Trwa ładowanie...
15-05-2015 10:53

Bazarowe miłości - fragment książki "Pisane słońcem" Maćka Roszkowskiego

Maciej Roszkowski, zapalony podróżnik po Azji, przemierzył ten różnorodny kontynent wzdłuż i wszerz. Wciąż odczuwa jednak niedosyt. Swoje wspomnienia z podróży opisał w książce "Pisane słońcem". Zapraszamy do przeczytania jej fragmentu, w którym opisuje doświadczenia z azjatyckich bazarów, gdzie można kupić mięso psa i skorzystać z usług ulicznego dentysty.

Bazarowe miłości - fragment książki "Pisane słońcem" Maćka RoszkowskiegoŹródło: Maciej Roszkowski
d383450
d383450

Pamiętam dokładnie swój pierwszy w historii krok w Azji. Po wyjściu z taksówki złapanej na lotnisku do dzielnicy Paharganj w Delhi w Indiach wdepnąłem centralnie w krowią kupę. Był początek czerwca, pora deszczowa się spóźniała i nadal było niemiłosiernie gorąco. Słońce właśnie niedawno wstało, wkoło zapachy, niekoniecznie przyjemne, raczyły nozdrza. Było relatywnie cicho, obok tylko resztki z wczorajszego życia bazarowego zajadały ze zwierzęcym entuzjazmem świnie, kozy i krowy. Sklepiki były jeszcze pozamykane. Czas ich aktywności miał przypaść na popołudnie i wieczór.

Gdy nastało późne popołudnie włożyłem na siebie, aby się schłodzić, mokry podkoszulek oraz spodenki i ruszyłem eksplorować miasto.

Ruszyłem przez trąbiące wszędzie autoriksze, muczące krowy, chrumkające świnie, przeciskające się gromady ludzkie, błagalne spojrzenia żebraków i nieodstępujące mnie na krok dzieciaki.

Włóczę się już dobre dwie godziny, cały czas skręcając z jednej uliczki w drugą. Końca bazarowego świata nie widać, a każdy zaułek ukazuje kolejne bogactwo.

d383450

I tak mamy specjalne ulice, na których powiewają kolorowe latawce. To tu nabywają je hinduskie rodziny, aby wieczorami wychodzić na dachy budynków i tańczyć nimi wesoło na wietrze. W innym miejscu jest hipercentrum zapachów. Kadzidła smolą powietrze, otaczając je tajemniczą mgłą i budząc ze snu nie tylko każdą komórkę węchową mojego nosa, ale także wyobraźnię. Przenoszą ją w krainę, gdzie mieszkają miliony bóstw hinduizmu. Kolejna ulica odkrywa przede mną świat metalowych kubłów, misek, garnków i patelni. Połyskują one w powoli zachodzącym słońcu ku uciesze gospodyń domowych i moich zafascynowanych metalicznym blaskiem oczu. Skręt w prawo prowadzi do wielkiej kadzi z lassi. Skondensowany słodki jogurt, nakładany do glinianych, ręcznie robionych miseczek, zostaje podarowany rozentuzjazmowanym dzieciakom. Nie mniej podekscytowany kupuję go za kilka rupii i przystając na rogu następnej uliczki, zajadam się nim z apetytem.

Obserwuję jak ubrane w kolorowe sari indyjskie kobiety oglądają z błyskiem w oku kade, bagles i inne bransoletki. Świecą nimi na lewo i prawo, odbijając pomarańczowe światło żarówek. Powoli wkraczam w świat kobiecych wynalazków…

Im głębiej w bazarowy gąszcz, tym większego dostaję oczopląsu. Idę, idę i idę, a feeria produktów się nie kończy. Zgubiłem już dawno ostatniego turystę. Zgubiłem też facetów, dla których byłem _ my friend _ i którzy co chwila próbowali mi coś wcisnąć. Hashisz my friend? Just look at my shop my friend? You don’t have to buy, just look. Maybe some Buddha my friend? Maybe samosa my friend? Maybe, maybe, maybe, maybe… Maybe not!

