W Etiopii jestem z Chin
Słońce wstaje powoli i ociężale. Zza uciętych szczytów wzgórz jeden za drugim wyłaniają się promienie – z początku czerwone, z każdą minutą jaśnieją. Patrzę na zegarek. Jest punkt szósta, jednak dla Etiopczyków to coś więcej, to godzina zero i sygnał do rozpoczęcia nowego dnia, bowiem tutaj to słońce wyznacza rytm.
Wraz z M. opuszczamy hotel i pobudzeni smakiem świeżej aromatycznej kawy, krok za krokiem ruszamy pod górę, gdzie czekać ma na nas kierowca. Grudki czerwonej zlepionej ziemi kruszą mi się pod stopami, a w powietrzu wyczuwam jeszcze zapach deszczu, który w nocy nie dał mi spać. Zatrzymuję się i oglądam za siebie, aby raz jeszcze spojrzeć na ścięte na płasko szczyty i malownicze doliny, które oglądałam przez ostatnie kilka dni, i które powoli zaczynały się wypełniać bystrymi strumieniami. Patrzę i nie mogę przestać.
Do Lalibeli *przyjeżdżam w ponury majowy dzień. O tej porze roku ulewy nie są jeszcze tak częste, ale da się odczuć, że pora deszczowa nadejdzie lada dzień. Razem z M. opuszczam białego mini busa, do którego wsiedliśmy w *Gashenie, a wraz z nami wysiada z niego jakieś czterdzieści innych osób. Starcy z laskami, młodzież, kobiety z dziećmi w ilości niezliczonej i mężczyźni z mnóstwem beżowych worków. Nikogo nie obchodzi, że ten mały ciasny busik ma jedynie 20 miejsc siedzących i prawie zero miejsca na bagaż. Z jakiegoś, zupełnie mi nie znanego powodu, czuję się tu jak w domu.
Lalibela nie jest duża. To kilkadziesiąt domów, sklepiki z pamiątkami, mnóstwo hoteli i żadnego zorganizowanego transportu. Etiopczycy żyjący w miastach na dłuższych dystansach poruszają się przede wszystkim za pomocą bajajów – małych niebieskich „taksówek” – jednak w Lalibeli nie ma ani jednej. Niestety zakup bajaja to dla lokalnej ludności spory wydatek, na który niestety większość nie może sobie pozwolić. Mieszkańcy wioski i turyści poruszają się więc tutaj na takich samych zasadach, czyli pieszo. Razem z M. zbieramy nasze bagaże i w 30-stopniowym upale maszerujemy przed siebie. Pozornie łatwa do przebycia droga okazuje się jednak na tyle męcząca, że robimy w międzyczasie kilka przerw, aby napić się wody. Idziemy tak przez dłuższą chwilę, klucząc po piaszczystych ścieżkach wyłożonych przypadkowymi kamieniami mającymi zapobiec całkowitemu rozjechaniu się drogi, gdy nadejdą silne deszcze.
„China! China!”, słyszę gdzieś za moimi plecami. Odwracam się z uśmiechem i zauważam grupę dzieci idących naszymi śladami z chichotem wskazujących placami na mnie. To nie pierwszy raz, ale już się z tym pogodziłam. W Etiopii *jestem z *Chin i nie ma na to rady. Odwzajemniając uśmiech, sięgam do plecaka po opakowania z herbatnikami, które zostały mi po podróży.
- Co robisz? - pyta ze zdziwieniem M.
- Mam 3 opakowania herbatników. I tak ich już nie zjemy, więc chcę się podzielić. W końcu to nie pieniądze tylko drobne słodycze.
- Nie, nie. Schowaj je - nalega i szybkim ruchem zamyka mój plecak.
Jak się okazuje dzielenie się, nawet jedzeniem, nie jest tu najlepszym pomysłem. Lalibela, pomimo swojego małego rozmiaru, jest nastawiona na turystykę i dzieląc się nawet tak drobną rzeczą jak herbatniki, można być pewnym, że za nie dłużej niż kilka minut otoczy nas grupka dzieci proszących o więcej.
Po półgodzinnym marszu pod górę docieramy do hotelu, a przede mną rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków, jakich udało mi się w życiu doświadczyć. Bajecznie piękne wzgórza. Bezkresne. Malowane wszystkimi odcieniami zieleni i brązu, a pomiędzy nimi dolina. Jeszcze nie w pełni zielona, jednak jej suchymi meandrami powoli zaczyna płynąć już woda.
Kultura kawy i kwaśnego naleśnika
Rankiem budzi mnie M. przynosząc filiżankę świeżo zmielonej kawy, wypełniającej swoim aromatem każdy zakamarek pokoju. Etiopia na całym świecie słynie z niezwyklej smacznej i świetnej jakościowo kawy. To najpopularniejszy napój i jednocześnie jeden z głównych produktów eksportowych tego kraju. Takie etiopskie złoto – ceniona ponad wszystko. Nie wiadomo dokładnie kiedy ten aromatyczny trunek zyskał tak ogromną popularność wśród lokalnych społeczności, jednak wiadome jest, że w formie nieprzetworzonej kawa porasta tamtejsze wzgórza już od ponad 2000 lat. Pierwotnie występowała ona w dwóch regionach – Buno i Keffa - od których, jak łatwo się domyślić, pochodzą współcześnie używane nazwy – kawa, coffee czy buna (po amharsku).
