Piotr Kraśko: Rwanda - pierwsza taka wojna
Fragment książki "Rwanda. W stanie wojny" reportera i dziennikarza Piotra Kraśko.
Fragment książki "Rwanda. W stanie wojny" reportera i dziennikarza Piotra Kraśko.
*„Naszych” tam nie było *To było parę krótkich serii. Fachowcy odróżniają te z AK-47 i te z AK-74. Dla mnie brzmiały tak samo. Strzały to strzały.
Co innego ciężka broń maszynowa i pistolety. Wtedy dźwięk jest rzeczywiście zupełnie inny. Tamtej nocy karabiny słyszałem po raz pierwszy. Na początku nie jest się w stanie dobrze ocenić odległości. Czy ten, kto pociąga za spust, znajduje się 100, 500 metrów, a może kilometr dalej? Wiedza na ten temat lub jej brak robią jednak sporą różnicę. Na szczęście człowiek szybko uczy się tego, co zwiększa jego szanse na przetrwanie. I szybko się przyzwyczaja. Pierwszej nocy nie spałem w ogóle. Za każdym razem zastanawiałem się, kto i po co strzela? Czy zbliża się w naszą stronę? Czy ktoś go powstrzyma? A może to strzelają „dobrzy” do „złych”? „Nasi” do jakichś „tamtych”? Gdy ma się 25 lat, wszystko wydaje się proste.
Kłopot w tym, że nie było żadnych „naszych”, a „dobrych” ciężko byłoby znaleźć. Nawet jeśli by się to udało, tamtej nocy na pewno nie oni strzelali. Siedzieli zabarykadowani w swoim bunkrze. Nie byli to strachliwi ludzie, ale nie mam wątpliwości, że woleli, by nikt do nich nie strzelał. A już z pewnością nie wybrali się na żaden nocny rajd, aby ścigać gangsterów. Broni mogli użyć tylko pod warunkiem, że byłaby to samoobrona.
Ale tu nie było też żadnych gangsterów. Ci, którzy mieli broń, należeli do jakiejś armii, choć tylko niektórzy ubrani byli w mundury. Wszystkie wyglądały tak samo. Noszone niechlujnie, bluzy wyjęte ze spodni, buty z rozwiązanymi sznurowadłami, paczka papierosów wystająca z tylnej kieszeni spodni, karabiny byle jak przewieszone przez ramię. Ci ważniejsi cały czas nosili słoneczne okulary. Koniecznie złote Ray-Bany. W dzień i w nocy. Fakt, że w związku z tym gorzej widzieli, nie miał znaczenia. Zwłaszcza po zmroku robiło to wrażenie. Ktoś, kto jest przekonany, że będzie w takich warunkach skutecznie strzelał, musi być bardzo pewny siebie. I lepiej z nim nie dyskutować. Niektórzy wyraźnie starali się sprawiać wrażenie bardzo groźnych i niebezpiecznych. Większość wyglądała jednak jak młodsi kuzyni Boba Marleya. Jeśli mieli wojskowe buty i spodnie, to do kompletu zakładali podkoszulki na ramiączkach (jak u nas na budowach w latach 60.), T-shirty z logo Chicago Bulls albo w ogóle nie mieli nic prócz spodni.
Chodzili leniwie, bez pośpiechu, zazwyczaj wydawało mi się, że bez celu. A to nie oznaczało niczego dobrego. Bo ich celem mogło być wszystko, a właściwie każdy. Strzelanina mogła wybuchnąć z przeróżnych powodów. Czasem były to porachunki, zwykłe grabieże, zemsta, a niekiedy – zwyczajna rozrywka.
Nikt nie spodziewał się, że dożyje sędziwego wieku. Każdy z nas mniej lub bardziej zdaje sobie sprawę, że śmierć jest nieuchronna. Gdy ma się lat kilkanaście, 20, 30, wydaje się ona jednak czymś tak odległym, że niemal nierzeczywistym. Po czterdziestce zastanawiamy się raczej nad tym, czy wybraliśmy dobry fundusz emerytalny, a nie nad jakością kwatery na cmentarzu. Tam było inaczej.
To tylko lekki ruch palca
Śmierć była wszechobecna. Nikt się przeciw niej nie buntował. Kiedyś pewnego generała lotnictwa na Bliskim Wschodzie zapytano, co właściwie czuł, gdy jako pilot bombowca zrzucał pociski na miasto pełne ludzi. „Lekkie szarpnięcie maszyny”. Na tamtej ulicy zabicie człowieka oznaczało jeszcze mniej. Tylko pociągnięcie za spust. Minimalny ruch palca. Lekki opór, który trzeba pokonać. Potem dym i łuski lecące na ziemię. To wszystko.
Ale gdy śmierć jest bliska i spodziewana, życie staje się tak intensywne, jak tylko jest to możliwe. Tłumaczył mi to Jean. Miał 22 lata, wyglądał na 40.
– Straciłem wszystko. Mojego ojca musieli zabić na samym początku. Nie wiem, jak to się stało. Widziałem, jak wbiegli między domy i rąbali maczetami. Walili bez opamiętania. Tak, jakby nie mogli przestać. Zginęły moje cztery siostry, dwaj bracia i matka. A ja biegłem. Biegłem, biegłem i biegłem.
