Jeden z najmniej zaludnionych krajów świata. "Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia"
Według jednej z popularnych koncepcji geopolitycznych ta część świata nazywana jest Heartlandem, czyli jądrem Wyspy Świata, miejscem, którym trzeba rządzić, aby władać resztą globu. Gdy zdradzę wam kilka szczegółów o Mongolii, wchodzącej w skład owej koncepcji, przekonacie się, jakim wizjonerstwem cechowała się idea śp. Halforda Johna Mackindera.
Kraina potomków Czyngis Chana mogłaby aspirować do roli supermocarstwa, a jest ostatnim krajem świata, którego tak znaczna część populacji prowadzi koczowniczy tryb życia.
To kraj pod wieloma względami unikatowy - piwo nazywa się kumysem, w stołecznych korkach spotkać można konnych jeźdźców, a w odizolowanej od świata jurcie znaleźć można puszkę po pasztecie prochowickim.
Mongolia narkotyzuje i zniewala pierwotnym pięknem natury, prostotą życia mieszkańców i dziedzictwem minionej potęgi. Wolny kraj wolnych ludzi, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Chciałbym odkryć przed wami piękno tego miejsca - Krainy Błękitnego Nieba.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy". Otworzyła własny biznes w Albanii. Turyści ciągle zadają jej jedno pytanie
Mongolia - wolny kraj wolnych ludzi
Mongolia jawiła się w moich wyobrażeniach jako kraj-step, pośród którego żyją śmiesznie wyglądający ludzie o imieniu najczęściej Batar i nazwisku równie skomplikowanym w wymowie jak owiany sławą wulkan na Islandii.
Wiedziałem, że Mongołowie jeżdżą konno, stolicą kraju jest Ułan Bator, a największym bohaterem jest wielki Czyngis Chan. Na tym moja wiedza na temat Mongolii się kończyła.
Nie sądziłem, że Mongołowie mogą wozić się terenowymi brykami w limitowanych wersjach, pić wódkę ze szklanek czy dystansować się od spożywania wielbłądziego mięsa. O tym, że w kraju tym bywa ponad 250 bezchmurnych dni w roku, też nie wiedziałem, podobnie jak o tym, że mimo śródlądowego położenia, Mongolia ma wiele słonych jezior. Gdybym wcześniej wiedział, że skamieniałości dinozaurów leżą niezabezpieczone na ziemi, pewnie pojawiłbym się na miejscu szybciej. Zainspirowany wieloma relacjami i masą absolutnie zjawiskowych zdjęć, postanowiłem zobaczyć na własne oczy ten jeden z najmniej zaludnionych krajów świata.
Pierwsze zetknięcie z Mongołami nie należało do najprzyjemniejszych. Kilku cwanych czingisów chciało nas oskubać na dolary proponując transfer samochodem na drugą stronę, a pracownicy straży granicznej chowali się pod stół, żeby tylko nie rozmawiać z nami po angielsku. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, jak w przypadku Persów i ich ciepłego przywitania. Niemniej postanowiliśmy dać szansę skośnookim przyjaciołom, których sympatyczne mordy zapamiętaliśmy z przewodników i blogerskich wpisów.
Co nas zaskoczyło w Mongolii?
Na miejscu zaskoczyła nas przede wszystkim absurdalnie duża liczba polskich akcentów, co najdobitniej można było dostrzec w pierwszym lepszym "sklepiku osiedlowym". Na półkach legendarne soczki Kubuś, polskie ogórki konserwowe, batony Grzesiek czy kultowe draże Korsarz. Nigdy nie sądziłem, że siedem tysięcy kilometrów od domu kupię konserwę tyrolską czy polski dżem truskawkowy. Penetrowanie sklepowych półek w poszukiwaniu kolejnych polskich nazw stało się naszą obsesją i jednym z ulubionym zajęć intelektualnych całej wyprawy.
Warto pamiętać, że Mongolia mimo że nie jest obecnie znaczącym partnerem handlowym Polski, a w obrotach zdecydowaną przewagę stanowi eksport produktów z Polski, to w czasach istnienia Związku Radzieckiego nasze dwustronne relacje gospodarcze były bardziej zażyłe. Potwierdzają to polskie produkty w sklepach, ale także napotkani przez nas Mongołowie, którzy pracowali "za komuny" w Polsce, robiąc interesy czy to na bazarach w Warszawie czy w Poznaniu.
Do dość niecodziennego zdarzenia doszło w trakcie naszego podróżowania po pustyni Gobi, w jednej z lokalnych "restauracji" spotkaliśmy Mongoła, który mówił po polsku (pracował niegdyś w Warszawie) i prosił, abyśmy byli jego tłumaczami w pertraktacjach finansowych z turystami z Węgier.
Cała sytuacja musiała wyglądać co najmniej groteskowo - białe twarze z odmiennego kręgu kulturowego osobistymi tłumaczami lokalnego kierowcy. W tym samym miejscu spotkaliśmy również Muruna, właściciela biura podróży Murun.pl, biegle mówiącego po polsku i mieszkającego na stałe w Kaliszu. Murun organizował wycieczkę z grupą kilku Polaków na pokładzie radzieckiego vana. Po krótkiej rozmowie o stopowaniu i dinozaurach życzyliśmy sobie szerokiej drogi i ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach.
Mongołowie to wcale nie tacy biedni ludzie
Pobyt w Mongolii uświadomił nam, że Mongołowie to wcale nie są biedni ludzie. Wręcz przeciwnie, praktycznie codziennie zastanawialiśmy się, skąd do diabła ci mają tyle forsy? Przecież to nie jest normalne, żeby przez połowę pobytu wozić się po kraju na pokładzie samochodów typu Toyota Land Cruiser czy Toyota Crown. Skóra, fura i komóra.
Nastawialiśmy się na poruszających się konno pastuszków, a pomocną dłoń wyciągali do nas posiadacze najnowszych iPhone'ów i pokładowych telewizorów z klipami YouTube. Dość zaskakujące doświadczenie. Punktem kulminacyjnym było spotkanie lokalnych patriotów z miasteczka Mandalgowi, z których jeden wyglądał jak Kim Dzong Un.
Panowie za punkt honoru uznali pokazanie nam swoich domów, samochodów i zawartości lodówek. Z początku przyjemne, bo mocno zakrapiane mongolską wódką spotkanie, z biegiem czasu nabrało uciążliwego charakteru. W pewnym momencie czuliśmy się jak zakładnicy samozwańczego watażki, który przejął przewodnictwo w grupie i całą uwagę skupił na sobie, twierdząc, że jest miejscowym szeryfem, a całe miasto znajduje się pod jego protektoratem.
Po kilku wizytach w obcych domach (swoją drogą o standardzie zbliżonym do polskich warunków bytowych), wspólnej konsumpcji kumysu pod jakimś ołtarzem lokalnych bóstw, rozstaliśmy się w atmosferze dwustronnego niezrozumienia i jednostronnego żalu. Wyszły na jaw różnice kulturowe i brak znajomości języka mongolskiego. Do teraz nie wiemy, za co obraził się "Kim Dzong Un" - czy poszło o odrzucenie propozycji odpłatnej wycieczki na pustynię Gobi, z którą wyszedł jego poczciwy brat - czy może o to, że zamiast spać w jego domu, wybraliśmy biwak na stepie.
Autor: Daniel, nawylocie.pl