Alcatraz i wino za 23 tys. dolarów

- I am sorry ladies but you can’t use tripod here. Thank you! - gość w garniturze szybko się oddala, by uniknąć dyskusji. Nie można, to nie można. Zamiast ustawiać statyw, prosimy kogoś o uprzejmość. Z odciskiem dłoni Paula Newmana. Zdjęcie.

d6r9tvc
d6r9tvc

d6r9tvc
d6r9tvc

Alcatraz

Alcatraces po hiszpańsku znaczy pelikany. Oblana lodowatymi wodami Pacyfiku, położona zaledwie dwa kilometry od San Francisco wyspa początkowo była oazą pelikanów. Stąd też sympatyczna nazwa miejsca, po powszechnie lubianym łowcy ryb. I to by było na tyle, jeśli chodzi o urok wyspy. Odkryta w 1775 roku przez Juana de Ayala (który nazwał ją właśnie Isla de los Alcatraces) nie cieszyła się dużym zainteresowaniem. Nawet Indianie, choć korzystali z owoców morza i wybierali stąd ptasie jaja, uważali, że należy do złych duchów. Mała, ledwie pięciohektarowa, nie miała słodkiej wody, nie była urodzajna, roślinność też jakaś skąpa... A jednak, z czasem...

W 1846 roku USA opanowało Kalifornię. W 1854 wybudowano tu pierwszą na zachodnim wybrzeżu latarnię morską, chwilę potem – fort. W 1859 dotarł na wyspę pionierski garnizon. Przez kolejne lata Amerykanie przekształcali Alcatraz w najbardziej niedostępną fortyfikację na zachód od Missisipi. Zainstalowano około stu dział obronnych, zastosowano szereg umocnień, uzbrojono teren po zęby. Cóż z tego, kiedy okazało się, że nawet podczas znaczących wojen nikt nie chciał zdobywać tego kawałka ziemi. Bo i po co? Ale miejsce nadawało się idealnie na zsyłkę i zaczęto przetrzymywać tu więźniów – żołnierzy konfederackich, buntowników, spiskowców, później Indian.

Po wojnie hiszpańsko-amerykańskiej sporo tu było Hiszpanów, podczas I wojny światowej – jeńców niemieckich. Równocześnie trwała rozbudowa prowizorycznych cel w regularne więzienie, wreszcie fort uznano za przestarzały obiekt militarny i zaczęto podporządkowywać wojskowe rządy na wyspie władzom więziennym.

d6r9tvc

W 1943 roku oficjalnie powstało tu cywilne więzienie o zaostrzonym rygorze. Jego hasłem naczelnym było \"Jeśli łamiesz zasady – trafiasz do więzienia. Jeśli łamiesz więzienne zasady – trafiasz do Alcatraz\". Fama o nieludzkich warunkach, budowana zresztą przez lata, rozeszła się szybko - Alcatraz nazywano Diabelską Wyspą, Twierdzą, Piekielnym Więzieniem. Przez lata działalności więzienie zyskało sławę miejsca, z którego nie da się uciec i chociaż wciąż próbowano, to kolejnych z 34. uciekinierów złapano, niektórych zastrzelono lub odnaleziono martwych. Pięciu nie pojmano nigdy i ci być może...

Do Alcatraz zsyłano najgroźniejszych przestępców. Takich, których nie chciało się mieć w sąsiedztwie, których nikt nie żałował, o których najlepiej było zapomnieć, że istnieją. W sumie przewinęło się tu 1500. skazańców – w jednym czasie osadzono tu najwięcej 302., a najmniej 222. więźniów. O warunkach jakie panowały w więzieniu mówiono nie z satysfakcją, ale ze strachem. I nie chodziło tylko o małe, pojedyncze cele o wymiarach półtora na dwa i pół metra, z pryczą, umywalką i klozetem. Cele, które opuszczało się tylko na posiłek, trzy razy dziennie, i raz w tygodniu na spacer.

I jeszcze prysznic – dwa razy na tydzień. Chodziło głównie o to, że w Alcatraz ciężko było czuć się człowiekiem, bo nikogo tu nie traktowano jak człowieka. Więźniowie tylko wtedy, kiedy zachowywali się odpowiednio mogli:

d6r9tvc

- raz w miesiącu przyjmować wizyty, czyli oglądać odwiedzającego w małym okienku i pogadać z nim przez słuchawkę,
- należeć do biblioteki, czyli pożyczyć jedną z kilkudziesięciu książek, bo gazety, radio, kolorowe magazyny i cokolwiek poza książką było absolutnie zakazane,
- otrzymywać listy, które więzień dostawał po uprzednim ocenzurowaniu i przepisaniu na maszynie przez obsługę więzienia,
- pracować – typ, rodzaj i warunki pracy ustalano indywidualnie.