Pomiędzy knajpką z dahlem, czyli klasycznym daniem indyjskim z soczewicy, i ćapati, czyli plackiem z mąki pszennej, a kramikiem z uliczną wyciskarką świeżego soku z granatów wyrasta ołtarzyk. W środku niego lśni lingam, czyli męskie przyrodzenie Śiwy. Palą się kadzidła, a nad wszystkim góruje jakimś cudem wyrosłe w tej ciasnej uliczce drzewo figowca. Zza rogu wychyla się niespodziewanie krowa. Święta krowa!

fot. Maciej Roszkowski

d383450

Sacrum miesza się z profanum także w większości sklepików. Każdy sprzedawca potrzebuje opiekuna, który będzie go ochraniał przed złymi mocami i zapewniał pomyślność. Niemal więc każdy posiada ołtarzyk z jakimś bóstwem, pali mu kadzidła, daje podarki i w inny sposób próbuje przekonać do współpracy. Ciężko ocenić, na ile ta współpraca się układa. Choć na pewno przynosi efekt w postaci niezwykle barwnego i entuzjastycznego nagabywania klientów.

Próbuję wyjść jakoś z tej spirali zapachów, dźwięków, smaków, dotyków, obrazów. Jednak nie ma takiej możliwości. Indyjskie bazarowe życie nie ma początku ani końca. Czasem kakofonia delikatnie przycicha, ale tylko po to, aby nagle objawić się ze zdwojoną siłą za następnym zakrętem.

Tuż obok sprzedawcy marchewki, limonki, okry, kalafiora, ziemniaków, pomidorów i bakłażana niknę w czeluściach hotelowego budynku.

d383450

Gdy kładę się na łóżku, orzeźwiony podmuchami wiatraka, zamykam oczy. Tańczą przede mną, spowite w mlecznej mgle kadzideł, bakłażanowo - marchewkowe latawce. Unoszą się nad kolorowymi budynkami, które jakby specjalnie zostały zrobione z masali przypraw indyjskich. Z nieba pada deszcz garnków, misek, ubrań i bransoletek. Zamiast odgłosów piorunów słychać trąbienie klaksonów i przeciągłe muczenie krów. Otwieram oczy i wyglądam za okno. Rzeczywistość spod zamkniętych powiek wcale nie różni się aż tak bardzo od rzeczywistości na zewnątrz.

fot. Maciej Roszkowski

d383450

Kontemplując o wschodzie słońca największe tarasy ryżowe świata, kompletnie nie jestem świadomy, gdzie się znajdę za parę godzin. Roztaczają się przede mną góry pokryte niemal szczelnie wodą. Za niecały miesiąc zacznie na niej wyrastać ryż, jednak tymczasem świetliste promienie słońca tworzą hipnotyzujący obraz namalowany wspólnymi siłami przez naturę i człowieka. Słychać delikatny szmer budzącej się do życia wioski Duoyishu oraz dzwonki bawołów.

fot. Maciej Roszkowski

d383450

Dwa dni temu przyjechałem z Wietnamu do prowincji Yunnan w południowych Chinach.

„Maciek chodź ruszamy. Czeka na Ciebie dentysta!” Śmieje się do mnie Jacky. Nie za bardzo rozumiem, o co mu chodzi, bo zęby mnie nie bolą ani trochę, ale żwawo wsiadam do minibusa i daję się zawieźć nie wiedząc nawet za bardzo gdzie.

