Trwa ładowanie...
d3j19j1
01-09-2008 10:09

Biegun Północny – lodowa pustynia

W końcu dochodzimy do celu. Po powrocie do domu znajomy spytał mnie, jaka była moja pierwsza myśl na biegunie. Świadomość dołączenia do ekskluzywnego grona zdobywców? Duma? Otóż nie. To była radość, że jutro wezmę pierwszy od blisko trzech tygodni prysznic.

d3j19j1
d3j19j1
(fot. Rafał Szczepanik/Globtroter)
Źródło: (fot. Rafał Szczepanik/Globtroter)

Planujesz wyprawę polarną? Koniecznie weź lekkie i cienkie ubranie. Przegrzanie się i przepocenie to typowe zagrożenia, na jakie jest narażony podróżnik w Arktyce. Większość polarników ma problemy z przepoconą koszulką, a nie z białym niedźwiedziem.

– Jeśli samolot się rozbije, nie szukajcie wyjść awaryjnych – wrzeszczy jeden z pracowników rosyjskiej agencji, która organizuje czarterowe loty na Arktykę. Właśnie wystartowaliśmy ze Spitsbergenu i kierujemy się na Barneo – rosyjską stację badawczą ulokowaną na zamarzniętym Oceanie Arktycznym.
– Po awaryjnym lądowaniu ci, którzy przeżyją, proszeni są o opuszczenie samolotu przez najbliższą dziurę w rozbitym kadłubie – krzyczy Rosjanin.

d3j19j1

– Można założyć kamizelki ratunkowe, które jednak będą podziurawione i nie zadziałają. Nie powinno to nikomu przeszkadzać, bo w wodzie szybciej zamarzniecie, niż utoniecie. Obsługa samolotu nie musi przejmować się międzynarodowymi standardami bezpieczeństwa lotniczego. W Arktyce obowiązują inne reguły. Najważniejsza: odpowiadasz sam za siebie. Przygotowując ekspedycję, musieliśmy więc zorganizować sobie broń (na ewentualne spotkanie z misiem), telefony satelitarne, specjalne sanie, które będziemy za sobą ciągnąć itp. A potem to wszystko samemu wpakować na pokład samolotu. Pracowników bagażowych tutaj nie uświadczysz.

Na miejsce dolatujemy o pierwszej w nocy, choć oczywiście jest jasno jak w dzień. Komunikat pilota brzmi: „Temperatura minus dwadzieścia, pokrywa lodowa półtora metra, na pasie startowym nie ma dziś pęknięć, można lądować”. Po chwili już wiemy, że zapomniał dodać: „Trzymajcie się siedzeń – dziś na pasie mamy muldy”.

Herbatka z solą

Wyładowujemy bagaże i szukamy miejsca na rozbicie namiotu. Te będące częścią bazy, ogrzewane, zarezerwowali już rok temu turyści komercyjni. Pierwsza noc na zamarzniętym oceanie. Termometr faktycznie pokazuje minus dwadzieścia, ale tzw. temperatura odczuwalna jest niższa. Jest ona funkcją zimna i siły wiatru, który wychładza ludzki organizm. Wiatr wieje z prędkością 50 km na godzinę, z czego wynika, że odczuwalny mróz to –35°C. W takich warunkach rozbijanie obozu wymaga znacznej synchronizacji zespołu. Po pierwsze, należy tak rozkładać namiot, aby w każdej chwili trzymały go dwie osoby, inaczej odfrunie z wiatrem. Po drugie, musimy porozumiewać się bez słów – trzepocząca płachta zagłusza wszystko. No i lepiej się spieszyć, bo w cienkich rękawiczkach palce szybko zamarzają (grube musieliśmy zdjąć, trudno w nich o manualną precyzję). Rano, przy zwijaniu obozu, dojdzie jeszcze jedno kryterium synchronizacji.

Mieszkańcy jednego namiotu nie mogą zacząć pracy przed innymi. Jeśli to zrobią, skończą wcześniej i potem będą stać bezczynnie, czyli zamarzać. Mogliby co prawda biegać w kółko, ale to marnotrawstwo kalorii. A kalorie to jeden z najcenniejszych zasobów każdej wyprawy polarnej. Na samo tylko utrzymanie ciepłoty ciała organizm potrzebuje ich codziennie 2500. Drugie tyle – na ciągnięcie sań. W godzinę po wylądowaniu siedzę już w namiocie i zaczynam przyrządzać herbatę z ugotowanego śniegu. Po chwili biorę do ręki kubek, głęboki łyk i… fuuuuj. Wypluwam z obrzydzeniem. Lekcja numer jeden: sprawdzać, jaki śnieg bierze się do gotowania. Ten wykopany z większej głębokości jest słony…

