Trwa ładowanie...
21-09-2010 13:51

Rio Caura - wenezuelski outback

Karla poznałem przez zbieg okoliczności. Szwajcar, podobnie jak ja, cierpliwie czekał aż leniwe pasy taśmociągu dostarczą nam nasze skromne 10-kilogramowe plecaki. Zapytał niespodziewanie: „Shall we share a taxi ? – Sure.” Jedyna noc w Porlamar upłynęła nam na zacieśnianiu nowej znajomości i przyspieszonej aklimatyzacji. Rum pomógł w tym znacząco.

Rio Caura - wenezuelski outbackŹródło: Poznaj Świat
dfvdyz0
dfvdyz0

Karla poznałem przez zbieg okoliczności. Szwajcar, podobnie jak ja, cierpliwie czekał aż leniwe pasy taśmociągu dostarczą nam nasze skromne 10-kilogramowe plecaki. Zapytał niespodziewanie: „Shall we share a taxi ? – Sure.” Jedyna noc w Porlamar upłynęła nam na zacieśnianiu nowej znajomości i przyspieszonej aklimatyzacji. Rum pomógł w tym znacząco.

Sylwestrowy ranek pchnął nas do portu Punta de Pietras, skąd promem przepłynęliśmy do Puerto la Cruz na kontynencie. Tam spontanicznie zdecydowaliśmy, że sylwestra spędzimy w Playa Colorado, najładniejszej w okolicy plaży… Nie zawiedliśmy się. Na kostiumowym party roiło się od piratów, a Nowy Rok przywitaliśmy błogim plażowym lenistwem pośród uśmiechniętych i gadatliwych Wenezuelczyków. Grillowaniu nie było końca… bo nikomu nigdzie się nie spieszyło. Nam wręcz przeciwnie.

W mieście Szymona Bolivara

Ruszyliśmy do Ciudad Bolivar nad Orinoko, ważnego punktu wypadowego do podróży po prowincji Bolivar, Amazonas i w kierunku Delty Orinoko, zwanej tu Deltą Amacuro. To historyczne miasto było miejscem podpisania w 1819 roku deklaracji powstania pierwszego niepodległego państwa Ameryki Południowej – Wielkiej Kolumbii. Wydarzenie to zapoczątkowało proces dekolonizacji kontynentu spod panowania hiszpańskiego. Główną rolę w walce o niepodległość odegrał Simon Bolivar, którego bohaterską osobę upamiętniają dziś tysiące pomników i nazwane jego imieniem wszystkie centralne place miast i miasteczek w całej Wenezueli. Kolorowa starówka Ciudad Bolivar jest pięknie odnowiona, a emanując przedziwnym spokojem daje wytchnienie od hałasu 350-tysięcznego górniczego miasta. Podziw budzą przepiękne zachody słońca nad Rio Orinoco widziane z gigantycznych głazów narzutowych zwanych tu lojos. Noc spędzona w kolonialnej Posada Don Carlos dała nam przedsmak klimatu czasów panowania tam Hiszpańskich potomków.

Ruszamy na wodę Caury…

Niedzielny ranek, jak co dzień w Wenezueli, przywitał wszystkich pięknym słońcem. Czas było zacząć naszą przygodę na Rio Caura. Spośród 2000 rzek w Wenezueli rzeka ta należy do najczystszych i jak dotąd uniknęła niszczącej plagi gorączki złota. Jest rzeką typu czarnego (rio negro), której kolor to wynik czarnego skalnego podłoża i niskiej zawartości substancji odżywczych spływających z otaczających ją gleb. Dzięki temu nie stanowi siedliska dla rozwoju komarów i innych insektów. Mamy więc chyba szczęście. Razem z Karlem startujemy z Ciudad Bolivar ponad 30-letnim Chevroletem, pamiętającym z pewnością czasy porucznika Kojaka i jego partnera Stavrosa. Jest 8 cylindrów i jest styl… 200 kilometrów mija jak z bicza strzelił. Niecałe 4 godziny. Docieramy do Maripa. Stąd na południe stanu Bolivar, w stronę Wyżyny Guayana, prowadzi już tylko Rio Caura. Do pokonania drewnianą łodzią mamy 350 kilometrów. W 5 dni. Żadnych dróg i bez zasięgu… Dwunastu białych, czworo Indian, bagaże, hamaki, jedzenie i woda… jedna łódź z
paroma deskami do siedzenia i zaledwie 40 koni mechanicznych w wiekowym silniku! Wyprawą dowodzi przewodnik Miguel z plemienia Ye’kwana – nasza jedyna gwarancja powrotu w całości. Ruszamy, jak to u Latinos, z opóźnieniem. Szybko łapiemy powiew przygody na wodzie pośród nieskończonych połaci lasów deszczowych dorzecza Orinoko. Brzegi pokryte ścianą wiecznie zielonej selwy (dżungli) i bezmiar wody Rio Caura. Jest pora sucha i poziom wody jest o 6-8 metrów niższy niż podczas szczytu deszczów.

