Trwa ładowanie...
12-11-2012 16:19

Norberto Fuentes: Fidel Castro. Prawdziwa historia

W książce „Fidel Castro. Prawdziwa historia” Norberto Fuentes przedstawia w jaskrawym świetle najintymniejsze szczegóły z życia dyktatora. Autor kreśli błyskotliwy portret tej enigmatycznej i kontrowersyjnej postaci oraz drobiazgowy, oparty na dokumentach, opis rewolucji kubańskiej i jej dziedzictwa.

Norberto Fuentes: Fidel Castro. Prawdziwa historiaŹródło: Wydawnictwo G+J Książki
d1o3fa2
d1o3fa2

W książce „Fidel Castro. Prawdziwa historia” Norberto Fuentes przedstawia w jaskrawym świetle najintymniejsze szczegóły z życia dyktatora. Autor kreśli błyskotliwy portret tej enigmatycznej i kontrowersyjnej postaci oraz drobiazgowy, oparty na dokumentach, opis rewolucji kubańskiej i jej dziedzictwa.

Wszystkie trzy książki, które wręcza mi przyjaciel jako dzieła wzorcowe – Autobiografia Alicji B. Toklas Gertrudy Stein, Pamiętniki Hadriana Marguerite Yourcenar i wspomnienia Benvenuta Celliniego – okazują się w istocie kunsztownymi wersjami literackimi trzech rodzajów wspomnień. Dwie pierwsze ze względu na formę, w jakiej mierzą się z rzeczywistością, trzecia dzięki swej literackości, Cellini bowiem, jak mówią, wszystko lub prawie wszystko zmyślił. W moim wypadku, wiadomo, nie trzeba nadto silić wyobraźni, by zyskać czytelników. Poza tym, że miałem okazję oglądać siebie samego poprzez pryzmat autorów, którzy badali moje życie i wydali stosowne traktaty – liczba moich biografii idzie w setki – niniejsza książka może wzbogacić mnie o spojrzenie na siebie własnymi oczami. Dysponuję bogatym materiałem, który nie zawsze, wyznam, służy ukazaniu mojej osoby czy mojego postępowania w korzystnym świetle. Nie wahałem się jednak – w konfrontacji z przeżytymi zdarzeniami – wydobyć szczegółów, które mogą wydawać
się śmieszne czy nawet godne ubolewania. Cokolwiek by mówić – a zrozumiałem to w trakcie pisania – owe negatywne szczegóły pozwalają oddać gamę niuansów i nie tylko czynią opowieść bardziej wiarygodną, ale też tworzą sympatyczniejszy wizerunek jej bohatera. Podam przykład. Pewnego dnia moja żona Dalia, dwóch szefów ochrony, Mainé i Cesáreo, a nawet mój syn Antonio, wówczas student medycyny, zatrwożyli się stanem mojego zdrowia, myśląc, że lada chwila dostanę zawału. Wściekłem się na samego siebie z powodu snu, w którym wypaliłem, po sam koniec, wyśmienite cygaro Cohíba. Jakże mi smakowało! Raczyłem się gęstym dymem na podniebieniu, upajałem wizją dostojnych, konfekcjonowanych na wymiar lansjerów z czasów, gdy jeszcze należałem do oddanych palaczy i bez najmniejszych przeszkód radziłem sobie z idealnym pierścieniem żaru. I wtedy nagle się obudziłem. Był to chyba sen z udziałem największej liczby świadków w historii, najbardziej brzemienny w konsekwencje (przynajmniej w kręgu najbliższych), w wymiarze
obiektywnym, materialnym, namacalnym, konsekwencje, które wykroczyły poza doznania oniryczne. Darłem poduszki, w pokoju fruwało pierze, padłem bezwładnie na sofę, stłukłem o podłogę dwie szklanki. Wydarzyło się to dwa, trzy lata po tym, jak zerwałem z nałogiem, o czym w swoim czasie powiadamiałem każdego bez wyjątku dziennikarza, który zjawił się w Hawanie. Chyba nikt nie dokonał tak stanowczej i bezwzględnej introspekcji własnego zachowania jak ja owego poranka, kiedy to nieme oskarżenie siebie samego skłoniło mnie na początku do podwojenia podatku od papierosów i cygar konsumowanych przez społeczeństwo. Oduczyć palenia – taki był cel. Najbardziej wkurzyło mnie to, że sam intensywnie doświadczyłem tej przyjemności i obudziłem się z satysfakcją zawodowego palacza, który właśnie delektował się do ostatniego macha cudem kreolskiej manufaktury. Wezwali Zelmana, mojego lekarza, Pepína Naranjo, mojego sekretarza i sąsiada z chronionego kompleksu, i dopiero gdy zjawił się kapitan Núñez Jiménez, typ naukowca w
guayaberze z rolexem na ręku, który towarzyszył mi we wszystkich szaleństwach z początku Rewolucji, zdołałem się uspokoić. „Ñaco – zwróciłem się do niego – masz pojęcie, z jaką frajdą wypaliłem to cygaro?”.

