Marcin Kydryński - Lizbona. Muzyka moich ulic
Marcin Kydryński wyruszył na wędrówkę ulicami Lizbony, jednego z najpiękniejszych miast świata. W efekcie powstała książka „Lizbona. Muzyka moich ulic”, której fragment dziś przedstawimy!
26.06.2013 | aktual.: 17.07.2013 09:21
Dobrze jest mieszkać w Alfamie. Wysoko, żeby widzieć rzekę, w tej decydującej chwili, kiedy cała nabrzmiewa, puchnie, by za chwile wpłynąć do Atlantyku, parę kilometrów dalej, w okolicach Cascais. To miasteczko, gdzie spotykają sie wielkie wody, wygląda jak wystawny tort na dziesiąte urodziny rozpieszczonej dziewczynki.
Ciekawie jest mieszkać w Alfamie, bo nigdzie indziej zwykły spacer wokół domu nie może nagle zmienić się w baśń, film, koncert, w pejzaż ze starych pocztówek. Alfama jest najstarszą dzielnicą Lizbony. W czasach, kiedy w górującym nad miastem zamku rządzili światli Maurowie, te kręte, strome ulice, te asymetryczne placyki o geometrii niepojętej jak grafiki Eschera, te wielobarwne domy o pojedynczej urodzie stanowiły właściwie całe miasto. Nie było wiele więcej. Trudno zrozumieć popularną tu metaforę, która nazywa te cześć miasta „domem bez okien”. Spływająca białym kamieniem w nurt Tagu Alfama wydaje sie jednym wielkim oknem. O świcie jest witrażem, w którym wschodzące słonce tworzy codziennie inne obrazy.
Z mojego poddasza, przez okrągłe jak na statku okna, widzę bezkresne rozlewisko Tagu, na moment przed jego ujściem do oceanu. Galeony i tankowce, żaglówki i mewy tańczą na wyciągniecie ręki. Wstęga mostu Vasco da Gama z jednej i otwarte ramiona pomnika Cristo Rei z drugiej strony zamykają horyzont nad glinianymi dachówkami Alfamy. Czytam tu zaległe książki, brząkam na gitarze, czasem straszę sąsiadów saksofonem. Słucham głosów, które mnie uspokajają: Pedro Moutinho, Carlosa do Carmo, Camané, Alfredo Marceneiro – chyba w takiej kolejności – odprowadzając wzrokiem światełka promów uwijających się nocą po rzece.
Alfama cheira a saudade – śpiewa Mariza. Zgódźmy sie: bez względu na determinację JP, który steruje kariera Carminho niczym Garri Kasparow swoją królową, to rozwiedziona już z nim Mariza wciąż pozostaje najsłynniejszą, a dla mnie też najciekawszą artystką fado. „Alfama pachnie tęsknotą”. Historia zdaje się to potwierdzać, że nawet jeśli żyje się w raju, to wiecznie człowiekowi czegoś brak. Chciałby więcej, inaczej, dalej, głębiej, jakkolwiek, byle nie tkwić w miejscu. W słoneczne popołudnia wzrok sięga daleko. Nie przypadkiem Vasco da Gama, Magellan, Henryk Żeglarz (ten akurat, wbrew swemu dumnemu przydomkowi, stosunkowo blisko) – wypływali właśnie stąd. Gnała ich niejasna tęsknotą za życiem, które zawsze jest gdzie indziej.
Tęsknota. Specjaliści od języka przestrzegają jednak, by słowa saudade, być może najważniejszego w języku portugalskim, nie tłumaczyć. „Tylko Portugalczycy potrafią odczuwać saudade, ponieważ mają słowo, które opisuje to uczucie” – pisał wielki Fernando Pessoa, najważniejszy z nowożytnych pisarzy kraju. Jeśli przyznamy – a nam, Polakom, powinno to przyjść z łatwością – że istnieje „dusza narodowa”, to jej symbolicznym skrótem będzie tu słowo saudade. Ten rozkoszny ból, ta gorycz pełna słodyczy, błoga tęsknota. Upojna tortura poszukiwania sensu życia, bez której żaden Portugalczyk życia w ogóle sobie nie wyobraża. Kiedy jednak nawet samo słowo nie wystarcza, by oddać ten uśmiechający się lekko smutek istnienia – wówczas śpiewa się tu fado.