Na tym kończyły się przywileje. Ci którzy sprzeciwiali się regułom więziennym trafiali do izolatki, czyli pomieszczenia podobnej wielkości co cela, z tym, że bez łóżka, toalety i umywalki. I bez światła. Więźnia zamykano tam nago, do dyspozycji miał właściwie tylko podłogę, a urozmaiceniem dnia były wsuwane przez lufcik racje żywnościowe – też ograniczone zwykle do chleba i wody.

Dzień zawsze zaczynał się od pobudki o 6.30 i sprzątania cel do 6.55, kiedy to więźniowie udawali się na półgodzinny posiłek. Według strażników to jadalnia w czasie posiłku, kiedy dawano mężczyznom sztućce, była najbardziej niebezpiecznym miejscem.

d6r9tvc

Utrzymanie więzienia pochłaniało ogromne kwoty ze względu na zabezpieczenia i położenie. Na trzech więźniów przypadał jeden strażnik, a warunki atmosferyczne bezlitośnie niszczyły infrastrukturę. To wszystko kosztowało. Dlatego Robert F. Kennedy zamknął Alcatraz 21 marca 1963 roku. Przez niemal pięć lat nic się nie działo, aż upomnieli się o to miejsce Indianie.

Powoływali się na traktat, według którego każde opuszczone miejsce federalne należy się autochtonom. Wtedy Amerykanie szybko się ocknęli i po dwóch latach walk usunęli stamtąd czerwonoskórych dowodząc, że wciąż działa latarnia morska, a więc nie jest to ziemia porzucona. W 1973 powstało tu muzeum. Każdego roku przewija się przez nie około 750 turystów.

Nawet gdybyśmy chciały pójść własną ścieżką – nie da rady. Gdy tylko stateczek dobija do wyspy, dopada nas przewodniczka. Wita, gada i wskazuje, gdzie się udać. Do kina oczywiście (o dziwo, ten film jest naprawdę ciekawy). Po mapki, pamiątki i wskazówki. A potem na teren samego więzienia.

d6r9tvc

Rozglądam się z niesmakiem po oblanych zewsząd wodą, niesamowicie zafajdanych przez mewy, cuchnących hektarach, na których same ruiny, rupiecie, gruz i śmieci. No nic, włazimy do więzienia. W progu strażnik: - Proszę uprzejmie słuchaweczki na uszy i w porządku iść, a nie tak jak stado baranów.

Ok. Zakładam, włączam, idę. Przewodnik w aparaciku mówi mi żebym poszła w lewo, idę i ja, i reszta wycieczki (à propos stada baranów). Tu biblioteka, a tu cela Ala Capone...

Szukam Gośki, nie ma jej. Wracam wbrew słowom przewodnika do poprzednich przejść – nie ma. Obiegam korytarz – nie ma. Muszę zatrzymać swój aparat, bo według niego powinnam być już w kuchni, a ja ciągle w korytarzu. Wreszcie jest! Idzie.

- Gdzie łazisz, jak pragnę zdrowia? - syczę cicho, by nie przeszkadzać innym w słuchaniu.

- Co mówisz? - wrzeszczy Gośka przekrzykując swoje słuchawki.

- Co ci mówi twój przewodnik - zrzędzę wciąż cicho, bo już zwracamy powszechną uwagę. Pewnie. Cisza jak makiem zasiał, każdy zasłuchany lata według wskazówek, a tu dwie Polki kłócą się zawzięcie.

- Czemu leziesz do bloku C, jak mamy być najpierw w B? - wściekam się, bo słowa przewodnika są teraz niekompatybilne z miejscem, w którym jestem. I nie mogę trafić na odpowiedni moment więc przewijam tę taśmę, tam i z powrotem.

- Bo mam ochotę pójść najpierw do C, a potem do B - odpowiada Gośka spokojnie, wpatrując się we mnie z ciekawością. - A co ci się stało? Boisz się, że cię zamkną jak pójdziesz nie w tym kierunku, czy co? No właśnie. Co mi się stało? Nie wiem.

Gdy już nam się udaje zdać aparaciki i wydostać z więzienia, idziemy do ruin mieszkań strażników i ich rodzin. Kiedyś to podobno było urocze miejsce. Blok mieszkalny, otoczony kwiatami, oddzielony od więzienia nie tylko bujną roślinnością, ale także skarpą. Tuż obok coś w stylu remizy.

Według wspomnień jednej z mieszkanek wyspy, rodziny strażników prowadziły normalne życie. Kobiety zajmowały się domem i rodziną, dzieci co dzień płynęły do San Francisco do szkoły. Święta, zabawy, uroczystości – spędzali wspólnie. Stanowili coś na kształt \"jednej, dużej społeczności\". Pewnie tak było. Mnie jednak jakoś trudno uwierzyć, że ktoś mógł wieść tu beztroskie życie.

