Trwa ładowanie...
20-11-2009 15:43

Salam Sahara

– Dlaczego jesteś sama? I co właściwie tu robisz? – pyta mnie spotkany żandarm. Nie może zrozumieć, że po prostu podróżuję. W Algierii praktycznie nie spotyka się indywidualnych turystów. A już kobieta jeżdżąca w pojedynkę to zjawisko niewyobrażalne. Zwłaszcza na Saharze.

Salam SaharaŹródło: Poznaj Świat
d2pxuxb
d2pxuxb

– Dlaczego jesteś sama? I co właściwie tu robisz? – pyta mnie spotkany żandarm. Nie może zrozumieć, że po prostu podróżuję. W Algierii praktycznie nie spotyka się indywidualnych turystów. A już kobieta jeżdżąca w pojedynkę to zjawisko niewyobrażalne. Zwłaszcza na Saharze.

Musisz iść ze mną na posterunek – mówi żandarm. Nie jestem zachwycona, ale idę. Spędzam tam bite dwie godziny. Powód? Nie chodzi o niebezpieczeństwo. Trwająca 10 lat wojna domowa zakończyła się w 2002 roku. Żandarmi chcą pogadać. Wypijam kolejne szklaneczki tradycyjnej miętowej herbaty, od zjedzonych daktyli zaczyna boleć mnie brzuch, a oni po prostu cieszą się, że mogą mnie gościć. Kiedy w końcu przebąkuję, że chciałabym coś w pustynnym miasteczku zobaczyć, komendant wyznacza wojaka, który ma mnie oprowadzić. Ponieważ interesuje mnie także położona nieco dalej palmiarnia, żebym nie musiała się męczyć w afrykańskim skwarze, dostaję jeszcze samochód z kierowcą. To tylko jeden z wielu przykładów świadczących o tym, jak sympatyczni i uczynni są Algierczycy.
* Żaby i narty w morzu piachu*
W kolejnym odwiedzonym na Saharze miejscu, Beni Abbes, zamiast auta mam wielbłąda. Kiedy docieram do tej położonej u stóp Wielkiego Ergu miejscowości, nie znam nikogo, za to po kilku godzinach jestem zbratana już niemal ze wszystkimi. O tym, żebym rozstawiła gdzieś swój namiot, nie ma mowy – ląduję w domu jednej z rodzin. – Salam! – mówię grzecznie przekraczając próg domu (zgodnie z berberską tradycją prawą nogą). Chwilę potem siedzimy na podłodze i z jednej miski, rękami (wyłącznie prawymi), jemy kuskus z kawałkami, a jakże, wielbłądziego mięsa. Będący głową rodziny Ahmed proponuje: – Jak chcesz, to zorganizujemy ci safari na wielbłądach. Kiedy nieśmiało pytam o koszty, niemal się obraża. – Jesteś przecież naszym gościem! Następnego dnia przechodzę szybki kurs powożenia dromaderem i zaraz potem wyruszamy. Jest jeszcze wcześnie rano – w południe oszczędza się zwierzętom trudów wędrówki po parzącym piachu. Zresztą w ogóle na piasek bardzo się uważa – trasę wytycza się tak, by nie był za głęboki i nie obsuwał