Oryginalna wersja Autobiografii – na którą składały się dwa zeszyty z trzynastoma rozdziałami w każdym – była sporadycznie pisana na komputerze albo laptopie, w większości zaś niezawodnym piórem wiecznym na lśniącej prezydenckiej papeterii przeznaczonej do mojego wyłącznego użytku. Odkryłem, jak cudownie można wykorzystać czas na pokładzie starego zacnego iła-62, którym odbywałem polityczne wyprawy międzykontynentalne, jak w czasie pisania zrobić użytek z rozkładanych stolików samolotowych, jak dać się ponieść na manowce wspomnień, a nawet czerpać natchnienie z odgłosu czterech znakomitych turboodrzutowych silników Sołowiew D-30 kW, nieustających w metalicznym śrutowaniu. Przemieszczając się w słusznym już wieku z Hawany do dowolnego miejsca spośród moich dawnych obszarów konkwisty lub tam, gdzie obwoływano mnie bohaterem i jako takiego goszczono – w Afryce, Azji czy Ameryce – piszę. Tworzy się więź między pamięcią a słowami. Pamięć wytrwale przywraca mi przeszłość i zachęca, bym ją chwytał i
przenosił na ekran bądź papier. Udaję się do tych odległych scenerii, które już do mnie nie należą i gdzie starego i zwapniałego bohatera, jakim jestem, przyjmują młodzi prezydenci i dygnitarze jako swoiste kuriozum. Czasem silą się na uprzejmość, podając mi ramię, żeby pomóc mi zejść ze schodów pokładowych i przez płytę lotniska poprowadzić mnie tam, gdzie czeka orkiestra, kompania reprezentacyjna wojska, ambasadorowie, flagi i kwiaty. A ja rzucam wtedy ostatnie spojrzenie do wnętrza samolotu na stolik z porzuconym czasowo laptopem albo stertą kartek, które sprawny sekretarz Chomi składa i przezornie chowa do aktówki. Przede mną trzy, cztery dni zadań oficjalnych, zręcznych dowcipów dla uszu dziennikarzy, wyszukanych na poczekaniu słów podziwu i uznania dla moich gospodarzy oraz kraju, a przez cały ten czas w głowie tylko jedna rozpaczliwa myśl, aby zasiąść z powrotem do pracy nad książką. Właściwie tylko tym tak naprawdę powinienem się zajmować, dobrze odziany, może w szalu na szyi, z filiżanką gorącej
herbaty bez cukru w zasięgu ręki, tak by móc ją pić łyczkami lub w każdej chwili zażyczyć sobie następnej. Dopóki będę pisał.