Swoją poranną filiżankę tego czarnego napoju wypijam z widokiem na pobliską dolinę oraz jej mieszkańców, którzy od wczesnych godzin porannych pracują przy uprawach i szykują ziemię do nadchodzących deszczy. Pracy jest dużo, jednak oni wciąż mają czas, aby zaprosić mnie i M. na porcję indżery.
Indżera (injera)to lokalny przysmak w postaci ogromnego kwaśnego naleśnika o konsystencji gąbki serwowanego z wieloma kolorowymi sosami. Zjadamy ją, wypijamy kolejną kawę i żegnamy się z gospodarzami.
O Etiopczykach można powiedzieć wiele jednak to, co zapadnie mi w pamięci najbardziej, to ich gościnność, ciepło i chęć dzielenia się wszystkim, co mają. Śladami króla Lalibeli
Około ósmej opuszczamy hotel i udajemy się ścieżką w dół. Pora odwiedzić jeden z najważniejszych punktów podczas mojej podróży po Etiopii.
- Jak daleko mamy do kościołów? – pytam M. Jest tutejszy, wie lepiej niż ja.
- Niedaleko. Przechodziliśmy obok nich wczoraj. Nie widziałaś? – odpowiada drocząc się ze mną.
Oczywiście, że nie mogłam widzieć. Wszystkie jedenaście kościołów, pomimo ich położenia zaraz przy jednej z głównych ścieżek, są ukryte w skałach i niewidoczne na pierwszy rzut oka.
fot. Galyna Andrushko - Fotolia.com
Przy niewielkim skrzyżowaniu wchodzimy w korytarz z brązowej cegły, gdzie moim oczom ukazuje się pierwszy z tych dwunastowiecznych cudów. Legenda mówi, że cesarz Lalibela wybudował kościoły w przeciągu 23 lat na wzór tego, co zobaczył w niebie zaraz po tym jak został otruty i usnął na trzy dni. W budowie miały pomagać mu zastępy aniołów. Legenda ta, pomimo swojej długowieczności, wciąż pozostaje żywa. Im dłużej kluczę pomiędzy kamiennymi ścianami, im więcej świątyń odwiedzam, tym bardziej dociera do mnie ogrom tego cuda. W końcu w każdej legendzie jest odrobina prawdy, czyż nie?
Cała ta historia o królu wziętym do nieba i poproszonym przez Boga o odtworzenie tego, co zobaczył sprawiła, że Lalibela – nazwana tak zresztą po imieniu władcy – okrzyknięta została mianem Nowej Jerozolimy i do dziś pozostaje miejscem pielgrzymek ortodoksyjnych chrześcijan z całego świata.
Aktualnie wszystkie budowle są pod ochroną UNESCO, które bezustannie pilnuje, aby konstrukcje były odpowiednio chronione.
Oto, co warto wiedzieć o Lalibeli planując ją odwiedzić:
- Podróżując na własną rękę warto wziąć po uwagę, że w Etiopii komunikacja poza głównymi szlakami nie jest uregulowana. Może się więc zdarzyć, że na autobus będziemy czekać ładnych kilka godzin. Na trasie Gashena–Lalibela i Gondar-Lalibela najlepiej sprawdza się jednak wynajęcie samochodu. Lokalne busy jeżdżą jak i kiedy chcą, a w niektóre dni możemy nie znaleźć transportu w ogóle.
- Przy wynajęciu samochodu warto przejść się po okolicznych hotelach i zostawić taką informację na recepcji. Większość osób podróżujących na własną rękę będzie jechała w jednym z wymienionych powyżej kierunków i, szczególnie poza sezonem, mogą być chętni do współdzielenia samochodu. W ten sposób można obniżyć koszty.
-W Lalibeli *najlepiej sprawdza się kryte obuwie sportowe. Nawet jeśli jest gorąco, ze względów na dużą ilość skał, odradzam sandały, nie wspominając już o wszelakiego rodzaju klapkach.
- Przed wejściem do kościołów obowiązuje bezwzględny obowiązek zdjęcia *obuwia. Dobrze więc wybrać coś wygodnego, bo będziemy to zdejmować i zakładać co najmniej 11 razy. Warto też mieć skarpetki.
- Na terenie całego kompleksu obowiązuje jeden bilet, który wykupuje się przy wejściu i który może być wyrywkowo sprawdzany, więc warto mieć go na wierzchu. Jego koszt to $50.
- Nie ma określonego limitu czasu na zwiedzenie kościołów. W zależności od tego jak szczegółowi jesteśmy i ile mamy czasu, zobaczenie wszystkich 11 może potrwać od 6 godzin nawet do 2 dni.
Tekst: Justyna Śnieżek
Więcej na: www.one-penny-trip.com