San Francisco

- No to do której idziemy?
- Chodźmy do tej po lewej stronie. Podoba mi się ten kelner.

Wchodzimy. Najprawdziwsza portowa knajpa z seafoodem. Nienawidzę owoców morza. Wszystko, co ma wąsy mnie brzydzi i zjedzenie tego jest dla mnie czymś nie do przeskoczenia. Ale tu, to co innego. Jak się jest w San Francisco to trzeba iść do portu. Jak się jest w porcie, trzeba przyjść na Fisherman’s Wharft. A jeśli chce się po raz pierwszy w życiu skosztować homara – nie ma lepszego miejsca. Nie tylko dlatego, że ten tu jest świeży, bo dopiero złowiony. Ale przede wszystkim dlatego, że to miejsce ma atmosferę. Tu nie ma wieczorowych sukien. W ściśniętych budkach pełnych pary z kotłów, zapachu ryb i przekrzykujących się sprzedawców w przybrudzonych fartuchach można zjeść fantastyczne owoce morza. Na wynos. Na papierowym talerzu. Na stojąco.

Ludzie się tłoczą. Ten krabik? Proszę bardzo. Zgrabne wyłowienie, zabicie i poćwiartowanie. Potem kilka sekund we wrzątku – cytrynka, chleb i następny proszę. Tego homara? Dla ciebie złotko połóweczka? Nie ma sprawy. Papierowy talerzyk, następny proszę.

Jeśli ktoś chce jednak usiąść – jak my – może wejść do pobliskiej knajpy. Jednej, drugiej, trzeciej. Nie ma tu blichtru, złotego wystroju, a na miejsce i tak zwykle trzeba czekać. W środku ścisk, blisko siebie ustawione, koślawe stoliki, przeciskający się kelnerzy, łokcie proszę trzymać przy sobie, bo nie ma zbyt wiele przestrzeni. A co oferujemy? Na początek homar królewski – to ten wielki, tam łazi, po dnie akwarium. Do tego butelka różowego wina. A na przystawkę proponujemy zupę z małży w chlebku.

Dziękuję, zaraz przyniosę zamówienie.

- Czy ten rak będzie się nam ruszał na talerzu? - pytam nerwowo, niepewna czy nie zwrócę właśnie zjedzonej, fantastycznej zupy, jak zobaczę łażącego wąsacza. - Jak będziesz piła wino w takim tempie, to na pewno będzie się ruszał. To jest homar. Nie rak. I będzie ugotowany.

- To po co on nam przyniósł tyle żelastwa? Wygląda jakbyśmy miały na tego homara polować.

le kelner rzeczywiście przynosi martwe zwierzę, w dodatku podzielone na pół i nadziane jakąś białą glistą. Wierzę mu na słowo, że to krewetki.

- Patrz na mnie i rób to samo - mówi Gośka i pewnie sięga po oprzyrządowanie. Po pół godzinie walki z homarem (w moim przypadku była to głównie walka wręcz) – ów został zjedzony. I to było naprawdę fantastyczne przeżycie!

Sonoma Valley

- Haaaallooo!!! Leeeecimyyyyyyyy!!!
- Gośka!!! - usiłuję interweniować szeptem.
- Nie jesteśmy tu same!

Ale ani nasz pilot Chuck, ani reszta w koszyku nie ma nic przeciwko temu. Chuck, bo już niejedno widział, a reszta, bo jest zajęta. Robią zdjęcia, szczękają zębami, chichoczą, wymiotują – co kto lubi.

Koszyk jest najprawdziwszym koszem, jak z przygodówki Verne’a, a balon ogromny, łaciaty, kolorowy. Piękny po prostu! Gośka szaleje. Podskakuje, szarpie mnie za różne końcówki ciała usiłując najprawdopodobniej rozerwać mnie na części, z których każda miałaby właśnie oglądać coś niesamowitego.

Co mnie zaskakuje, to cisza. W porównaniu z innymi środkami latającymi tej wielkości w balonie panuje absolutna cisza. No, byłaby absolutna, gdyby nie moja wrzeszcząca koleżanka.

Wydaje się, że produkcja wina to najbardziej skomplikowana sztuka na świecie. Rodzaj wina zależy nie tylko od gleby, nasłonecznienia czy nawodnienia, ale także od odpowiedniego przycięcia krzaczka (winorośli znaczy) czy np. gęstości rozsadzenia krzewów. I tak np. drzewka sadzone \"w rozstawie między roślinami 1,5 metra, a szerokość międzyrzędzi 1,9 m\" dają wina dobrej i bardzo dobrej jakości. A jeśli \"odstęp pomiędzy krzewami wynosi 2,5 metra, a szerokość międzyrzędzi 3,5 metra\" mamy wina lekkie stołowe. Na jakość wina wpływa \"średnie obciążenie krzewu owocem\", głębokość ukorzenienia i licho wie, co jeszcze. Tzn. znawcy tematu wiedzą.

