Trwa ładowanie...

Czarnobyl 24 lata później

Wyjazd do miejsca największej kata­­strofy w dziejach energetyki jądrowej nie jest już od dawna ani igraniem ze śmiercią, ani party­­zanckim wyczynem, ale wciąż ma posmak odkryw­czej wyprawy w miejsce jak z niepokojącego snu.

Czarnobyl 24 lata późniejŹródło: Poznaj Świat/Piotr Ostrowski
de0hom6
de0hom6

Wyjazd do miejsca największej kata­­strofy w dziejach energetyki jądrowej nie jest już od dawna ani igraniem ze śmiercią, ani party­­zanckim wyczynem, ale wciąż ma posmak odkryw­czej wyprawy w miejsce jak z niepokojącego snu.

Ile jest? - Zero - osiemdziesiąt siedem! - Ile? - Jeden - sześćdziesiąt jeden! - Ile pokazuje? - Zero - dwadzieścia pięć! Niczym stęsknieni zwyżki inwestorzy na giełdzie, wszyscy nasłuchujemy odczytów i pytaniami doprowadzamy do szału posiadaczy liczników Geigera. - To dużo? Niedużo. Ale w Warszawie było mniej? Dwudziestokrotnie, ale to naprawdę niedużo. A ile było najwięcej? Wzrokiem zaklinamy migające cyferki mierników, no rośnij, dawaj, co, tylko trzy? Ktoś wyjmuje wojskową maskę gazową, przyda się do zdjęcia pod reaktorem. Zardzewiały posowiecki mikrobus rzęzi i klekocze jadąc przez zamkniętą Zonę, za oknami miga las... zupełnie zwyczajny las.

28 kwietnia 1986 roku musiałem być porządnie wkurzony. Miałem dziesięć lat i właśnie w najlepsze ścigałem się u kolegi matchboxami, kiedy moja mama przyszła i zabrała mnie z powrotem do domu, żeby zdążyć przed deszczem. Wiosenna mżawka to nic specjalnie groźnego, ale jeszcze wcześniej tego dnia ojciec zadzwonił z pracy i kazał szczelnie pozamykać wszystkie okna, więc to musiał być jakiś szczególny dzień. Istotnie, właśnie tego dnia rano chmura radioaktywnych izotopów, wyrzucona dwa dni wcześniej przez szalejący w elektrowni pożar w atmosferę, zaczęła swoją wycieczkę nad terytorium Polski. Wkrótce dostrzegły ją urządzenia pomiarowe Instytutu Badań Jądrowych w Świerku, gdzie pracował mój ojciec, następnie dostrzegły ją władze partyjne i dla odmiany na szkolnym śniadaniu - zamiast mleka - czekał na nas brązowawy płyn Lugola, a potem nazwę dwunastotysięcznej ukraińskiej dziury, Czarnobyla, odmieniali już wszyscy i przez wszystkie przypadki.

Historia pewnego nieporozumienia

I tak oto jesteśmy w Czarnobylu. Jeżeli ktoś spodziewa się spektakularnych, opuszczonych blokowisk i cyberpunkowego dreszczyku, będzie zawiedziony. Ot, trochę opuszczonych domów przy głównej ulicy, kilku żołnierzy, czynny sklep monopolowy i wszechobecny, rozpasany las. Czarnobyl skradł palmę pierwszeństwa innemu miastu, Prypeci, w niesławnym wyścigu o nazwę dla radioaktywnej tragedii; ze względu na znaczenie administracyjne (Czarnobyl, położony 18 km od elektrowni, był miastem powiatowym), elektrownia nosiła i wciąż nosi jego nazwę. Bliższa, bo oddalona zaledwie o 4 km od miejsca eksplozji Prypeć, czterdziestosiedmiotysięczne, tętniące życiem osiedle pracowników elektrowni, znane jest z nazwy tylko co bardziej dociekliwym. Czarnobyl nie jest opuszczony; zamieszkują go zmieniający się co kilka tygodni pracownicy zamkniętej, 30-kilometrowej strefy wokół elektrowni. W Prypeci nie mieszka nikt, wstępu strzegą dodatkowi wartownicy, a szerokie bulwary i place wypełnia dziwaczna, groteskowa w tak dużym mieście
cisza.