dfvdyz0

Silnik pracuje pełną mocą… oby wytrzymał. Pierwszy zachód słońca na wodzie i dźwięki muzyki Forest Deep w mojej podróżnej mp3. Co za magiczne połączenie w tym cudnym miejscu. Po zapadnięciu zmroku z sielanki wytrąca nas pojawienie się spiętrzonych progów wodnych i olbrzymich głazów rzecznych w poprzek nurtu rzeki. Robi się gorąco. Zwłaszcza po tym jak Miguel pyta od niechcenia: „Does anybody have a torch ?” Dopiero teraz zauważyliśmy, że brak również choćby jednej kamizelki… No cóż, Latinos… maniana… W ciemności z dwiema 6-diodowymi mikrolatareczkami walczymy na „białej wodzie” przez kolejne trzy godziny. Co chwila nasza krypa wali o jakiś kamień, a woda falami leje się w groźnym przechyle do środka. Rzekłby ktoś w reklamie „No risk no fun”… Docieramy do pierwszego obozu, przemoknięci, ale bez strat w ludziach i bagażu… Rozwieszamy hamaki, jemy kolację. Przewodnik czuje rosnące napięcie grupy. Stawia parę butelek wina. Pomogło. Rankiem dopiero do nas dociera w jakim gąszczu głazów przyszło nam płynąć
poprzedniego wieczoru. Nie wiedzieć jak, ale przez noc Miguel wytrzasnął spod ziemi dodatkową mniejszą łódź. Wszyscy poczuli ulgę. Ruszamy w lepszych nastrojach. Godziny na wodzie mijają na podziwianiu otaczającej przyrody i zacieśnianiu bliskich dosłownie przyjaźni. Wpływamy w obszar Wyżyny Gujańskiej i ściana zieleni rozciąga się już w pionie wysoko ponad wodą.

Indianie Sanema i Ye’kwana

Przed nami pierwsza wioska indiańska, wysoko na brzegu. Indianie Sanema wywodzą się w prostej linii od Indian Yanomami, najbardziej cofniętego w czasie plemienia w Amazonii. Po swoich przodkach przejęli sporo wojowniczej agresji i przez stulecia słynęli z napadania na inne plemiona, grabienia, gwałcenia i porywania kobiet… w celach matrymonialnych. Wchodzimy ostrożnie do wioski. Chaty typu otwartego ze szpalerów drewnianych drągów powiązanych wyłącznie lianami. Strzechy z liści palmowych. Pod nimi hamaki i paleniska na ziemi. Starszyzna „produkuje” z kory, szczap drewna i dziwnych łodyg coś jakby tytoń. Palą i rozmyślają. Ciekawe o czym? Nagle w drugim końcu wioski poruszenie. Dwie kobiety zaczynają kłótnię. Żywiołowa dyskusja przeradza się w silną argumentację za pomocą metrowych stalowych maczet. Spór kończy tzw. pierwsza krew. Nie wiemy o co poszło. Dobrze, że panowie byli dziś co nieco rozleniwieni… Opuszczamy wioskę. Znów płyniemy. Jest gorąco i dla ochłody robimy kąpielowy przystanek na pięknej
piaszczystej plaży, jakich wiele wystaje z wody wzdłuż brzegów podczas pory suchej. Ruszamy dalej. Przed nami osada Indian Ye’kwana, rodzinna wioska Miguela. Chaty inne niż u Sanema – okrągłe, drewniany szkielet ściany wypełniony spieczoną słońcem gliną, strzechy też jakby gęstsze i solidniejsze. Kobiety wytwarzają oryginalną, naturalną biżuterię z pestek i zdrewniałych skorup owoców oraz produkują ciekawie barwione pomarańczowo-czarne „filiżanki” z owoców tykwy. Dookoła cisza i roznoszący się zapach gotowanej ryby. Na deser z pewnością będzie wszechobecny banan – jeden z 30 rosnących tu gatunków. Opuszczamy wioskę, ale przedtem Ye’kwana malują kolczystymi owocami nasze twarze w czerwone smugi. Mamy nadzieję, że nie są to barwy wojenne… bo do obrony dysponujemy tylko jedną zakupioną dmuchawką i pięcioma strzałkami.

