Bruksela. Belgia. Język. Atrakcje. Czy to najnudniejsza stolica Europy?
Jak na stolicę Unii Europejskiej przystało, Bruksela XXI wieku jest wielokulturowym tyglem. Mówi się, że jest tu tyle narodowości, co gatunków piwa. A może jest ich tyle, co marek czekolady? Albo rodzajów sosów do słynnych belgijskich frytek?
W tutejszym metrze leci głośna muzyka, a w parkach fruwają papugi. Bruksela to nie tylko stateczne wielowiekowe budynki przy Grand Place i poważne instytucje europejskie. To także stolica radości, szacunku i zdrowego dystansu do siebie. – Bo czego spodziewałabyś się po mieście, którego symbolem jest siusiający chłopiec? – mruga do mnie starsza barmanka w małym, klimatycznym barze.
– Perdón, excuseer, excuse me, przepraszam – na pchlim targu na placu du Jeu de Balle ludzie przeciskają się przez tłum, mówiąc we wszystkich językach świata. Na stoiskach, oprócz niemych świadków historii Belgii – mebli z epoki, kapeluszy przedwojennych dam i (wypisanych!) kartek na Boże Narodzenie AD 1952 – są też tureckie szklaneczki na herbatę, drewniane figurki afrykańskich szamanów oraz sterty słynnych belgijskich komiksów ze „Smerfami”, „Tintinem” i „Lucky Lukiem” na czele. Targ mieści się w samym sercu dawnej robotniczej dzielnicy Les Marolles. Wciąż usłyszymy tu starobrukselski dialekt _ brusseleir _, oparty na języku francuskim (którym mówi ok. 80 proc. mieszkańców miasta) z elementami języka niderlandzkiego (drugiego co do popularności oficjalnego języka Belgii). – Gdyby jednak ktoś mnie zapytał, jaki język najczęściej słyszę na ulicach Brukseli, to będzie to... łamany angielski – śmieje się Umur, jeden z moich samozwańczych przewodników po mieście. Dawna robotnicza dzielnica
zmieniła się, zgodnie z ogólnoświatowymi tendencjami, w dzielnicę artystów. Mimo że położona tuż przy turystycznym centrum, wciąż pozostaje przyjemnie tania. – Jeśli chcesz wybrać się na słynne brukselskie mule, to najlepiej tutaj – radzi mi Umur.
Do długiej listy tradycyjnych belgijskich rarytasów pomału dochodzą tak egzotycznie brzmiące dania jak _ kedjenou _ czy _ msemen _. To pierwsze to gulasz z Wybrzeża Kości Słoniowej, którego najlepiej skosztować w afrykańskiej dzielnicy Matonge. Drugie to naleśnik po marokańsku, wypełniony po brzegi serem, oliwkami i marynowanymi warzywami oblanymi miodem. Podobno najlepiej smakuje na plastikowych krzesełkach na niedzielnym bazarze przy Gare du Midi.
B jak belgijski
Bruksela *jest miastem, w którym jest stanowczo więcej tzw. „must do” niż „must see”. Najważniejsze zabytki zobaczymy podczas krótkiego spaceru po mieście. Jednak, aby zrobić wszystko, co należałoby tu zrobić, potrzeba przynajmniej kilku dni. Chociażby dlatego, że większość rzeczy z listy „do zrobienia” zaczyna się od słowa „zjeść”, a jakby nie patrzeć, żołądek mamy tylko jeden. Proszę Umura, by zabrał mnie na słynne belgijskie _ waffles _. – A jakie gofry lubisz? – pyta. – No nie wiem... z owocami? – chyba nigdy nie zastanawiałam się nad moimi gofrowymi preferencjami. Okazuje się jednak, że Umur ma na myśli zupełnie co innego. W stolicy *Belgii można dostać różne rodzaje gofrów, w tym dwa najpopularniejsze: równo przycięte w kwadraty gaufres z Brukseli i bardziej okrągłe, o nieregularnych kształtach gaufres z Liège. Prawdziwą miłość rozpoznamy jednak dopiero po kilku gryzach: gofry brukselskie zrobione są z bardziej drożdżowego ciasta, dzięki czemu są lżejsze i chrupiące. Gofry z Liège wydają się być
zbite i zdecydowanie słodsze. Nie powiedziałabym tego głośno na ulicy w Brukseli, ale chyba posmakowały mi te z Liège...
Z goframi poszło mi łatwo, trudniej będzie z innymi belgijskimi specjałami. W Belgii jest podobno dwa tysiące producentów czekolady i ponad tysiąc różnych marek piwa. Umur na wstępie zaznacza, że spróbował wszystkich piw i z nich niewątpliwie najlepsze jest _ La Chouffe _, z czerwononosym skrzatem na etykiecie. Zdania na ten temat są oczywiście wśród Belgów podzielone. Podobnie jak na temat brukselskich frytkarni.
Jak zostałam frytarianką
Trip Advisor w jednym ze swoich, popartych licznymi badaniami, rankingów ogłosił, że Bruksela jest „najnudniejszą stolicą Europy”. Gdy usłyszałam tę teorię, odezwała się moja przekorna natura. Jaką skalą ocenia się „nudność”? Czy jakiekolwiek miasto, w którym żyje przynajmniej jedna osoba, może nie być ciekawe? Mama zawsze powtarzała mi, że „człowiek inteligentny nigdy się nie nudzi”. Zaparłam się, że teorię nudności Brukseli *bezwzględnie obalę podczas mojej wizyty. Tak narodziła się idea „frytkowego questu”, czyli misji, w której przypuszczam atak na najlepsze brukselskie frytkarnie. „W Belgii jest 10 milionów mieszkańców i 5 tysięcy miejsc serwujących frytki, co znaczy, że jest tam 11 razy więcej frytkarni na belgijską głowę niż McDonaldów w przeliczeniu na jednego Amerykanina” – przeczytałam przed wyjazdem i nie powiem, lekko się przestraszyłam, że z *Brukseli wrócę nie jako jedna Ola, ale Ole dwie lub trzy. Okazało się jednak, że wszyscy moi brukselscy znajomi polecają w gruncie rzeczy te same
miejsca. Frietland w centrum przy budynku Bourse, Chez Antoine na placu Jourdan, tuż przy europarlamencie, i Friet Flagey na placu Flagey. W pierwszym z miejsc znajdziemy także _ mitraillette _, czyli przedziwne brukselskie danie składające się z pokaźnej buły z frytkami i parówką. W Chez Antoine dania można wziąć z budki do jednego z barów na placu, które pozwalają na konsumpcję produktów z frytkarni przy swoich stolikach. Jednak to Friet Flagey podbiło moje serce. Nie dość, że frytki są najlepsze, to jeszcze najmniej kosztują, stoi do nich najkrótsza kolejka, a niektóre z nazw licznych sosów przedstawione są za pomocą zabawnych rysunków. Bo sosy do frytek to osobna historia! Jest ich podobno 50 rodzajów, ufff...
Tekst: Ola Synowiec, www.podroze.pl