Zbrodnie na Evereście

Sezon 1996 obnażył zagrożenie, jakie w latach 90. stwarzała obecność
w wysokich górach dobrze opłacanych przewodników i ich najczęściej
niedoświadczonych klientów. Obecnie problem jest bardziej złożony
i bardziej przerażający. Większość zmian w najwyższych górach świata
spowodował zalew turystów.

Zbrodnie na Evereście
Źródło zdjęć: © Meiqianbao - Shutterstock

10.04.2016 | aktual.: 10.04.2016 13:02

Sezon 1996 obnażył zagrożenie, jakie w latach 90. XX wieku stwarzała obecność w wysokich górach dobrze opłacanych przewodników i ich najczęściej niedoświadczonych klientów. Obecnie problem jest bardziej złożony i bardziej przerażający. Zmiany w najwyższych górach świata spowodowały zalew turystów.

Ci, którzy myśleli, że słowa Hillary’ego czy tragedia 1996 roku wpłyną na zmniejszenie ruchu na Evereście, nie mogli być w większym błędzie. W jubileuszowym roku 2003 na szczyt dotarła rekordowa liczba wspinaczy – dwustu sześćdziesięciu czterech. Rok później rekord został druzgocąco pobity – na Evereście stanęło trzysta trzydzieści osób. I dalej: w 2006 roku – co najmniej czterystu sześćdziesięciu zdobywców, w 2007 – blisko sześciuset, czyli sześciokrotnie więcej niż jedenaście lat wcześniej (dziewięćdziesiąt osiem osób). A wraz z tłumem przyjeżdżających i milionami dolarów wydawanymi przez nich w tym dzikim rejonie, praktycznie bez żadnych ram prawnych, powstał nowy typ pasożytniczego i drapieżnego łowcy przygód.

Mimo że większość ludzi kojarzy tragedię, która rozegrała się wiosną 1996 roku na Evereście, tylko najgorliwsi fani wspinaczki są w stanie podać dokładną liczbę ofiar, które pochłonęła góra – osiem osób w trakcie jednej burzy. Jednak cena, którą każdy z komercyjnych klientów wyprawy zapłacił za uczestnictwo – sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów – wryła się w pamięć wszystkim. Setki zagranicznych wspinaczy i miejscowych pracowników przyjeżdżało pod górę w kolejnych sezonach, żeby czerpać korzyści z nowo powstałego przemysłu wspinaczkowego pod Everestem. Największe zainteresowanie eksploatacją góry wykazał chiński rząd, który złagodził obostrzenia i rozpoczął budowę infrastruktury, aby ściągnąć turystów do Tybetu.

10 maja 1996 roku, kiedy indyjski wspinacz, teraz znany jedynie jako „Zielone Buty”, zginął w zabójczej burzy, chińska strona Everestu była miejscem odludnym. Jedynie garstka wspinaczy – ułamek liczby wypraw, które odwiedzały nepalską stronę Everestu – wybierała północną grań. Dziesięć lat później, kiedy do „Zielonych Butów” w jaskini dołączył David Sharp, trend uległ odwróceniu. Przy ponad trzydziestu ekspedycjach i dziesiątkach niezależnych wspinaczy, po północnej (tybetańskiej) stronie *było więcej himalaistów i na trasie tworzyły się większe zatory niż po stronie południowej. Częściowo można to przypisać chęci uniknięcia *olbrzymich szczelin i spadających seraków w rejonie lodospadu Khumbu – największego zagrożenia trasy południowej. Po północnej stronie nie ma porównywalnego niebezpieczeństwa. Kolejnym powodem tłoku może być łatwiejszy dostęp: zamiast tygodniowego podejścia do nepalskiej bazy pod Everestem, po tybetańskiej stronie do samej bazy prowadzi droga, więc wspinacze muszą tam tylko
dojechać i mogą rozpoczynać właściwą część podejścia. Jednak główną przyczyną popularności północnej strony są pieniądze: kształtująca się między trzema a pięcioma tysiącami dolarów cena pozwolenia to raptem ułamek tego, co trzeba zapłacić w Nepalu. Udział w wyprawie od południa kosztuje zawrotne sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. I właśnie różnica w kosztach sprawiła, że dla startujących na Everest himalaistów Tybet stał się dyskontem z ofertą dla każdego miłośnika wysokich gór.