Fado znaczy „los”, „przeznaczenie”. Człowiek zmaga się tu z losem, prosząc o wsparcie muzykę, poezję. Zamiast walczyć wódką i bijatyką, jak w moim kraju.
„To” zaczęło się właśnie od fado. Nawet nie od Marizy i jej albumu „Transparente”, który potem tak pokochałem. Nie od nieomal świętej dziś Amálii, która wydawała mi się z początku odrobinę zbyt egzaltowana. Nie od popularnej w Polsce Mísi, która była dla mnie zawsze bliżej teatru niż muzyki. A ja przecież „w życiu bym do teatru nie poszedł”, jak wielu z dyplomowanych absolwentów wydziału teatrologii.
Zaczęło się od głosu o szczególnej barwie. Jej składowe kolory to delikatność, nieważkość, słony smak łzy przełkniętej niepostrzeżenie, bez grymasu twarzy. Wszystkie te tony dochodziły do mnie jakby z oddali, przefiltrowane przez przejrzyste powietrze Alfamy, ogrzane ciepłem jej pastelowych ścian. To był Alfredo Marceneiro. Współczesny Amálii, pisał dla niej wiele piosenek. Dżentelmen o powierzchowności jakby naszkicowanej przez Tenniela do „Alicji w Krainie Czarów”. W nieodłącznym jedwabnym fularze i przeciwsłonecznych okularach w beżowej oprawie. Alfredo Marceneiro. To on właściwie, choć przecież nie wprost, pierwszy powiedział do mnie te słowa:
– Musisz przyjechać do Lizbony.
Przed nami pierwszy, dla niektórych pospiesznych wędrowców jedyny wieczór. Im współczuję. Często przyjaciele czy słuchacze Siesty pytają wtedy: mamy jeden dzień – gdzie posłuchać fado, tego najprawdziwszego, nieupiększonego na potrzeby turysty. To osobny temat. Już Iwaszkiewicz w 1961 roku pisał: „Turystyka to jedna z największych klęsk XX wieku. Oczywiście mówię tu o turystyce bezmyślnej, która tłumem ospałych podróżników zamula najpiękniejsze i wymagające delikatnej czułości zakątki świata”. Gdybyż on wiedział, co się stanie.
Kiedy piszę te słowa, za okrągłymi, jak w kajucie, oknami mojego żółtego pokoju zacumował statek większy niż cała Alfama. Jakże krucha i bezbronna wydaje się teraz ta dzielnica wobec hordy zdobywców uzbrojonych w aparaty fotograficzne. Dla nich zatem miejsce na dobre fado jest tylko jedno. Prowadzą do niego nawet drogowskazy na ulicach centralnej, jedynej płaskiej, dzielnicy Baixa. Prowadza jakby do osobnego miasta. Wskazują kierunek do odległej krainy. To Clube de Fado. Spora, dwupoziomowa restauracja w sercu Alfamy, obok wież o lwiej barwie na szczycie katedry Sé.
W Clube de Fado zmieści się autokar Japończyków i sześć taksówek Niemców, a do tego znajdzie się czasem miejsce dla mnie i najbliższych. Bo nie wolno nam stracić czujności. Sam fakt, że gra się dla autokaru Japończyków, nie oznacza, że gra się gorzej. Przeciwnie. Ania, która koncertuje w Japonii często, obrusza się – Nie ma lepszej publiczności niż Japończycy, bardziej skupionej, oddanej, chłonącej, wrażliwej, cichej. I Niemcy są niezrównani! Co za kultura słuchania – mówi. Dlatego w Clube de Fado muzyka jest znakomita.
Dowodzi Mário Pacheco, mistrz gitary portugalskiej, osobliwego dwunastostrunowego instrumentu brzmiącego inaczej niż cokolwiek. Trochę jak skrzyżowanie mandoliny z klawesynem i cytrą jednocześnie. Jeszcze Wam opowiem o tej niezwykłej gitarze. Za chwilę. Poczekajcie.