się, inaczej bowiem wielbłądy mogłyby złamać sobie nogę. Towarzyszący mi Beduini doskonale znają pustynię. Klucząc między wydmami, po kilkunastu kilometrach docieramy do niewielkiej oazy, złożonej z kilkunastu dających cień palm i źródełka zasilającego niewielki staw. Niedowierzam własnym oczom – w wodzie pływają… żaby! Przez kilka godzin wylegujemy się na rozłożonych na piasku dywanikach, a potem w rozgrzanym piachu wypiekamy taajeelah – rodzaj płaskiego chleba. Któryś z Berberów wyciąga butelkę wina. Nie, pić ze mną nie będą, bo zabrania im religia, wino jest wyłącznie dla mnie. Mówię, że doceniam, ale w upale dobrze mi to nie zrobi, a poza tym respektuję muzułmańskie tradycje. Swoją drogą można znaleźć w Algierii całkiem niezłe lokalne wina. Ich produkcja to wbrew pozorom wcale nie pozostałość po zakończonym w 1962 roku francuskim kolonializmie – winnice na północy kraju istniały już w starożytności, a ich produkty eksportowano nawet do Rzymu.
Do Beni Abbes wracamy o zachodzie słońca. O tej porze dnia piaszczyste barchany, dosłowne morze wydm, wyglądają najpiękniej. Nie dane jest mi jednak zbyt długo napawać się romantycznym widokiem, bo miejscowa dzieciarnia przynosi mi… narty. Prawdziwe, choć mocno zdarte Rossignole, a do nich plastikowe buty. Narciarstwo „piaskowe” okazuje się całkiem fajną zabawą, choć przy podchodzeniu na piaskowe góry dość wykańczającą. Gwiazdą stoku staje się jeden z Beduinów, mknący z pełną przerażenia miną w długiej galabiji i w rozwianym turbanie. Narciarskie wyczyny omal nie kończą się zderzeniem z wielbłądem.
* Szlachetni i wolni *
Niełatwo pojąć skomplikowane podziały etniczne algierskiej ludności. Na obszarze prawie ośmiokrotnie większym od Polski mieszka 34 mln osób, wśród których najliczniejszą grupę (ok. 75%) stanowią obecnie Arabowie. Berberowie (którzy za nazwanie Arabami potrafią się obrazić) to mniej więcej 20% społeczeństwa. Resztę stanowią głównie mający francuskie geny tzw. Pied-noirs, czyli dosłownie „ci z czarnymi piętami” (od czarnych butów jakie dawniej nosili Francuzi).
Wśród Berberów specjalną grupą są Tuaregowie. Szacuje się, że w granicach Algierii żyje ich około 75 tysięcy. Specjalnie dla nich, jadę do położonego tuż koło granicy z Nigrem Djanet. Przejechanie dystansu prawie 2 tys. km jaki dzieli to miasteczko od Algieru, zajmuje mi bite 3 doby spędzone w różnych środkach lokomocji, ale w końcu pokryta warstwą czerwonego kurzu osiągam cel. Tuaregowie rzeczywiście w Djanet są – od razu poznaję ich po niebieskich szatach, które dawniej zabarwiały również ich ciała, dzięki czemu przylgnęła do nich nazwa „Błękitni ludzie”. Słowo Tuareg, jak się przypuszcza pochodzi od arabskiego „tawarek”, co miało oznaczać „opuszczonych przez Boga”, ze względu na dość rozluźnione podejście tego ludu do zasad islamu. Dumni Tuaregowie wolą określać się jako „Kel Tamashek” („mówiący w języku tamashek”), „Imashaghen” („szlachetni, wolni”) albo „Kel Taguelmoust” („zasłonięci welonem”). Owy welon, czyli taguelmoust, to długi na kilka metrów pas materiału, również niebieski, zawiązywany na głowie
w formie turbana, idealny na wiatr, słońce i piasek. W przeciwieństwie do wielu Arabek, kobiety tuareskie nie zasłaniają twarzy, mało tego, dość chętnie dają się fotografować.