d3j19j1

Pora się rozebrać

Rano szybkie śniadanie, przygotowanie herbaty do termosów i zaczynamy zwijać obóz. Najważniejsze jest tu dobre załadowanie sań. Okazuje się, że moje doświadczenie z pakowania górskiego plecaka zupełnie się nie przydaje. Przede wszystkim sanie są kilkakrotnie większe, więc objętość bagażu nie ma takiego znaczenia. Liczy się tylko waga. Po drugie, wszystkie najcięższe rzeczy idą na samo dno. W ten sposób sanie będą mniej wywrotne na wertepach. I najważniejsze: każdy z nas trzyma na wierzchu identyczny niebieski worek na śmieci. W nim znajduje się pełna zmiana ubrania: bielizna, spodnie, bluzy, kurtka, rękawice, buty. Jeśli wpadnę do wody, koledzy błyskawicznie mnie wyciągną i w ciągu sekundy znajdą w moich saniach komplet rzeczy do przebrania. Bagaże gotowe – teraz pora na narty.

I tu kolejne zaskoczenie dla osób przyzwyczajonych do nowoczesnych ski-tours. Na Arktyce czy na Alasce stosuje się tradycyjne wiązania z rzemiennych pasków. Są lżejsze i można je wpiąć w każde buty, nie tylko te z twardą skorupą. A miękki superciepły but typu śniegowiec to podstawa. Na naszej trasie nie ma gór, więc twardy but i mocne wiązanie nie są potrzebne do skrętów i hamowania. Za to w miękkim i ciepłym „kaloszu” z potrójną filcową wyściółką noga ani nie zmarznie, ani się nie obetrze. Narty założone, sanie dopięte, pora… się rozebrać. To nie żart. Jednym z największych zagrożeń każdego polarnika jest przepocenie. Przy dużym wysiłku organizm szybko się rozgrzewa. Gdybym został w puchowej kurtce, to po kwadransie ciągnięcia sań (45 kg wagi) przez kopny śnieg zacząłbym się pocić. Potem wystarczy chwila postoju, a zimno i wiatr natychmiast mnie wychłodzą. Lekko wilgotna skóra zacznie przymarzać.

To pierwszy krok do choroby. Idę więc tylko w t-shircie, cienkiej bluzie z polaru i bardzo lekkiej wiatrówce (najlżejszy z goretexów, typu PacLite), którą i tak do połowy rozpinam. Chronię tylko najmniej odporne na zimno palce (puchowe łapawice), głowę (kominiarka z windstopperu) i nos (maska na twarz).

d3j19j1

120 czyli 165

Każdy z kolejnych dni wyprawy jest dość podobny. Wyruszamy około dziewiątej rano i idziemy przez dziesięć godzin. Za sobą ciągniemy sanie dopięte linką do szelek plecaka albo specjalnej uprzęży. Codziennie staramy się przejść od 10 do 15 km. Takie tempo zaplanowaliśmy, korzystając z doświadczeń wcześniejszych wypraw. To wydaje się niewiele, ale wbrew pozorom nie jest łatwe do osiągnięcia.

Drogę blokują trzy rodzaje przeszkód, które urozmaicają monotonny krajobraz śnieżnej pustyni. Wszystkie powstają dlatego, że lodowiec oceaniczny porusza się i dryfuje. W efekcie duże kry pękają, tworząc ogromne szczeliny z otwartą wodą. Jeśli pęknięcie jest równoległe – nie ma problemu, idziemy wzdłuż. Ale często jest w poprzek naszej drogi. Trzeba je obejść dookoła. Kłopot polega na tym, że taka szczelina może się ciągnąć kilometrami, bo tutejsze kry są gigantycznych rozmiarów. Druga przeszkoda powstaje wtedy, gdy dwie kry się zderzą. W miejscu kolizji tworzy się wypiętrzenie – ogromnych rozmiarów gruzowisko lodowcowe, przez które musimy się przedostać. Zdejmujemy więc narty, próbujemy odrzucać przeszkadzające nam głazy lodowe i stworzyć w miarę dogodne przejście. Potem przeciągamy po kolei wszystkie sanie. Najbardziej jednak denerwuje nas trzecia przeszkoda, której nigdy nie widzimy i nigdy nie omijamy.

