Ekwador - z miasta do dżungli

Ekwador jest pierwszym krajem na świecie, który prawa przyrody zapisał w konstytucji. Ich przestrzeganie nie jest jednak ani proste, ani oczywiste. Postęp i rozwój chcą rządzić się po swojemu.

Ekwador - z miasta do dżungli
Źródło zdjęć: © Jess Kraft/Shutterstock

02.12.2015 | aktual.: 02.12.2015 14:10

Ekwador jest pierwszym krajem na świecie, który prawa przyrody zapisał w konstytucji. Ich przestrzeganie nie jest jednak ani proste, ani oczywiste. Postęp i rozwój chcą rządzić się tu po swojemu.

- Dokąd ją zabierasz? – spytał chłopak z recepcji. – Na _ tripa mishqui _ do Floresty. – No co ty, chłopie, weź ją w jakieś porządne miejsce. Santiago na szczęście nie posłuchał.

Indiańska guma do żucia
_ Tripa mishqui _(czytaj: tripa miśki) przetłumaczyć można z keczua jako „pyszne kiszki”. Pocięte na kawałki krowie flaki ułożono na mocno rozpalonych grillach we Floreście, jednej z dzielnic Quito. Całe rodziny Ekwadorczyków przyszły tu na kolację. Z grilli „pyszne kiszki” lądują w plastikowych naczyniach. Są mocno przypieczone, miejscami wręcz przywęglone. Indianki dodają gotowane ziemniaki, bób, posypują kolendrą. Dostaję kawałek na spróbowanie. Jest aromatyczny i naprawdę dobry. Jedyny problem to pogryźć takiego „miśka”. Danie nazywane jest czasem indiańską gumą do żucia. Ale Santiago w ogóle to nie przeszkadza. Zamawia porcję z górką. Ja asekuracyjnie decyduję się na zupę z bobu. Siadamy na trawie wokół garkuchni. – W knajpach w centrum nie znalazłabyś tego dania, a to tradycyjna potrawa indiańska. Wiadomo, że wzięła się głównie z biedy, ale teraz zajadają się nią wszyscy – i studenci, i biznesmeni. Tylko progi restauracji są dla niej jeszcze zbyt wysokie.

Jedna noc w Quito
Pożyczoną od taty taksówką, Santiago pokazuje mi swoje ulubione miejsca. Jedziemy na ładnie oświetlony plac św. Franciszka z przylegającym do niego klasztorem pod tym samym wezwaniem. Za dnia było tu tłoczno i gwarno, teraz kręcą się jedynie dwa pudle ubrane w sukienki w grochy. Mijamy Plaza Grande, gdzie zazwyczaj na ławkach przysiadują emeryci i grają w popularną tutaj „czterdziestkę”. – Masz już miejsce zarezerwowane na Plaza Grande? – żartuje się w Quito ze zbliżających się do emerytury. Samochód to pnie się w górę, to zjeżdża w dół. Czuć, że jesteśmy wysoko w Andach na prawie trzech tysiącach metrów. Stare Miasto w Quito uznaje się za największe i najlepiej zachowane w Ameryce. Już w 1978 r. wpisano je na listę UNESCO - zaledwie rok po jej utworzeniu.

Na ulicach pustki, może dlatego, że to środek tygodnia. „Życie” znajdujemy na ulicy La Ronda. Za dnia kusiły małe, urocze sklepy z biżuterią i rękodziełem. Po zmroku spodziewałam się barowego zagłębia. Bary są, ale serwują głównie średniej jakości pizzę i frytki. Młodzi z Quito jeżdżą do Nowego Miasta, w okolice ulicy Królowej Wiktorii. – Ja tam lubię wyludnione ulice starówki po zmroku. Quito za dnia, w upale i tłoku potrafi zmęczyć – mówi Santiago. Jest biologiem i ekologiem, który tydzień spędza w dżungli, a na kolejny tydzień wraca do miasta. W mieście odpoczywa od wilgoci i trudów życia w selwie, dokumentuje pracę z terenu. W dżungli zapomina o gwarze i pośpiechu.

Mały wielki kraj
Przewodnik Lonely Planet, aby pobudzić wyobraźnię podróżników, porównuje: w Ekwadorze występuje ponad 20 tysięcy gatunków roślin, podczas gdy na całym kontynencie Ameryki Północnej tylko 17 tysięcy! Choć wszystkie źródła, jakie sprawdzam, podają różne liczby, jedno jest pewne - ten niewielki kraj jest wyjątkowo zróżnicowany geograficznie i biologicznie. Andy dzielą go na pół, odcinając od siebie niziny nad Pacyfikiem i amazońską dżunglę na wschodzie. Santiago ma więc pełne ręce roboty i zawsze może liczyć na odkrycie nowego gatunku. Co wcale nie jest tu wielkim wydarzeniem, bo nowe gatunki roślin i zwierząt odkrywa się co roku. Jednak w Ekwadorze praca biologa, czy przede wszystkim ekologa, ma jeszcze jeden wymiar. W historię kraju i jego sąsiadów wpisana jest walka o środowisko naturalne. Często, bez wyolbrzymiania, jest to walka na śmierć i życie.

Możecie się kąpać w nafcie
Walter, przewodnik po Ekwadorze, pisze w moim notatniku: Sarayaku, Texaco, Yasuni. Jeśli chcesz zrozumieć dzisiejszy Ekwador, musisz znać te słowa. Z każdym z nich wiążą się historie zmagań ludzi i przyrody o ich „być albo nie być”. Najgłośniejszą ze spraw, związaną z amerykańskim koncernem paliwowym Texaco, opisuje Artur Domosławski w książce „Śmierć w Amazonii”. „Najpierw były kąpiele w rzece Aguarico, zabawa w łapanie tęczy unoszącej się na powierzchni. (...) Dorośli napełniali mazią wiadra. Malowali nią na ścianach domów. Gdy zauważyli, że zwierzęta chorują, a na ciałach dzieci pojawiają się bąble, ropnie oraz czerwone, białe i brązowe przebarwienia, poszli do wielkiej firmy i powiedzieli: przez waszą ropę zdychają nasze zwierzęta i chorują dzieci. Nic podobnego, usłyszeli, niczego się nie bójcie. Możecie się kąpać w nafcie” – pisze Domosławski.

Przez lata firma nie przestrzegała zasad ochrony środowiska, przekupywała polityków i zastraszała miejscową ludność. O sprawie zrobiło się jeszcze głośniej w 2011 r., gdy po trwającym prawie 20 lat procesie (pełnym nieoczywistych i sensacyjnych zwrotów akcji) mieszkańcom zanieczyszczonego regionu Lago Agrio na granicy z Kolumbią udało się wygrać. Rozpisywano się wtedy o zwycięstwie Dawida nad Goliatem, dziejowym precedensie w historii całej Ameryki Łacińskiej. Jednak do tej pory nie zdołano przymusić Texaco, późniejszego Chevronu, do wypłaty odszkodowania na rzecz oczyszczania środowiska Amazonii.

Joanna Szyndler, www.podroze.pl

Źródło zdjęcia: Jess Kraft / Shutterstock.com

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)