de0hom6

*Zobacz także: *

Widma przeszłości

Docieramy do Prypeci i nasza zwarta dotąd grupa rozsypuje się we wszystkich kierunkach; nikt nie spaceruje, wszyscy gnają. Widziałeś basen? Nie. A ty szpital? Nie. To na razie. Tu czasu jest zawsze za mało. Tych niemal pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy wrośli w miasto wraz ze swoimi meblami, książkami, rozrywkami, dziecinnymi zabawkami, ewakuowano w ciągu kilku godzin. Akcję rozpoczęto około południa i do godziny 16.30 było już po wszystkim. Zostały przedmioty, a każdy, na dobre pozbawiony swojego właściciela i użytkownika, wydaje się cenny niczym starożytny artefakt. Jeden z nas znajduje małoobrazkowe, czarno-białe filmy z czyjegoś ślubu. W szpitalnej sali leżą szachy. W przedszkolu na podłodze maska gazowa - mała, za mała na kogokolwiek dorosłego. Zeszyty. Globusy. Telefony. Kasy sklepowe. Skrzynki na listy. Nawet fotel ginekologiczny. Każdy z nas chciałby zabrać ze sobą tyle Prypeci, ile uniesie karta jego aparatu.

Ale nasza fascynacja pozostawionym mieniem jest, niestety, bardzo powierzchowna. Tu, jak na archeologiczne stanowisko przystało, nad warstwą starszą znajduje się kolejna i nad tą znów kolejna i żeby je rozdzielić, trzeba spostrzegawczości i wiedzy. Kto posadził szmacianą laleczkę na karuzeli?

Z pewnością nie ewakuowane dzieci. Od upadku Związku Radzieckiego Prypeć jest regularnie odwiedzana przez ekologicznych aktywistów, którzy pokrywają ulice i ściany swoim komentarzem do całej tej tragedii, a trzeba przyznać, niektórzy robią to na poziomie, którego Banksy by się nie powstydził. W jednym z szesnastopiętrowych bloków, obok urwanej windy i pustego szybu, cień kilkuletniej dziewczynki, niczym cień z Hiroszimy, próbuje bez skutku dosięgnąć klawisza windy. Ale czy półka z bucikami w przedszkolu to dzieło ekologów, czy autentyczny spadek po katastrofie? I co znaczy "wsio", napisane kredą na drzwiach jednego z mieszkań? Z Prypeci przez lata ukradziono cokolwiek, co przedstawiało jakąś wartość. "Wsio" czyli "nie trać czasu, stąd zabraliśmy już wszystko"?

de0hom6

Radiometr prawdy

Poziom promieniowania w Prypeci nie różni się od tego, który panuje na terenie większej części Zony. Prognozy mówiące o setkach lat, które muszą upłynąć, zanim na wysiedlone tereny będą mogli powrócić ludzie, okazały się kompletną bzdurą. Być może to zasługa skrupulatnego oczyszczenia terenu z radioaktywnych pozostałości i nawiezienia warstw nowej, nieskażonej ziemi, a być może sama przyroda okazała się sprawniejszym administratorem niż człowiek. Na opustoszałe, zamknięte dla dwunożnych intruzów tereny mieszkańcy powrócili szybko i tłumnie. Oprócz wielkich populacji dzików, wilków, łosi i jeleni Zonę zamieszkują teraz także gatunki, których nie widziano tu od dziesięcioleci: żubr, niedźwiedź brunatny, a nawet rzadki i zagrożony koń Przewalskiego. W porównaniu z nimi, ludzie są tu egzotycznym, choć obecnym gatunkiem. Do wiosek na terenie strefy powróciło kilkuset spośród jej dawnych mieszkańców, głównie ludzi starych, którzy po przesiedleniu nie mogli odnaleźć się w nowych miejscach. Władze, wiedząc, że
ryzyko dla zdrowia praktycznie nie istnieje, przymykają na nieformalne osadnictwo oko, dostarczają elektryczność, a nawet ułatwiają transport.