\"Optymalne wydaje się planowanie plonowania na poziomie 1. kilograma winogron z jednego krzewu.\" - radzi jeden z poradników. \"Roślina do wykarmienia takiej ilości winogron potrzebuje jednego metra kwadratowego liści. Biorąc pod uwagę wynoszący 0,8 metra rozstaw pomiędzy roślinami, to wysokość rusztowania powinna zapewnić przestrzeń dla 8-10 liści nad gronem. W praktyce oznacza to wysokość 150. centymetrów nadziemnej części słupka. Pierwszy drut nośny znajduje się na wysokości 70. centymetrów. Decyzja czy 8, czy 10 liści zależy od odmiany. Te o liściach większych cięte muszą być na 8 liści\".

- Patrz, winnice! Patrz, winiarnie! O, tam! Nasz samochód!

Tak rzeczywiście. Pod nami Sonoma Valley. Łagodne pagórki w kształcie księżycowego sierpa – ciepłolubne, zieleniące się, spokojne stoki obrośnięte winoroślą. Poustawianą jak żołnierze na defiladzie. Kolebka win kalifornijskich. Z góry wyglądają równie uroczo jak penetrowane naziemnie.

- O zobacz! - nie dość, że wykrzykuje mi w ucho, to jeszcze mnie szarpie za głowę, żeby się upewnić, że patrzę w dobrym kierunku. - Tam byłyśmy wczoraj, co? To tam! Tak, to tam. Byłyśmy. Wczoraj. Zanęcone – jak większość turystów – darmową degustacją win, ruszyłyśmy na podbój winiarni. Nie powojowałyśmy długo. Darmowa degustacja okazała się płatna, i to wcale niemało, a pociąganie z butelki, nawet tej najwspanialszej, kalifornijskiej, o godzinie 8. rano jakoś nam się szybko znudziło. Co innego szabrownictwo w winoroślach. Trochę robiąc zdjęcia, trochę klucząc po polach, bezwstydnie obrywałyśmy owoce, napychając sobie otwory gębowe. Najpierw chodząc, później siedząc, na końcu leżąc i stękając.

Patrząc na skaczącą jak opętaniec Gośkę i porównując ją do „zielonej” turystki obok, tej która właśnie zastanawia się, z której strony się wychylić, by „oddać pokłon Naturze”, myślę sobie, że jednak wczorajsze niepicie wyszło nam na zdrowie. I zaczynam wrzeszczeć na całe gardło, ku widocznej radości Chucka.

- Haaaalloooo!!! Leeecimyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!!!

No, bo rzeczywiście. Jak często zdarza się normalnemu człowiekowi lecieć kolorowym, wielkim balonem nad winnicami Sonomy?

W Sonoma Valley powstaje wino gronowe. Czyli z winogron. W uproszczeniu (w ogromnym uproszczeniu) jak tylko grona dojrzeją, przestają cieszyć się życiem i są poddawane obrzydliwym torturom zwanym ładnie winifikacją. Wyciska się z nich soki, poddaje fermentacji w zależności od rodzaju albo umieszczając na powietrzu, albo w różnorakich, szczelnie zamkniętych pojemnikach.

Potem się je klaruje albo filtruje, morduje drobnoustroje dwutlenkiem siarki, czyli poddaje różnego rodzaju nieprzyjemnym zabiegom, o których zwykle szary konsument nic nie wie. Najbardziej romantyczna część, czyli dojrzewanie i leżakowanie w metalowych czy dębowych beczkach, w zaciemnionych, tajemniczych piwnicach to etap ostatni. Co nie znaczy, że krótki. Chociaż niektóre wina pije się od razu – znakomita większość do trzech lat spoczywa w bece, a potem już w butelce może czekać i czekać.

Im dłużej, tym lepiej. Najstarsza butelka wina (w Speyer Museum w Niemczech) liczy sobie 1602 lata i jest bezcenna. A koszt win może być najróżniejszy. Co, biorąc pod uwagę wariacje na temat hodowli, nie dziwi. W 1985 roku zapłacono za jedną butelkę wina 160 tys. dolarów! Za Bordeaux, Château Lafite z 1787 roku. Gdyby ktoś chciał dziś zaszpanować może kupić Montrachet, Domaine de la Romanée-Conti, rocznik 1978. Kosztuje zaledwie 23 tys. dolarów i jest najdroższym winem, które nadaje się do picia...

_ Dagmara Babiarz _

d6r9tvc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d6r9tvc