Polska wyprawa w góry Afganistanu
Po dwóch tygodniach podróży dotarliśmy do cudownie uśpionych na zielonym kobiercu soczystych traw wioski Sarhad.
Po dwóch tygodniach podróży dotarliśmy do cudownie uśpionych na zielonym kobiercu soczystych traw wioski Sarhad.
Wielbłądy obojętnie odprowadzały nas wzrokiem, za to miejscowa ludność zbiegła się ze wszystkich stron, ciekawa, co to za dziwne stworzenia zakłócają jej sielankowy spokój. Dwa tygodnie zmagań, z upałem, brakiem wody, wszędobylskim pyłem wciskającym się w każde możliwe miejsce, zmagań z bezdusznymi urzędnikami wszelakich służb, niezliczonych napraw przyczepki i trochę aut (zagadką jest, że tu dotarła bez dwóch amortyzatorów, listwy oświetleniowej i odbojnika), kłótniach, niesamowitych noclegach w dziczy, spotkań z lokalną ludnością kilku krajów, ciężkimi negocjacjami z afgańskimi pogranicznikami, powoli układamy się do snu.
Po uporczywych targach, zakupie i wynajęciu koni, ruszamy z rana karawaną, by po czterech dniach dotrzeć do czoła lodowca pod Kara Dżilgą - naszego głównego celu. Tam rozbijemy pierwszy obóz.
Na szczęście udało się opanować bezduszną materię techniczną i mamy w końcu Internet. Zostaje tylko niesamowity Elwood, który na swoim Simsonie będzie straszył miejscowych mieszkańców.
Auta zasnęły na trzy tygodnie zasłużonym snem, a i my legniemy na 3200 m n.p.m. pod drgającą, ciepłą pierzyną gwiazdą.