Chiński rząd w pocie czoła pracuje nad tym, aby *Everest *od tybetańskiej strony uważany był za czysty i schludny – od kilku lat baza w sezonie pełna jest sprzątaczy i olbrzymich koszy na śmieci. Wygląda na to, że władze w Pekinie zdają sobie sprawę również z innego, bardziej niebezpiecznego chaosu, który rozprzestrzenia się u podnóża góry. W 2007 roku, kiedy chińska wyprawa przyjechała na rekonesans przed wniesieniem ognia olimpijskiego na szczyt Everestu, miała ze sobą elementy wyposażenia wcześniej stanowiące rzadkość na arenie wspinaczkowej – broń palną, która miała pomóc strzec sprzętu i ukrócić niepokoje w obozie. Choć w minionych latach niejedna ekspedycja wystawiała warty, żeby zapobiec kradzieżom z namiotów, po raz pierwszy w historii góry obozu strzegli uzbrojeni żołnierze.

Broń to jeden z wielu nietypowych sprzętów na Evereście. Z roku na rok liderzy wypraw prześcigają się w ujarzmianiu najwyższego szczytu świata za pomocą satelitarnych prognoz pogody, nawigacji GPS, założonych kotw, drabin zamontowanych na stałe na najtrudniejszych partiach góry i tysięcy butli tlenu, które ułatwiają coraz większej liczbie coraz mniej doświadczonych i uzdolnionych wspinaczy walkę o zdobycie Everestu. Rosnąca rzesza Szerpów wykonuje niemal całą pracę – brakuje tylko, żeby zaczęli wnosić swoich klientów na szczyt. Takie zaplecze ściąga na górę nowy rodzaj wspinacza – działającego na własną rękę i na granicy prawa, który planuje zdobycie szczytu z wykorzystaniem sprzętu, zapasów i pracy lepiej wyposażonych himalaistów i ekspedycji.

Wielu wspinaczy organizujących niskobudżetowe wyprawy na Everest celowo bądź przez ignorancję staje się ciężarem dla lepiej wyposażonych i lepiej przygotowanych. Himalaiści, którzy przyjeżdżają bez odpowiednich leków czy wyposażenia medycznego, są zależni od lekarzy z lepiej przygotowanych ekspedycji. Jeden z zespołów, którego byłem członkiem, zakazał swoim uczestnikom wspominać, że mamy ze sobą lekarza, aby ustrzec się przed zalewem chorych wspinaczy z innych grup. Niektórzy przyjeżdżają bez lin, kotw czy wyprawowych namiotów i obserwują niczym sępy, jak organizatorzy komercyjnych wypraw montują sprzęt na górze, a następnie korzystają z niego, odcinając tym samym przewodników i klientów od lin i schronienia, za które zapłacili. Każdego roku z najwyżej położonych obozów na świecie znikają butle z tlenem, paliwo do kuchenek i jedzenie, przywłaszczone przez wspinaczy, którzy nie zapewnili sobie odpowiedniej aprowizacji. I gdy całkowicie niezależny, lecz żałośnie nieprzygotowany wspinacz, wpadnie w kłopoty
wysoko na górze, każdy, kto byłby w stanie mu pomóc, musi zmierzyć się z palącym dylematem: zrezygnować z marzenia, dla którego poświęciło się tysiące dolarów i miesiące wyrzeczeń, by ratować kogoś, kto przyjechał całkowicie nieprzygotowany, czy też zostawić go na pastwę losu i skoncentrować się na realizacji własnego celu.

Żaden inny sport nie jest tak niejednoznaczny jak wspinaczka górska. Sama nazwa – wspinaczka – zakłada mierzenie powodzenia osiągniętą wysokością. Jednak najwyższa góra świata nie może być żadną miarą określana mianem najtrudniejszej. Według wielu weteranów wspinaczki Everest, ze względu na sposób, w jaki się go teraz zdobywa, tak naprawdę jest najłatwiejszym ośmiotysięcznikiem. Stał się więc dżokerem wśród gór. Neofici ledwie samodzielnie wiążący węzły potrzebują jedynie dobrych uwarunkowań fizjologicznych pozwalających przetrwać na dużej wysokości i kondycji wystarczającej, by stawiać jedną nogę za drugą, a z pomocą drabin i poręczówek dotrą na najwyższy szczyt świata. Choć wielu z tych, którzy docierają na wierzchołek, ma wcześniej na koncie jedynie garstkę zdobytych szczytów, z Everestu schodzą z tytułem światowej klasy wspinaczy. Niektórzy, przed wyprawą pracujący jako nauczyciele, dealerzy samochodowi czy inżynierowie, po zejściu zostają autorami książek, trenerami motywacyjnymi,
osobowościami telewizyjnymi, sponsorowanymi sportowcami, przewodnikami górskimi czy osobistymi doradcami. Dla innych zdobycie Everestu to po prostu obowiązkowy punkt na liście życiowych osiągnięć – często dla lekarzy, biznesmenów, przywódców politycznych czy sportowców innych dyscyplin, którzy nawet bez umieszczania najwyższego wierzchołka świata w swoim CV i tak byliby w swojej dziedzinie w światowej czołówce.