Zatrzymujemy się w małym miasteczku – Laomeng (…) Przez pierwsze dwadzieścia kroków mijam dość szokujące dla przeciętnego mieszkańca zachodu zjawisko. Mało kto tak naprawdę zdaje sobie sprawę, skąd bierze się mięso *w sklepie. Miastowi nie mają w ogóle kontaktu z prawdziwymi zwierzętami, a i na wsiach zabijanie swojego koguta na rosół powoli staje się rzadkością. Wszystko dzieje się w ukryciu w rzeźni, a my dostajemy gotowy „produkt” - mięso. Wchodząc na bazar w *Laomeng zostaję ogłuszony przez gdakające kury, kwaczące kaczki, chrumkające świnie, muczące bawoły. Kupuje się je, aby zabrać do domu i samemu zabić, po czym ugotować czy usmażyć. Jednak nie byłoby w tym, nic aż tak szokującego, gdyby obok tych „tradycyjnych” w naszym rozumieniu zwierząt hodowlanych nie sprzedawano… psów.

fot. Maciej Roszkowski

d383450

Takiego psa można sobie kupić, żeby w domu zjeść. Widząc to, zaczynam się zastanawiać kto tu jest dziwny. Czy Europejczycy, którzy potrafią zajadać wieprzowinę, uczestnicząc przez to w okrutnym skądinąd, mordowaniu w rzeźni całkiem inteligentnej i emocjonalnie rozwiniętej świni, jednocześnie drapiąc swojego Reksia za uchem? Czy może wielu Chińczyków potrafiących zjeść niemal wszystko, bez rozróżniania na zwierzęta które się kocha i tuli, i te, które się traktuje jak przedmiot i zjada?

Pięćdziesiąt kroków od stoiska z psami napotykam ulicznych fryzjerów. Obok sterty czarnych ściętych włosów mali i duzi ludzie poddają się obrządkowi fryzjerskiemu wprost na oczach idącego po warzywa tłumu.

fot. Maciej Roszkowski

A za nimi… Zaraz, zaraz co ten facet robi temu drugiemu?

Na stoliku stoi miniakumulator, plastikowe opakowania jak na lekarstwa, jakieś cążki, miniobcęgi, woda, chyba spirytus, papierosy Taishan i… zęby.

Na krześle siedzi mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, z rozdziawionymi ustami. Zaglądają mu do niej inni, niezwykle zainteresowani tym, co ma tam w środku, mężczyźni. Zagląda mu też troszkę bardziej elegancko ubrany, hmmm... dentysta. Wkłada mu tam cążki, porusza w tę i w tamtą i wyciąga coś białego. Chyba ząb.

fot. Maciej Roszkowski

Wszystko dzieje się wprost na ulicy i nikt nie robi skandalu, że jak to tak facetowi rwą zęba bez znieczulenia, kiedy niedaleko świnie chrumkają, psy czekają na rzeź, fryzjerzy tną włosy nożycami, pomidory sprzedawane są na kilogramy, stoiska z ulicznym jedzeniem wciąż produkują kolejne potrawy, a faceci kopcą z jakichś takich strasznie długich tub tytoń.

Już rozumiem o jakim dentyście mówił Jacky.

Dziwnie to zabrzmi, ale zgłodniałem. Gdy zmierzam, aby coś zjeść mijam jeszcze po drodze miejscowy szpital. Najdziwniejsze w nim jest to, że zamiast ściany, która chroniłaby go od ciekawskich spojrzeń ulicznych gapiów, jest długa i przejrzysta szyba. Za nią, ustawione w rządku, stoją łóżka, a na nich leżą pacjenci przykryci śnieżnobiałą pościelą. Niektórzy z nich podłączeni są do kroplówek. Można więc podejść i dowoli się napatrzeć. Każdy może ocenić, czy szpital mu odpowiada czy może powinien skorzystać z innego przybytku.

fot. Maciej Roszkowski

Nie. Nie zamawiam grillowanego psa. Jestem w końcu wegetarianinem. Z tego samego powodu nie zamawiam też szaszłyka z kurzych łapek *w sosie chili. *Świński nos też sobie odpuszczę. Zadowalam się czymś w rodzaju faworka w mleku…

_ Fragment książki "Pisane Słońcem" Macieja Roszkowskiego. _

if/udm

d383450
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d383450