*Zobacz także: *

Jedynym miejscem, gdzie poziom promieniowania przybiera niepokojące wartości, jest Czerwony Las. Tu spadła znaczna część radioaktywnego materiału, wyrzuconego w powietrze siłą eksplozji, a obumarłe od radiacji drzewa przybrały właśnie specyficzny, rudobrązowy kolor. Czerwony Las oglądamy z okien mikrobusu, radiometry popiskują zdecydowanie szybciej niż gdzie indziej i wreszcie jesteśmy usatysfakcjonowani. Dwanaście mikrosiwertów na godzinę! To znaczy, że trzeba stać tu miejscu cztery tysiące godzin, żeby mogły pojawić się pierwsze, opóźnione efekty promieniowania w postaci nowotworów czy zmian genetycznych. Czerwony Las, po latach już zupełnie normalny i zielony, zostaje z tyłu, a my tłoczymy się do zdjęcia z groźną tabliczką "Stój! Radioaktywność!", wbitą w pagórek kilka kilometrów dalej. Tu odczyty przyrządów nie wzbudzają już niczyjego zainteresowania.

de0hom6

Jądro ciemności

Wciąż jesteśmy oszołomieni sennym koszmarem Prypeci, więc dosyć obojętnie przyjmujemy spacer wokół Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Zwłaszcza, że o wejściu na halę elektrowni i obejrzeniu któregoś z trzech nieuszkodzonych podczas eksplozji reaktorów nie ma mowy. Elektrownia wygląda jak każdy wielki zakład przemysłowy, wrażenie robi jedynie złowroga góra betonu, czyli słynny sarkofag, pod którym spoczywa zniszczony czwarty reaktor i tony promieniotwórczego paliwa. Lekceważymy zabawny przepis, w myśl którego sarkofag wolno fotografować, ale otaczający go płot bezpieczeństwa - nie. Sarkofag wkrótce zniknie pod monstrualną, szeroką na niemal trzysta metrów kopułą, która ma przykryć niszczejący beton i zapobiec skażeniu środowiska w wypadku, gdyby radioaktywny pył i paliwo wydostały się na zewnątrz. To będzie śmierć ikony, ale my ją stąd wywieziemy na zdjęciach.

Elektrownia bez dwóch zdań dba o swoich gości. Zwiedzanie kończymy obiadem w pracowniczej stołówce i jest to obiad iście królewski. Do dziś nie mogę doliczyć się dań - czy trzy desery powinny liczyć się za jeden? W każdym razie i tak przed nimi były przystawki, przekąski, zupa i danie główne. W cichości ducha liczyłem na dziejową ironię i barszcz ukraiński (pamiętacie dowcip? "stoi na stole i świeci?"), ale cóż był rosół. Doskonały rosół.

Nowy dom

Wjazdu i wyjazdu z terenu Zony strzegą wojskowe punkty kontrolne, ale nie jest to jedyna droga. Elektrownia ma swoją stację kolejową i pracownicy dojeżdżają tu codziennie specjalnym składem z oddalonego o 50 km Sławutycza. Miasto Sławutycz powstało "na rozkaz" zaraz po tragedii, aby przesiedlić ewakuowanych mieszkańców strefy i być może jak wszystkie miasta zaplanowane w całości na desce kreślarskiej, ma nierealną, niepokojącą atmosferę. Choć to inny rodzaj snu, niż w Prypeci, trudno nie zauważyć podobieństwa i tu, i tam jedno pstryknięcie administracyjnych palców zmieniło życie tysięcy ludzi.

Tekst i zdjęcia: Piotr Ostrowski

*Zobacz także: *

de0hom6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
de0hom6