Tak więc niniejsze strony nie tylko odpowiadają temu, co inni autorzy nazwali – w dziedzinie literatury – podróżą sentymentalną, lecz powstawały w czasie faktycznej podróży sentymentalnej mojego bytowania na tym świecie. Najczęściej towarzyszy jej dźwięk sowieckich silników Sołowiew i chłodny, profesjonalny głos pilotów, który dobiega moich uszu z ich kabiny, gdy łączą się z wieżą kontrolną i podają pozycję CU-T1208 linii lotniczych Cubana z VIP-em na pokładzie.

d1o3fa2

Unoszę wtedy wzrok znad laptopa i w rutynowy sposób spoglądam ku wnętrzu kabiny pilotów. Tam widać tylko cienie i co jakiś czas fosforyzujące światła zegarów na tablicy rozdzielczej. Cubana Airlines CU-T1208. Cubana CU-T1208, With a VIP on board. VIP on board. I repeat. Na wysokości dwunastu kilometrów nad Oceanem Indyjskim wszyscy moi towarzysze śpią. Ja piszę. Pierwszy zeszyt dotyczy okresu od 13 sierpnia 1926 do 1 stycznia 1959 roku. Drugi – od 1 stycznia 1959 do 13 sierpnia 2001 roku. Pierwszy obejmuje czas od moich narodzin w posiadłości Manacas w Biránie do ucieczki dyktatora Fulgencia Batisty. Drugi przybliża zniszczenie aparatu państwowego Republiki i ustanowienie tymczasowej władzy rewolucyjnej, następnie pełny okres Rewolucji. Na początku pracy autor miał sekretny zamiar uwydatnić w konstrukcji tekstu swoje przywiązanie do liczby 13 i jej wielokrotności. To coś w rodzaju fatum porządku numerycznego, czemu dawałem wyraz w rozmaitych wywiadach z zagranicznymi dziennikarzami, ale co mogło
się przeobrazić w tour de force, jako że ciężar narracyjny książki skupia się na drugiej jej części. W obecnym wydaniu owa struktura nie tyle została zniesiona, ile dostosowana do wymogów szybszej lektury, zawsze jednak z myślą o podziale na siedem głównych podrozdziałów, tak by trzymać się liczby bliskiej naszej sprawy. Wszak siedem, cudowna siódemka, jest liczbą, z którą też się utożsamiam i która swego czasu była wykorzystywana w celach taktycznych do identyfikacji ruchu rewolucyjnego. Ruchu Rewolucyjnego 26 Lipca. Siódemka widniała na bransoletach partyzantów. Na graffiti. Wymawiano ją ściszonym głosem na potajemnych spotkaniach. M-26-7*.

Tutaj, w swego rodzaju wstępie tłumaczącym, dlaczego postanowiłem spisać wspomnienia i skąd jako odniesienie, przewodnik oraz inspiracja wzięła się autobiografia Benvenuta Celliniego, dokonam pewnego spostrzeżenia. Cellini opisuje, a także odzyskuje dla nas świat, w którym nie istniały dzisiejsze sposoby komunikacji, w którym wszystko spowijał nimb tajemnicy. Teraz mamy zdjęcia, nagrania wideo, za dużo jednego i drugiego. Odkąd pojawiła się fotografia, cały świat sztuki zrobił krok wstecz, został zmuszony ustąpić pola. Mam na myśli pole sztuki narracyjnej. Gdy człowiek zdołał uchwycić światło, przenieść je na kartkę papieru, a potem ów obraz uwiecznić, literaturze i malarstwu realistycznemu pozostało szukanie innych dróg. Co ja takiego mogę opowiedzieć, czego nie da się odnaleźć w szufladzie biurka służb specjalnych czy w którejś z gazet? Otóż to, co zachowałem na swój użytek, a co dotyczy intencji i rozgrywek. Rzeczą banalną, by nie rzec absurdem, jest próba rozszyfrowania, a co gorsza osądzania
kogoś takiego jak ja tylko na podstawie pozorów. Z powodu niezrozumienia moich poczynań staję się łatwym celem obelg. Obraza zastępuje głębszy ogląd. Pozostaje mi więc pisanie.