Na pewno byli bohaterowie, którzy brali na plecy słabszych, starszych i ratowali ich, uciekając przed pewną śmiercią. Ludzie, którzy zatrzymywali się, by pomóc się podnieść komuś, kto upadł. Sami rzucali się na napastników, by opóźnić pościg, chociaż o kilkanaście sekund, dając innym większe szanse na przeżycie. Trochę większe. Ja takich osób nie spotkałem. I nie słyszałem żadnej opowieści o nich. Na innych wojnach słyszałem historie o dzielnych ludziach i ich wyczynach, które na pewno będą przekazywane z pokolenia na pokolenie, o nazwiskach,
które powinny zostać zapisane i pamiętane. Nie tam. Nie w Rwandzie i Kongo. Nie w czasie tamtej wojny.
Każdy biegł, by przeżyć albo chociaż żyć chwilę dłużej. Gdy człowiek myśli, że nadchodzi jego ostatnia chwila, każda sekunda ma sens i jest bezcenna. Dla jednego dnia więcej, dla jednej godziny warto biec coraz szybciej. Nikt nie zostawał. Małżeństwa się rozdzielały, wierząc, że w pojedynkę mają być może większe szanse.
– Spotkałem potem kuzyna, który stracił żonę. Mówił, że uciekał w przeciwną stronę niż ona, bo nie chciał patrzeć, jak umiera albo jak cierpi, nie mogąc jej w żaden sposób pomóc. Nie wiem, może tak było. A może bał się, że będzie opóźniać jego ucieczkę.
Byliśmy jak zwierzęta, które uciekają w stadzie. To, które zostanie złapane, zginie albo zatrzyma pogoń.
Jean mówił o tym spokojnie. Nie miał łez w oczach, nie było w jego opowieści wielkich emocji, żalu ani chęci zemsty. Tylko spokój. Na chwilę się jednak zawahał.
– Nie, może nie jak w stadzie. Przecież jeśli łowcy dopadną ofi arę, zatrzymują się, by ją zjeść. Tu zatrzymywali się tylko po to, by zabić, i szli dalej. Nie mieli dość. Nie przestawali.
Czytałem wcześniej opowieści o tym, jak pijani byli ci, którzy dokonywali masakr. Nigdy nie usłyszałem jednak takiej historii tam, na miejscu.
– Nie byli pijani. Traktowali to chyba jak pracę. Zaczynali nas szukać i ścigać rano, a kończyli po południu. Nie miałem zegarka, nie wiem dokładnie, ale to było trochę jak w sklepie. „Jesteśmy otwarci od 8.00 do 16.00”. Tylko, w tym przypadku chodziło o zabijanie w określonych godzinach.
Nikt nie ubarwiał opowieści, nie chciał dowieść, że zachował się godnie albo chociaż przyzwoicie. Takich pojęć od dawna już nie używano. Może kiedyś tak właśnie wyglądały wojny, ale na pewno nie żyje już nikt, kto to widział.
Nie była to pierwsza próba wymordowania całego narodu. Ale może pierwsza, w której zbrodni dokonywali niemal wszyscy. Nie tylko specjalne jednostki wojskowe, jak w czasie II wojny światowej. Za planowanie odpowiedzialni byli nie fachowcy od logistyki i operacji specjalnych, ale burmistrzowie i wójtowie. I oni również zabijali. Oni i ich sąsiedzi. Ofiary znały swoich zabójców. Dobrze znały.
| Piotr Kraśko - prowadzący, reporter i dziennikarz Wiadomości TVP1. Urodzony w 1971 roku w Warszawie, żonaty, ma dwóch synów. Relacjonował m.in. wojny w Rwandzie, Libanie i Iraku, pielgrzymki Jana Pawła II i Benedykta XVI, Pomarańczową Rewolucję w Kijowie, zamach terrorystyczny w Londynie, tragedię po tsunami w Tajlandii i po przejściu huraganu Katrina w Nowym Orleanie, trzęsieniu ziemi w Peru, intifadę na terenach Autonomii Palestyńskiej, wybory prezydenckie w USA. Przeprowadził wywiady m.in. z Madeleine Albright, Zbigniewem Brzezińskim, Umberto Eco, Billem Gatesem, Lechem Kaczyńskim, Henry Kissingerem, Aleksandrem Kwaśniewskim, kard. Jozefem Ratzingerem, Gerhardem Schroederem, Donaldem Tuskiem i Lechem Wałęsą. Był korespondentem w Brukseli, Watykanie i Waszyngtonie. Współprowadzący Wieczory Wyborcze w 2000, 2001 i 2007 roku. Laureat Wiktora 2008. Autor książek z serii „Świat okiem reportera” (m.in. „Alaska”, „USA”, „Włochy”, „Ameryka Południowa”) oraz „Smoleńsk. 10 kwietnia 2010”. Prowadzący program
publicystyczny w TVP „Na pierwszym planie”. |
| --- |