Piaszczysta El Playon i wodospad Salto Para

Po kolejnym „night boating” docieramy do El Playon, piaszczystej osady indiańskiej u zbiegu dwóch rzek. Tu zaczynają się progi rzeczne i dalsza podróż to już wyłącznie jungle trek po najstarszej wyżynie świata. Wyruszamy wczesnym rankiem. Na początek prawie pionowa wspinaczka na górzyste wierzchołki. 40ºC w cieniu i 100 procent wilgotności. Czeka nas całodniowy marsz, a połowę naszego zapasu wody wypijamy już po pierwszej godzinie marszu! Na górze cudny widok na Rio Caura, niezmierzone połacie lasu deszczowego i smolisto-czarne skały Wyżyny Gujańskiej. Niesamowicie soczysta zieleń i kolorowe kwiaty przeróżnych storczyków. Rosną nawet w drobnych zagłębieniach litej skały w towarzystwie wygrzewających się tam kilkumetrowych pałkowatych kaktusów. Wkraczamy w gąszcz selwy. Gigantyczne odmiany drzew na wszelkich możliwych poziomach posplatane lianami i tropikalnymi krzewami. Podziwiamy niezliczoną ilość roślinnych kompozycji. Światło ostrymi smugami usiłuje przebić się do podłoża. Gra cieni i półświatła tworzy
niesamowity widok. Dopiero będąc w tym magicznym zielonym wnętrzu można zrozumieć, dlaczego za wszelką cenę trzeba walczyć o zachowanie tego naturalnego dziedzictwa naszej planety. Jest bardzo parno. Maszerujemy przez trzy godziny przekraczając małe strumienie, w których schładzamy rozgrzane głowy. Próbujemy dzikich owoców kakaowca i żywych termitów – tutejszego przysmaku.

Ze zdumieniem podziwiamy niepozornych, niskich bosych Indian dźwigających na plecach 60-litrowe bańki z paliwem do generatorów prądu w swoich wioskach. Robota zdecydowanie dla skazańców. Po dwóch godzinach docieramy do wodospadów Salto Para. Widok zapiera dech w piersiach. Kilkunastoma odnogami na szerokości kilkuset metrów woda z hukiem zwala się w dół. Podczas kilku miesięcy pory suchej tropikalna roślinność potrafi tu obrosnąć wszystkie „chwilowo nieużywane” odnogi wodospadów. Trud wędrówki nagrodzony został z nawiązką. Bierzemy zasłużoną kąpiel w jednym z naturalnych basenów na szczycie Salto Para. Tego nam było trzeba! Wchodzimy do małej osady Indian i… spożywamy z nimi posiłek – gorący jednodaniowy „eintopf” z ryby nabierany przez każdego kawałkiem arepy (pieczywa) bądź jak kto woli ręką. W „ogrodowej kuchni” trwa wędzenie ryb i dzikiego mięsiwa. Nie możemy się oprzeć, by nie spróbować kawałka wędzonego szczura w futerku… będziemy go wspominać do końca naszej podróży. O dziwo, z niekłamanym
westchnieniem. Następnym razem może załapiemy się na 50-kilogramową kapibarę, największego tam żyjącego współcześnie gryzonia. W budowaniu przyjaznych stosunków nie wypada też odmówić zapalenia lokalnego indiańskiego skręta. Czas już wracać do El Playon. Na szczęście tym razem jakby bardziej z górki. Rankiem, po krótkiej podróży łodzią znów ruszamy w głąb selwy. Docieramy do małego uroczego wodospadu, gdzie z ręcznym harpunem polujemy na przypominające skamieliny ryby. Właśnie tu spotykamy jedną z najbardziej trujących żabek świata. Jest śliczna, czarno-pomarańczowa i ma tylko 30 mm długości. Ale gdy się tylko ją wystraszy, pokrywa się bardzo groźnym białym nalotem, którego Indianie używają do zatruwania grotów strzałek podczas polowań w dżungli. Jest ponoć nawet lepszy od kurary. Staramy się więc żabki nie wkurzyć… Zupełnie jak w domu. Zrelaksowani kąpielą, wracamy do naszej piaskowej osady. Jutro czas ruszać w drogę powrotną.

dfvdyz0

Żal wracać…

Jeszcze jeden nocleg u plemienia Ye’kwana i ostatni „skok” do Maripa. Na tym kamiennym odcinku jak zwykle jest najtrudniej i niespodziewanie uszkadzamy silnik. Dobijamy do brzegu, gdzie zostawiamy troje Indian i część bagaży. Po przesiadce do jednej łodzi kontynuujemy podróż. Wkrótce okaże się, że Rio Caura nie chce nas tak łatwo wypuścić i po godzinie staje nasz jedyny i ostatni silnik… Miguel znacząco kręci głową. Mamy jednak szczęście w nieszczęściu – po pewnym czasie udaje nam się zbiorowym krzykiem przywołać mijającą nas wzdłuż przeciwległego brzegu rzeki łódź, a jej sternik – indiańska „złota rączka” – ratuje nas z opresji. I nie wierz tu w fatum… nawet to indiańskie. Pięć dni minęło jak mgnienie oka. Zobaczyliśmy świat piękny i niesamowity. Świat żyjący swoim rytmem i emanujący naturalną przestrzenią i poczuciem wolności. Świat, w którym człowiek jest rzeczywiście prawdziwą i przyjazną częścią nietkniętej jeszcze cywilizacją natury. I oby tak pozostało na zawsze. Aby w pełni to przeżyć i zrozumieć
warto było zanurzyć się w ten wiecznie zielony „wenezuelski outback”… Nie mam wątpliwości, że jeszcze tu wrócę…

Hasta luego, Venezuela !

TEKST I ZDJĘCIA: PIOTR SOBCZAK

dfvdyz0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dfvdyz0