Moim najlepszym kumplem w Djanet staje się Barca – młody, wysoki i przystojny Tuareg, który zupełnie bezinteresownie pomaga mi we wszystkim, w czym może. To dzięki niemu mam załatwionego dżipa na wycieczkę po pustyni. Jest tu m.in. skalny słoń, kamienne mosty i iglice, chociaż główną atrakcją są wpisane na listę UNESCO liczące nawet 8 tys. lat rysunki naskalne, objęte ochroną jako park narodowy Tassili N`Ajer. Ale wracając do Barki. Mimo problemów językowych (Barca zna po angielsku tylko kilka słów), nawet teraz, po długim czasie jaki upłynął od naszego spotkania, mamy stały kontakt. Utrzymują go telefony – Barca dzwoni mniej więcej co dwa tygodnie, wygłaszając zawsze taki sam tekst: Hi Monika! Good? Ok. Good bye!

Pustynne niespodzianki
Skupiskiem Tuaregów jest również Tamanrasset – najdalej na południe wysunięte algierskie miasto, w którym trafiam na niezwykły festiwal przyciągający przedstawicieli saharyjskich plemion, także z sąsiedniego Mali. Zamiast samochodów po ulicach jeżdżą na wielbłądach „Niebiescy Ludzie”, co i rusz któryś z nich strzela na wiwat ze swojej strzelby, a potem przez całą noc, pod rozgwieżdżonym niebem trwa niezwykły koncert na dziesiątki bębnów i setki gardeł, zaś przy rozpalonych ogniskach odbywają się spontaniczne tańce. Szkoda mi każdej minuty tego widowiska – kiedy morzy mnie sen, rozkładam śpiwór na pobliskiej wydmie, tak aby do zaśnięcia wszystko słyszeć. Nad ranem budzi mnie jakiś miejscowy. – Nie boisz się skorpionów? Wiem, że mnie sprawdza – na 1600 gatunków tych jadowitych pajęczaków groźnych dla człowieka jest tylko kilkanaście, a akurat tutaj ich nie ma. –Ale śmiertelnie gryzące żmije rogate są – słyszę. No tak, o tym nie pomyślałam. Na wszelki wypadek ostrożnie wytrzepuję postawione przy śpiworze buty i
dopiero po upewnieniu się, że brak w nich lokatorów, zakładam je na nogi.
Kolejne dni spędzam z dala od cywilizacji, bo Tamanrasset to baza wypadowa do malowniczych gór Hoggar. To właśnie tutaj znajduje się Tahat – najwyższy szczyt całej Algierii (2918 m). W tym też rejonie jest też miejsce zwane „Końcem Świata” z przyciągającą pielgrzymów byłą pustelnią słynnego Charlesa de Foucaulda. Urodzony w 1858 roku Francuz przez długi czas miał opinię playboya trwoniącego pieniądze na zabawę i kobiety. Podczas służby wojskowej w północnej Afryce zafascynowała go gorliwa wiara muzułmanów – po powrocie do Francji wstąpił do zakonu trapistów, a po jakimś czasie, już jako ksiądz, wrócił na Saharę dzieląc czas między modlitwę i poznawanie tuareskiej kultury. To on jako pierwszy stworzył słownik używanego przez Tuaregów języka tamashek i przetłumaczył na niego Biblię. W 1916 r. został zabity przez grasujących na pustyni bandytów. Jego grób znajduje się na cmentarzu w El Golea.

d2pxuxb

Dziewczyna z jaskini
Sahara zajmuje około 90% Algierii, nic więc dziwnego że w pewnym momencie, po zaliczeniu burzy piaskowej, sprawiającej że piasek mam już nawet między zębami, marzy mi się Morze Śródziemne. W drodze na północ zatrzymuję się w Gardhaji – mieście którego nazwę tłumaczy jedna z berberskich legend. Otóż dawno temu, wędrowała tędy grupa nomadów, w której było też młodziutkie dziewczę o imieniu Dai. Któregoś dnia wysłana po wodę Dai zagubiła się. Zostawiona przez pobratymców na pastwę losu schroniła się w jaskini zwanej po berbersku ghar. Rozpalone przez nią ognisko zwróciło uwagę miejscowego kacyka. Widząc przed sobą piękną dziewczynę, poprosił ją o rękę, a założoną w tym miejscu osadę nazwał Gardhaja, czyli „Dziewczyna z jaskini”. Z czasem obok powstały kolejne miejscowości, które jako dolina M`Zab tworzą kolejne z siedmiu znajdujących się w Algierii miejsc objętych patronatem UNESCO.
* Srebro pustyni*
Od XI w. zamieszkują tutaj Mozabici – reprezentanci konserwatywnego odłamu islamu zwanego szkołą ibadydzką. To właśnie dlatego miejscowe kobiety chodzą zawinięte w długie, białe szaty, na świat patrząc jedynie przez szparę na jedno oko! Obserwując je, jak przemykają w labiryntach wąskich uliczek, którymi przejechać może co najwyżej osiołek, mam wrażenie, że cofnęłam się do średniowiecza. Dziwnie się czuję, kiedy zaraz potem siadam przed komputerem w kafejce internetowej. Kiedy wracam do swojego hotelu (tanie lokum dla miejscowych, w którym jestem jedyną kobietą), przed drzwiami czeka poznany na suku Kemal. – Moja siostra gotuje tadjin, duszoną z warzywami baraninę – może wpadniesz? W ten to sposób spędzam wieczór plotkując na babskie tematy z moją nową koleżanką. Ponieważ siedzimy w części domu przeznaczonej dla kobiet, Aisza nie zakrywa twarzy. Śliczna dziewczyna – chwali się, że ma już kandydata na męża i w toku są już negocjacje między rodzinami w sprawie „zakupu” panny młodej. Kiedy się żegnamy, Kemal
coś z siostrą szepcą. Po chwili Aisza przynosi tradycyjne srebrne berberskie kolczyki. To prezent. Razem z krzyżem tuareskim (kształtem przypomina Krzyż Południa z pustynnego nieba) są moją ulubioną saharyjską pamiątką.

d2pxuxb
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2pxuxb