Marcin Kydryński - odkrywca zakamarków Lizbony
Znany głównie jako dziennikarz muzyczny i podróżnik, dziś pozwala się odkryć jako fotograf. W wydanej właśnie książce "Lizbona. Muzyka moich ulic" językiem zdjęć opowiada o swojej miłości do Portugalii, a miłość to odwzajemniona.
Czym zafascynowała pana Portugalia do tego stopnia, że został pan odznaczony przez jej prezydenta orderem za popularyzację kultury kraju, a ostatnio wydał książkę "Lizbona. Muzyka moich ulic"?
- Orderem uhonorowano mnie trochę jak Obamę Noblem, na wyrost i dla zachęty, w 2008 r., kiedy moja fascynacja muzyką luzofońską dopiero się rozpoczynała. Wtedy dopiero zdecydowałem się na zamieszkanie w Lizbonie, wciąż niewiele o niej wiedziałem. Potem przyszły serie koncertów, artykuły, płyta Ani "Sobremesa", wygrzany kąt dla artystów portugalskich w moich radiowych programach, stałe miejsce dla nich na Siesta Festivalu, wreszcie książka. Mam nadzieję, że nie zawiodłem pokładanych we mnie nadziei. Z jednym bolesnym wyjątkiem: wciąż nie mówię po portugalsku.
Co sprawia, że choć przemierzył pan świat wzdłuż i wszerz, wielokrotnie wraca pan do serca Portugalii?
- Zaczęło się od muzyki. Pomogła też uroda starego miasta i młodych ludzi. Światło odbite od białych domów, woń morza, smak ryb, oliwek i wina. Czułe brzmienie języka.
Jakie pierwsze wrażenie wywarła na panu Lizbona i jak zmieniały się te odczucia wraz z każdym dniem spędzanym w mieście?
- Jestem do dziś tak samo w niej zakochany, jak pierwszego lutowego dnia w 2008 r. Mam słabość do miejsc wpół zapomnianych, zrujnowanych, z dalekim wspomnieniem dawnej świetności. Wciąż fascynuje mnie woda, mogę patrzeć na nią bez końca. Z okien naszego poddasza widać ogromne rozlewisko Tagu na chwilę przed ujściem do Oceanu. Pływają tam największe statki świata. Na wyciągnięcie ręki. A światła przeciwległego brzegu, odległe, drżą nocą jak na świątecznej choince. Tam każdy dzień i każda noc są dla mnie świętem. W mojej dzielnicy, Alfamie, znam już każdy kamień i zakręt ścieżki, a jednak ona wciąż mnie zdumiewa, zachwyca. Moja książka powstała z miłości. I żal było ją kończyć. Ale kiedyś trzeba było. Książka nosi podtytuł "Muzyka moich ulic". Co fascynuje znawcę muzyki świata, radiowca, wydawcę płyt z serii "Siesta" i organizatora festiwalu o takiej nazwie w dźwiękach płynących z duszy Portugalczyków?
- Moje ulice brzmią muzyką, ale przecież nie tylko portugalskim fado, choć przede wszystkim. Mieszkam nad jednym z najważniejszych klubów tej muzyki. Ale też Brazylijczycy grają tu bossę i swoje chorinchos, muzycy z Angoli sembę; imigranci z Mozambiku marrabentę; wreszcie najliczniejsza społeczność, kabowerdyjczycy, przywieźli ze sobą mnogość zmysłowych tańców: mornę, koladeirę, funanę. To przebogaty, barwny świat dźwięków. O wspólnym, a tak mi bliskim tonie nostalgii. W Polsce często mamy od urodzenia ten chopinowski gen melancholii, niezbędny do przeżywania muzyki luzofońskiej, czyli tej właśnie, ze świata języka portugalskiego. Miałem szczęście poznać w Lizbonie największe legendy muzyki, a jednocześnie przyjaźnię się z artystami z ulicy. Ta książka jest o nich wszystkich i dla nich.
Album jest bogato ilustrowany pańskimi zdjęciami, o których we wstępie pisze pan, że nie miały być ładne, lecz takie, jakich nie zobaczy się w żadnej innej książce. Co starał się pan uchwycić i jakim obrazem Lizbony podzielić się z czytelnikiem?
- To dziennik mojego spojrzenia. Chwilami skrajnie prywatna, intymna historia. Zapis ruchu moich źrenic, drgnień duszy i wskazującego palca, który w tej a nie innej, wierzę, że decydującej chwili, powodował zatrzymanie obrazu. Mam kolekcję albumów i pięknych pocztówek z Lizbony. Zależało mi, by moje zdjęcia były inne, by w równym stopniu mówiły o Lizbonie i o mnie. Oczywiście jest tam sporo fotografii prostej, informacyjnej. Ale też cieszę się nadzieją, że udało mi się przemycić trochę wyrafinowania.
Bardziej przemawiają do pana obrazy uwiecznione w kadrach, czy dźwięki, które zdają się pozostawiać większe pole dla wyobraźni?
- Szczęśliwie to dwa, a ze słowem trzy różne światy, które się przenikają, uzupełniają. Brak mi w tej książce płyty, szczerze mówiąc. Postaram się może jakoś temu zaradzić. Wówczas dopiero będzie to portret kompletny.
Co najbardziej lubi pan utrwalać na zdjęciach: krajobrazy, ludzi czy ulotne chwile, które składają się na reportaż z pobytu?
- Krajobrazy mnie interesują mniej, bo w fotografii jestem raczej uczniem Henri Cartier-Bressona niż Ansela Adamsa. Zgódźmy się zatem: ludzie w ulotnej chwili na tle krajobrazu, może być?
Musi (śmiech). Jakie marzenia ma dziś człowiek z takim bagażem doświadczeń podróżniczych i artystycznych, cieszący się sympatią słuchaczy i szczęściem rodzinnym?
- Abyśmy zdrowi byli. I żeby moi synowie mieli w życiu tyle szczęścia co ja. Choć boję się, że wykorzystałem cały przydział na rodzinę. Tyle w kwestii metafizycznej. W prozie życia pracuję teraz nad projektem afrykańskim, podsumowującym moich dwadzieścia - a kiedy go skończę - to już dwadzieścia pięć lat na tym kontynencie. Mam nadzieję zdążyć, zanim ludzkość zrezygnuje z publikacji na papierze. Ja jestem wciąż do niego staroświecko przywiązany. Nie efekt końcowy jest jednak moim marzeniem, a to, czego doświadczę w trakcie. Tylko w ostatnim sezonie fotografowałem w Mozambiku, RPA, Swazilandzie, Rwandzie, Sierra Leone, Liberii, Ugandzie, Tanzanii, Kenii, Somalii i Sudanie Południowym. A to dopiero nieśmiały początek. Chyba nadal będę potrzebował sporego przydziału szczęścia, jak sądzę.
Rozmawiała MAŁGORZATA SZERFER
Wydanie internetowe: www.magazynvip.pl