To mój ostatni system propagandy rozumianej zgodnie z pierwotnym znaczeniem słowa "propaganda” od „propagować” („upowszechniać”), a nie jako tandetna (choć czasem bardzo potrzebna i skuteczna) agit-prop („agitacja”) z jej kapitalistyczną wersją reklamową. Niezawodny jest system porozumiewania się zwierząt, gdyż opiera się na ich czujnikach emocjonalnych, na ich wrażliwości, a nie na słowach. Słowa w równej mierze służą prawdzie jak kłamstwu, ale to słowa są środkiem komunikacji dostępnym ludziom. Tworząc pewne zdanie o moim ojcu pod koroną tamaryndowca, które znajduje się w dalszej części – prawdziwy początek pierwszego zeszytu wspomnień – intuicyjnie odkryłem to, co ktoś inny nazwał brakiem świadomości dwóch najbardziej transcendentnych faktów ludzkiej egzystencji: naszych narodzin i naszej śmierci. W moim wieku jedynym doświadczeniem godnym zainteresowania pozostaje śmierć. Na morzach, po których dziś żegluję, nic mnie już nie zadziwia. Wszystko, czym jestem teraz i czym będę w przyszłości, to historia.
Swego czasu ów termin mnie onieśmielał, historia była pewną normą zachowań, później zdałem sobie sprawę, że nic takiego nie istnieje, że najlepszym tworzywem historii jest władza. Chyba najlepiej to wyraziłem, powtarzając, że władza jest po to, by ją sprawować, ale jakie znaczenie może mieć dla mnie historia, której nie będę świadom. Udowodniłem, że strategia – która należy do najtrwalszych właściwości polityki – na nic się zdaje, że tylko taktyka jest warta zachodu. Zapoznałem się z wieloma poświęconymi mi biografiami, co ułatwiło mi pracę. Nie staram się więc w tej książce odpierać argumentów ani przyjmować pozycji defensywnej, choć, owszem, zamierzam przedstawić sam, własnymi słowami, moją interpretację faktów, których jestem bohaterem, a o których panuje wielce fałszywe wyobrażenie. To nie jest obrona, pragnę jeszcze raz podkreślić, lecz wyraz niezgody, by ludzie mający niewiele wspólnego z wydarzeniami, których byłem inspiratorem, przeinaczali je lub analizowali. Odtąd, przynajmniej wobec wydarzeń, o
których tu mowa, trzeba się będzie odnosić do mojej interpretacji i moich pobudek. Istotnie zwycięstw i triumfów, medali i wiwatujących tłumów oraz wyrazów uwielbienia mi nie brakuje – kto wie, czy nie jestem najbardziej oklaskiwanym człowiekiem w historii, goszczonym przez największą liczbę prezydentów, dygnitarzy, człowiekiem, który może sobie przypisać najwięcej bohaterskich czynów. Ja, ja sam, najechałem więcej krajów niż Aleksander Wielki, do tego znacznie odleglejszych; rzuciłem wyzwanie dwóm imperiom po stokroć potężniejszym od Rzymu i Egiptu i wszystkich staro- i nowożytnych potęg razem wziętych, a moje imię przez niemal pół wieku na całym świecie pojawiało się jako informacja dnia znacznie częściej niż jakiekolwiek inne wiadomości. Podpisana przeze mnie flaga powiewa na Antarktydzie (o ile może powiewać za­ arznięta flaga). Na moją cześć wiwatowano w tumulcie walk na wzgórzach Golan, na angolskiej pustyni Moçâmedes i w wenezuelskich górach Falcón. Wietnamski batalion przybrał moje imię w czasie
wojny przeciwko jankesom, otrzymałem szablę marszałkowską Związku Radzieckiego. Ale. Ale. Wolnego, ta książka nie jest pochwałą próżności, lecz owocem wysiłku intelektualnego. Doprawdy, jeśli na koniec, oprócz dowodzenia okrętem, pozostaje pisanie, nie powinienem przytaczać znanej sentencji, że wszystkie zakończenia są złe. Bo tak nie jest.

