Trwa ładowanie...
03-07-2012 10:30

Na longu do Hongkongu cz. 1

2 deski, 4 plecaki, 6 miesięcy, 16 państw, 20 000 km... podróż z deskami longboardowymi
z Polski do Hongkongu? Przez Turcję, Nepal, Indie, Kambodżę, Wietnam? Czemu nie?

Na longu do Hongkongu cz. 1Źródło: cropp'n'roll
d2pwa2h
d2pwa2h

2 deski, 4 plecaki, 6 miesięcy, 16 państw, 20 000 km... podróż z deskami longboardowymi
z Polski do Hongkongu? Przez Turcję, Nepal, Indie, Kambodżę, Wietnam? Czemu nie?

*Etap pierwszy: stopem przez Europę. Zaczynamy! *
Wszystko zaczęło się w kwietniowy poranek, gdy przy drodze *Warszawa **Katowice *pojawiło się dwóch łapiących stopa chłopaków z wielkimi plecakami i tabliczką „Hong Kong”. Jak łatwo się domyślić, zainteresowanie kierowców było spore, lecz nikt jakimś cudem nie jechał do tej azjatyckiej metropolii. Nie pomogła również zmiana kierunku na „Turcja”, dopiero gdy wypisano na kawałku papieru naszych południowo-zachodnich sąsiadów, udało się złapać pierwszą okazję...

Nie zostaliśmy podrzuceni daleko, jednak dalej już bez problemu pojawili się kolejni kierowcy, podwożący nas w kierunku południowym. I choć liczyliśmy, że perfekcyjny stan naszych autostrad umożliwi nam wydostanie się z Polski pierwszego dnia, to skończyliśmy późnym wieczorem na granicy w Cieszynie. W nocy odbyła się pierwsza konfrontacja naszych namiotów
z deszczem, nie obyło się bez strat, lecz słoneczny poranek pozytywnie wróżył dalszej jeździe.
I tak też się stało, w 15 minut dorwaliśmy węgierskiego kierowcę ciężarówki, który postanowił podwieźć nas aż do Budapesztu, gdzie czekała na nas znajoma – Kata.

Egeszegedre!*

Jak się okazało, stolica kraju słynącego z gulaszu i przedziwnego języka, która dla co niektórych powinna być wzorem do naśladowania dla Warszawy, zatrzymała nas na dłużej niż się spodziewaliśmy. Przez cały weekend testowaliśmy możliwości naszych desek na naddunajskich bulwarach i skwerach, a także oddawaliśmy się imprezowym szaleństwom, na które później nie będzie można liczyć. Kata wywiązała się świetnie jako przewodniczka po stolicy Węgier, no i jak się okazało, świetna początkująca longboarderka, więc można powiedzieć, że zaraziliśmy kogoś naszą pasją już po 3 dniach wyprawy.

d2pwa2h

*na zdrowie!

„This is Serbia, no worry”

Wcześnie rano w poniedziałek przyszło nam zmierzyć się z dalszą częścią trasy. O ile do granicy
z Serbią *droga przebiegła bez najmniejszych problemów, to kolejne państwo okazało dużo mniej przyjazne dla autostopowiczów. Spędziliśmy godziny przy autostradzie prowadzącej do *Belgradu i gdy późnym wieczorem zamierzaliśmy się poddać i spać na stacji benzynowej, pojawiła się Ana, słowaczko-serbka, wracająca z podróży po Niemczech. Mimo załadowanego po brzegi samochodu, jakoś nas jeszcze zmieściła i bez dłuższego zastanawiania zaprosiła do siebie na noc, byśmy mogli odpocząć przed dalszą drogą. Małe serbskie wioski w okolicy Nowego Sadu, zamieszkane przez słowacką mniejszość, są ostoją spokoju – nie zabawiliśmy tam długo, lecz czuliśmy się naprawdę dobrze, szczególnie pod opieką Any. Następnego dnia z rana zafundowała nam szybkie zwiedzanie Belgradu i zostawiła na wylotówce na południe, gdzie liczyliśmy na okazję do Bułgarii.

Niestety, ponownie przekonaliśmy się, że podwózka nie działa na terenie Sebii najlepiej. Kilka godzin stania przy drodze, pytanie się kierowców o kierunek, nic nie pomagało. Dopiero późnym popołudniem zabrał nas czeski kierowca TIRa i wysadził niedaleko miasteczka Nis, skąd do granicy było jedynie kilkanaście kilometrów.

Autostopowicze mają to do siebie, że się przyciągają, no i tak też stało się tym razem. Po kilkunastu minutach zatrzymało się auto, w którym trafiliśmy na Sebastiana z Niemiec, który próbuje drogą lądową dostać się do Indii. Stopował do Bułgarii, więc postanowiliśmy połączyć na jakiś czas siły. Jako, że było już późno, zdecydowaliśmy się na autobus do Sofii, na który i tak musieliśmy czekać do rana. Gorący wieczór zafundowała nam miejscowa młodzież, sympatyczna i chętna do rozmowy, lecz pozostająca w konflikcie z inną grupą małolatów, który to postanowili przy nas rozwiązać. Nie przekonały nas hasła „This is Serbia, don’t worry” i czym prędzej ewakuowaliśmy się ze pola bitwy na dworzec, gdzie pozostało nam oczekiwanie na transport.

d2pwa2h

Sofia – pierwszy punkt do powrotu!

Sofia, do której trafiliśmy bladym świtem, od samego początku pozytywnie nas nastawiła.
Lokalne śniadanie, słońce, uśmiechnięci ludzie i zero problemu z zaplanowaniem dalszej podróży. Z Sebastianem zdecydowaliśmy się nie rozdzielać aż do Stambułu, a stopowanie w trójkę nie szłoby najlepiej, więc skorzystaliśmy z połączeń autobusowych pomiędzy tymi dwiema metropoliami. Są one tanie i nadzwyczaj wygodne, więc niewiele się zastanawialiśmy. Mając cały dzień na zwiedzanie, przejechaliśmy się na deskach po okolicy, odkryliśmy rewelacyjny park w pobliżu Uniwersytetu Klimenta Ohridskiego i tam też spędziliśmy leniwe popołudnie, urozmaicone rozmowami ze studentami. Sofia jest miastem, które na pewno należy poznać dokładniej, więc mamy już pierwszy punkt na mapie, do którego na pewno będziemy chcieli wrócić.

Późnym wieczorem, po wybornej kolacji w lokalnym odpowiedniku baru mlecznego, pożegnaliśmy ostatnie z państw Unii Europejskiej i ruszyliśmy na południe, gotowi zmierzyć się z Turcją.

Dalsze losy wyprawy opiszemy już wkrótce. Aktualne położenie podróżników można śledzić dzięki aplikacji Cropp'n'roll (http://www.facebook.com/croppcloting/app_230786180360760 ), oraz na blogu ( longandroll.blogspot.com )

Tekst: Adam Szostek

d2pwa2h
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2pwa2h