Polak to skąpy turysta
Jesteśmy jednymi z największych dusigroszy, jakich znają zagraniczni hotelarze, barmani czy taksówkarze, donosi "Metro" w oparciu o światowy ranking najbardziej lubianych turystów, przeprowadzony przez branżę hotelarską.
Jesteśmy jednymi z największych dusigroszy, jakich znają zagraniczni hotelarze, barmani czy taksówkarze, donosi "Metro" w oparciu o światowy ranking najbardziej lubianych turystów, przeprowadzony przez branżę hotelarską.
Chwalą nas za porządek, który pozostawiamy po sobie w pokojach i restauracjach.
Polacy znaleźli się na 14 pozycji wśród 20 zbadanych nacji. Miejsce dzielimy z Włochami i Grekami. Za najsympatyczniejszych hotelarze uznają Japończyków, a po nich Niemców, Brytyjczyków i Kanadyjczyków. Czyli narody bogate. Bo w rankingu brano pod uwagę m.in. hojność w dawaniu napiwków, a w tej kategorii jesteśmy wyjątkowymi skąpcami.
- Możemy się pocieszyć, że jeszcze większymi kutwami są Francuzi (miejsce 19) i Rosjanie (18)- mówi dr Michał Lenartowicz, socjolog turystyki z warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego.
Na podstawie danych organizacji turystycznych, sondaży oraz artykułów prasowych nakreślił dla „Metra” obraz polskiego turysty na tle innych nacji. Polacy mało wydają na pamiątki i inne zakupy za granicą - nie ma nas w pierwszej dziesiątce najbardziej rozrzutnych turystów. Tu prym wiodą Niemcy, Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, a nawet Chińczycy.
W kategorii "kontakty z tubylcami" jesteśmy klasyfikowani jako "grzeczni", Francuzi są "opryskliwi", Amerykanie i Kanadyjczycy "patrzą z góry", a Niemcy uchodzą za "humorzastych" i "nieprzystępnych".
A za co nas chwalą? - Otóż za porządek, jaki pozostawiamy po sobie w pokojach i restauracjach. Za to Niemcy i mieszkańcy Wielkiej Brytanii postrzegani są jako "brudasy" i podczas posiłków pozostawiają po sobie prawdziwy chlew.
- Jako turyści zagraniczni wydajemy się być po prostu przyzwoitymi średniakami, którzy nie są postrzegani jako kłopotliwi, głośni lub niegrzeczni, ale też nie oczekuje się od nas szczególnej hojności - podsumowuje dr Lenartowicz.
(Metro/PAP)