Tymczasem nie wolno nam odezwać się słowem, Mário bowiem, elegancki pan o prezencji taty Mikołajka ze słynnej książki Sempégo i Goscinny’ego zaprasza przyjaciół i w trzech odsłonach, przy stłumionym jak w fotograficznej ciemni świetle, gra najpiękniejsze fado. Każda odsłona wprowadza innego pieśniarza (pilnuje się, by nie użyć popularnego słowa „wokalista”, tu tak bardzo nie na miejscu). Jeśli będziemy mieli szczęście, Mário wykona też dwie najsłynniejsze swoje kompozycje, które stworzył dla Marizy: „Cavaleiro monge” i „Há uma música do povo”. Jeśli będziemy mieli szczęścia jeszcze więcej, wykona je z samą Mariza, która – co potwierdzają zdjęcia w korytarzu – czasem tu wpada, kiedy pokazuje swoją Lizbonę możnym tego świata. Wśród nich znalazłem z radością fotografie Woody’ego Allena. Słowem: Ę, Ą.
Czy podkreśliłem dość wyraźnie, że do Clube de Fado wybieracie się wyłącznie wtedy, kiedy macie ślub, chrzciny, stypę lub przyznano Wam właśnie znaczną nagrodę pieniężną i z tych okazji odwiedza Was z całego świata liczna rodzina, o której istnieniu nie mieliście dotąd pojęcia? Jeśli jesteście sami lub z osoba bliską sercu, znam inne miejsca. Jeszcze o nich powiem. O jednym nawet już sie zająknąłem, nieprawdaż? Ale skoro jesteśmy w tej okolicy, rozejrzyjmy się. To pierwszy nasz wieczór w mieście, jeszcze nie pora na wyczerpujący spacer. Czy rzeczywiście wyczerpie on w przyszłości nasze pytania, oczekiwania, nadzieje?
Co zatem, jeśli rodzina przyjeżdża, pojawia się ciężarówka kuzynów, a każde miejsce w Clube de Fado jest zajęte? Nic to. Jakoś zorganizujemy im czas. Jeśli akurat jest wtorek, to po drugiej stronie ulicy trwa fiesta, której pozazdrościliby producenci „Tańca z Gwiazdami”. Porzuciliby swoje intratne posady i te wszystkie gwiazdy przez „gie” różnych rozmiarów, by w cudownie bezimiennym, pięknym i zmysłowym tłumie ocierać się o siebie lub wywijać najwyszukańsze figury w pulsie brazylijskich chorinhos. Zwinny klarnet, chrumkające czterostrunowe cavaquinho, wibrujący cajón jak gigantyczne pudełko zapałek, czasem akordeon, tamburyn. Kilku muzyków w kapeluszach panama, w czarnych koszulach do spodni écru i jasnych szelek uwija sie jak umie. Byle tylko dziewczyny, śliczne jak tytułowe bohaterki latynoskich telenowel, mogły w objęciach swoich spoconych młodzieńców prezentować taneczny kunszt, jakiego nie powstydziłaby się nawet Jennifer Lopez.
Jeżeli wyjątkowo nie jest wtorek (choć we wtorek oczywiście także), wówczas zaraz za rogiem, schodami w dół, nie dłużej niż jedno pociągnięcie z ulubionego przez Artura Rubinsteina cygara Montecristo, znajdziemy jazzowy klub Onda. Fala. Tam tłum wszelako nie faluje, lecz słucha na siedząco muzyki, nie zawsze nawet jazzowej. Szczęśliwie w Lizbonie, Mieście Tolerancji, nikt nie pyta o dowód czystości gatunku. Kiedy zamknięto słynny klub B.Leza, bo właśnie zaczął się walić w gruzy, a jeszcze nie otwarto jego nowej wersji na nabrzeżu, to właśnie w Onda można było spotkać magów morny czy asów bossy obok pochylających się nad klasyka bopu jazzmanów. A także muzyków z wnętrza Afryki, tradycyjnych lub poszukujących. To bywają czasem ci sami ludzie, których w środku upalnego dnia spotkać można na placyku przed malowniczo gnijącym kościołem São Domingos, w centrum miasta. Ci pochodzą głównie z Gwinei Bissau, choć nie tylko. Siedzą tam, leża, kucają w cieniu oliwnego drzewa, jak w swoich starych krajach. Rozmawiają o
wydarzeniach dnia, ważąc słowa. Nie ma na świecie drugiego miejsca, które byłoby tak, zaryzykujmy: „wpół Afryką” jak stara Lizbona. Może także dlatego ją wybrałem, po dwudziestu latach wędrówek na kontynencie spalonym słońcem.
Tekst: Marcin Kydryński