Pisanie. Wielokrotnie zastanawiałem się nad nim. Chciałem się nawet wycofać z życia publicznego i poświęcić temu zajęciu. Wielu uczonych poczyniło wysiłek i napisało o mnie; wśród nich byli Tad Zulk, Herbert Matthews, Ann Gayer, a także Robert E. Quirk i Anglik Hugh Thomas, którego królowa Elżbieta uhonorowała orderem rycerskim za książkę o mojej Rewolucji. Che Guevara, umierając, myślał o mnie. Generał Arnaldo Ochoa poprzysiągł, że będzie miał mnie w pamięci w chwili, gdy go rozstrzelają. Tymczasem ja, zanim postawię ostatnią kropkę, czuję powinność, aby dedykować te strony zwykłemu żołnierzowi Rewolucji Kubańskiej, młodemu artylerzyście o imieniu Eduardo García Delgado, który napisał moje imię – Fidel – palcem zamoczonym w kałuży z własnych trzewi, dogorywając po zdradzieckim bombardowaniu naszej stolicy 15 kwietnia 1961 roku, w przeddzień desantu na Playa Girón. I nie chodzi też o drobiazgowe spisanie całej historii, przedstawionej już w setkach, jeśli nie tysiącach książek – nie tylko mojej
historii, lecz całej Rewolucji Kubańskiej, co w zasadzie oznacza to samo. Wolę skoncentrować się na sprawach, które osobiście uważam za warte omówienia dlatego, że są nieznane, poddać je pewnej refleksji, wyjaśnić i rzucić światło na fakt, iż często wydawałem się wyniosły, a bywa, że szydzę z innych. Tych bliskich mojemu sercu uformowałem. Innych, to prawda, nie darzę szacunkiem. Gdyby jakiś czytelnik w przyszłości – pozostający z dala od moich domniemanych czy realnych manipulacji albo w innej przestrzeni, której nigdy nie poznam, co na jedno wychodzi – znalazł tu wyjaśnienia przydatne jego interesom lub poczynaniom, takie, które posłużyłyby mu do planowania czy wszczęcia jakichś działań,
cokolwiek by to było, może się zaliczyć do ludzi godnych mojego szacunku. Skoro obracałem się w świecie zamieszkanym przez
osobników bojaźliwych i słabych, jak miałbym się nagiąć do tych, których sam zniewalałem. Muszę pisać dla istot wyższych.
Pozwolicie teraz, że opowiem, co się wydarzyło owej burzliwej sierpniowej nocy w 1926 roku, kiedy się urodziłem, o godzinie drugiej w nocy w domu na palach w posiadłości Manacas, i podzielę się wspomnieniem o moim ojcu. Moim ojcu w cieniu tamaryndowca.

  • Movimento 26 de Julio – Ruch 26 Lipca (przyp. tłum.)
d1o3fa2

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa G+J. Tłumaczył Marcin Sarna.

| *Norberto Fuentes *– dziennikarz, autor książek, laureat licznych nagród literackich, chwalony przez takich pisarzy jak Italo Calvino, William Kennedy czy Gabriel García Márquez. Był przyjacielem, jednym z najbliższych współpracowników Fidela Castro i uczestnikiem rewolucji kubańskiej. Po zaostrzeniu reżimu w latach 90. zabroniono mu opuszczać Kubę i poddano policyjnemu nadzorowi. Udało mu się dostać na Florydę, gdzie obecnie mieszka. Książkę „Fidel Castro” napisał w formie autobiografii. |
| --- |

d1o3fa2
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1o3fa2