Nie chodzi o zimno. To dryfowanie. Być może mamy pecha, ale prawie co noc dryfujemy na południe – czyli oddalamy się od celu. Trudno w to uwierzyć, ale średnio tracimy prawie dwa kilometry na dobę. Gdy wylądowaliśmy na Barneo, było niemal 120 km od bieguna (stacja polarna też dryfuje). Jednak nasze GPS-y zanotowały, że w ciągu 17 dni przeszliśmy około 165 km, obchodząc szczeliny i „nadrabiając” to, co w nocy oddryfowaliśmy.

d3j19j1

Fioletowa biel

Arktyka tylko niewtajemniczonym wydaje się monotonnym, białym krajobrazem, w którym nie ma nic poza wielkim polem śniegu. Tak naprawdę ocean żyje, zmienia się, wygląda inaczej z godziny na godzinę. Przy pięknej pogodzie krajobraz rano jest ostry, wyrazisty – jak w słoneczny dzień na alpejskim lodowcu. Świat dzieli się wtedy na białe podłoże i niebieskie niebo, które ostro zderzają się na całej linii horyzontu. Jednak po południu, gdy częściej pojawiają się chmury i mgła, kontrast zamienia się w mleko, w które powoli się zanurzamy. Aż do momentu, gdy nie da się już ocenić, gdzie przebiega linia horyzontu: gdzie kończy się lodowiec, a zaczyna niebo.

Kiedy jednak pogoda dopisuje, wieczory są pełne kolorów. O północy słońce jest nieco niżej. Płaskie połacie śniegu stają się wtedy czerwonawe lub łagodnie fioletowe. Śnieżne muldy rzucają długie cienie, tworząc na śniegu fantastyczne szare obrazy. A gruzowiska lodowcowe wyglądają inaczej z każdej strony. Widziane pod słońce, przypominają niebieskie żarówki, z których wydobywa się światło. Gdy spojrzymy na nie przeciwnego kierunku, tworzą ogromny kremowoprzezroczysty kryształ. Trudno też nazwać Arktykę gładkim i nudnym lodowiskiem. Wiosną, gdy wszystko zaczyna topnieć, więcej jest tu szczelin i gruzowisk niż płaskiej pustyni.

Szukając bieguna

Ostatni dzień na Arktyce mocno nas zaskoczył. Okazało się, że dryf znacznie przyspieszył – i to na południe. Szliśmy spać 7 km od bieguna, bardzo z siebie zadowoleni, bo wreszcie zaczęło dryfować na północ. Tymczasem po przebudzeniu miałem ochotę wrzucić mój GPS w pierwszą napotkaną szczelinę. Piętnaście kilometrów! To efekt porywistego, stale zmieniającego kierunek wiatru, który pcha kry.

d3j19j1

Dziś albo nigdy – zdecydowaliśmy jednogłośnie. Jeżeli pozwolimy sobie na jeszcze jedną noc, zaczniemy więcej tracić, niż możemy nadrobić. Postanowiliśmy iść nawet 20 godzin; odpoczniemy, gdy już osiągniemy cel. W południe, kiedy jesteśmy 10 km od celu, nagle zauważamy kilka namiotów. Na zewnątrz nikogo. „Amatorzy” – myślimy. Zostawili dobytek i poszli „na lekko”, licząc, że dojdą do celu szybciej, a potem wrócą po rzeczy. Ta zasada sprawdza się w górach, gdy szczyt atakujesz bez bagażu, a potem schodząc, zabierasz go ze sobą. Jednak w Arktyce jest inaczej.

Dryfowanie jest zmienne – gdy wrócisz w to samo miejsce (według GPS), obozu już tam nie będzie. Niestety, nie dowiesz się, w która stronę odpłynął. Po śladach też nie trafisz – wiatr zamiecie je już po dwóch godzinach. Gdy jednak dochodzimy do namiotów, ze środka wychodzi mężczyzna. – Cześć – wita nas. – Idziecie na biegun? My już doszliśmy, wczoraj wieczorem biegun był dokładnie tutaj. Szybko się żegnamy i idziemy znaleźć swój własny czubek świata. Dziesięć godzin później jesteśmy już 700 m od celu. Ponownie sprawdzam na GPS-ie kierunek i ruszam prostą linią do celu. Gdy kwadrans później raz jeszcze patrzę na GPS, okazuje się, że… minąłem biegun bokiem i teraz idę na południowy wschód. Ja nie skręcałem, ale dryf się zmienił. Zawracamy więc i od tej chwili patrzymy na GPS co dwie minuty. W końcu dochodzimy do celu. Po powrocie do domu znajomy spytał mnie, jaka była moja pierwsza myśl na biegunie. Świadomość dołączenia do ekskluzywnego grona zdobywców? Duma? Otóż nie. To była radość, że jutro wezmę pierwszy
od blisko trzech tygodni prysznic.

_ Tekst i zdjęcia: Rafał Szczepanik _
_ Źródło: Globtroter _

d3j19j1
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3j19j1