Łowcy trofeów kupują sobie eskortę na szczyt i oczekują konkretnego zwrotu ze swojej inwestycji. Wielu przewodników i liderów ekspedycji uważa dawne zasady wspinaczki – podejście bez sztucznych ułatwień, noszenie własnego sprzętu i niezostawianie po sobie śladów – za przeszkodę w drodze do sukcesu finansowego. Decydują się na wszystko, co może zwiększyć szanse ich klientów. Drabiny, wwiercane nity i kilometry poręczówek zwisające niczym spaghetti sprawiają, że niektóre trasy wyglądają raczej jak miejsce prac wysokościowych niż zbocza góry. Jednak wszystkie te ułatwienia powoli tracą na spektakularności. Latem 2007 roku Chiny ogłosiły plan zbudowania autostrady do bazy pod Everestem, który miał być jednym z etapów przygotowań do wspinaczki z ogniem olimpijskim. Choć rząd później wycofał się z tego pomysłu, szutrowa droga do bazy istnieje już od lat. Od kilku sezonów, zaledwie godzinę drogi od obozu, funkcjonuje też wielopiętrowy hotel z miękkimi łóżkami, zimnym piwem i lunetą wycelowaną w szczyt. China
Telecom postawiło maszt, by zapewnić zasięg telefonów komórkowych na całej trasie na szczyt przez większą część sezonu 2007. A 5 maja 2005 roku zaskoczeni wspinacze oglądali lądowanie helikoptera na wierzchołku Everestu. Jednak nie tylko himalaiści odcinają kupony od wylansowania marki „Everest”. Wykłady, pokazy slajdów, filmy dokumentalne i telewizyjne programy typu reality show to tylko niektóre ze sposobów na wciągnięcie Everestu na listę światowych tematów rozrywkowych. Im więcej osób z krajów rozwiniętych zdobywa szczyt, tym bardziej Everest staje się częścią cywilizowanego świata. Chiński plan wniesienia ognia olimpijskiego to tylko jeden z przykładów. W roku 2007 Ford przedstawił światu swój największy pojazd – Everest – wysyłając karawanę ciężarówek pod rzeczoną górę. Rok wcześniej park rozrywki Disney Animal Kingdom otworzył „Expedition Everest”, kolejkę górską, gdzie na sztucznej górze o wysokości sześćdziesięciu metrów straszy Yeti. Usypanie góry to największa, najkosztowniejsza i najszerzej
zakrojona akcja firmy, a sama góra jest obecnie najwyższym wzniesieniem Florydy. Nawet najdziwniejsze atrakcje z Everestem w tle odzwierciedlają kierunek zmian, jakie zachodzą w ostatnich latach. Uderzyła mnie trafność tego, że nawet w disnejowskim wyobrażeniu o Evereście największym zagrożeniem, które czeka na turystów, nie jest samo wejście na szczyt, ale drapieżnik, który czyha na nich na górze. Bez względu na to, czy ludzie idą na szczyt, dojeżdżają do bazy sportowym samochodem, lądują na wierzchołku helikopterem czy nawet pokonują sztuczny odpowiednik kolejką na Florydzie, Everest wciąż przyciąga mnóstwo turystów i pochłania nowe ofiary. Tendencja ta rozprzestrzenia się na inne szczyty, inne dzikie rejony i inne dziedziny sportu. Tysiące żeglarzy, wspinaczy, kajakarzy, nurków i trekkerów przywozi miliony dolarów do dawniej odizolowanych i dziewiczych rejonów świata. Dobrobyt i wyzywający styl życia ekstremalnych sportowców sprowadza w góry nowe niebezpieczeństwo. Wielu podróżników odkrywa, że
największe zagrożenie, z jakim przychodzi im się zmierzyć w dziczy, nie pochodzi z natury, lecz z sąsiednich namiotów, gdy chciwość i ambicje sprowadzają zepsucie na dziewiczy grunt.

Autor: Michael Kodas, "Zbrodnie na Evereście"

Polecamy książkę "Zbrodnie na Evereście" wydawnictwa Sklep Podróżnika

[

]( https://sp.com.pl/zbrodnie-na-everescie )

Zobacz także
Komentarze (10)