Trwa ładowanie...
31-07-2012 16:23

Dorota Warakomska: odwzajemniam uśmiech Ameryki

Słusznie mówi się, że podróże kształcą, lecz poza wieloma zaletami podsuwają życiowe wskazówki i odpowiedzi na nurtujące pytania, pozostawiają rozległe pokłady wspomnień i zarażają jak wirus, którego nie chcemy się pozbyć. Jeśli jeszcze celem wyprawy jest Ameryka, a dokładnie legendarna Droga 66, wiodąca przez 8 stanów z Chicago do Los Angeles, to efektem musi być fascynacja i chęć podzielenia się nią z tymi, którzy jedynie marzą, by odkryć ląd dla wielu będący urzeczywistnieniem American dream.

Dorota Warakomska: odwzajemniam uśmiech AmerykiŹródło: AKPA
d3bwc9g
d3bwc9g

Słusznie mówi się, że podróże kształcą, lecz poza wieloma zaletami podsuwają życiowe wskazówki i odpowiedzi na nurtujące pytania, pozostawiają rozległe pokłady wspomnień i zarażają jak wirus, którego nie chcemy się pozbyć. Jeśli jeszcze celem wyprawy jest Ameryka, a dokładnie legendarna Droga 66, wiodąca przez 8 stanów z Chicago do Los Angeles, to efektem musi być fascynacja i chęć podzielenia się nią z tymi, którzy jedynie marzą, by odkryć ląd dla wielu będący urzeczywistnieniem American dream.

W latach 30. XX wieku, czasach Wielkiego Kryzysu, Oklaków ze środkowej części kraju pchała na Zachód wizja lepszego bytu, a Droga 66 była drogą do raju. Co Panią zaprowadziło na utrwaloną w muzyce i literaturze Drogę 66? Legenda zrobiła swoje?

- Na Drogę 66 zawiodła mnie przede wszystkim ciekawość, ale także chęć podzielenia się tym, co wiem o Amerykanach, a czego nie wiedzą Polacy, którzy w większości kojarzą Stany z Nowym Jorkiem albo Chicago, nie mając pojęcia, jak ciekawy, różnorodny i zadziwiający jest to kraj. Bo wielkie miasta to międzynarodowe molochy, w których nie ma czasu zastanowić się, dokąd zmierzamy. Prawdziwa Ameryka, z duchem pionierów, osadników, gdzie wciąż istnieje "American dream" to tzw. fly over states, czyli stany, nad którymi zazwyczaj jedynie się przelatuje w drodze z jednego wybrzeża na drugie. Nie ukrywam, że kocham Amerykę miłością pierwszą i uważam, że to kraj wciąż nieodkryty, dlatego chciałam zarazić innych tym uczuciem. Poza tym na Drogę 66 pchnęła mnie wiedza, że tą legendarną szosą podróżowali ci, którzy szukali zmian, nowych rozwiązań i odpowiedzi. Ja też akurat byłam na takim etapie życia, więc ruszyłam.

Jakie odpowiedzi udało się znaleźć w ciągu półrocznej podróży i jak wypadło zderzenie wyobrażeń o Stanach z tym, co Pani zastała i przeżyła?

- Znalazłam dużo więcej niż się spodziewałam. Podczas podróży dostałam wskazówki, które powiedziały mi, jak myśleć, żeby trafić na odpowiedzi. To podobnie jak z "amerykańskim snem". Nam, Europejczykom, wydaje się, że "American dream" znaczy tyle co osiągnąć szczyt, zrobić karierę albo znaleźć worek pieniędzy, podczas gdy dla Amerykanów, zwłaszcza tych, którzy żyją i pracują przy Drodze 66, urzeczywistnienie marzeń polega na robieniu tego, co się chce, byciu z ludźmi, których się kocha, i dawaniu czegoś od siebie, zamiast tylko brać. Poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi, zawiązałam wiele przyjaźni - na samo wspomnienie o nich aż wszystko w środku podskakuje we mnie z radości.

Entuzjazm w głosie i błysk w oku mówią same za siebie.

- Wszystko zależy od tego, czego się szuka. Można pojechać do Ameryki i nie spotkać nikogo, bo zamiast rozmawiać, jeździ się i ogląda parki narodowe. Ja parki już widziałam. Zjeździłam wcześniej Stany kilka razy dookoła. Teraz szukałam ludzi, rozmów, relacji, pomysłów. Słowem: inspiracji.

d3bwc9g

Wiele zależy od samego podejścia do podróży. Pani nawet w sytuacji niesłużbowej woli trzymać dyktafon niż aparat?

- Jeśli ktoś nastawia się na to, że przejedzie przez Stany klimatyzowanym autokarem, robiąc zdjęcia wspaniałym zabytkom i krajobrazom, na Drodze 66 może się rozczarować. Bo tam nie o to chodzi. Oczywiście są niesamowite widoki i piękne miejsca, ale najważniejsi są ludzie, bo to oni ją tworzą.

Historie przytoczone w Pani najnowszej książce "Droga 66" pokazują, że słynny "American dream", kojarzony na świecie ze sławą, wielkim biznesem i fortuną, dla samych Amerykanów oznacza często ucieczkę z wielkiego miasta, od dochodowych zajęć, by spełniać się w czymś zupełnie innym. Czy na poziomie dążeń Amerykanie i Europejczycy aż tak bardzo się różnią?

- Absolutnie nie. Jest wielu Europejczyków, w tym Polaków, którzy postępują dokładnie tak samo. Rzucają pracę w korporacji i wszystko inne, by wyjechać do lasu albo nad jezioro i np. założyć agroturystykę. Nie stawiałabym Amerykanów i Europejczyków w kontrze. Wśród Amerykanów też są tacy, którzy marzą o pracy w Nowym Jorku, będącej synonimem kariery. Idealnym kontrapunktem dla metropolii są zapyziałe dziury, malutkie miasteczka, o których piszę, i ich mieszkańcy, którzy biorą życie takim, jakie ono jest, w miejscach, w których przyszło im żyć.

Potwierdził się stereotyp Amerykanina: otwartego, pozytywnie nastawionego do życia gawędziarza?

- Mówi się, że Amerykanie są powierzchowni, a ich uśmiechy sztuczne i przyklejone wyłącznie na pokaz. Ja przez sześć miesięcy spędzonych na Drodze 66 zaznałam mnóstwo serdeczności i bezinteresownej przyjaźni. Z całym przekonaniem twierdzę, że to naród niesamowicie otwarty na innych ludzi. Najlepsze w Amerykanach jest to, że przyjmują człowieka takim, jakim go widzą, nie oceniają i nie budują o nim przedwczesnych osądów. My, Polacy, jesteśmy inni. Oceniamy, krytykujemy i... stale boimy się, że ktoś nas oceni, skrytykuje, że czegoś nie wypada robić.

Amerykanów nie blokują konwencje?

- Otóż to. Amerykanom wszystko wypada. Tam człowiek czuje się naprawdę wolny. I nie tylko dlatego, że może swobodnie chodzić w krótkich spodenkach i nikt nie ocenia, czy ma się krzywe nogi czy nie. W Ameryce można mówić nieperfekcyjną angielszczyzną, a rodowici Amerykanie będą zachwyceni, że tak świetnie włada się obcym językiem. A np. w Wielkiej Brytanii obcy akcent uruchamia lawinę pytań o pochodzenie.

d3bwc9g

Czy brak uprzedzeń, otwartość i entuzjazm równoważą jakieś negatywne cechy? Spotkała się Pani z przejawami wrogości, czy ma Pani stuprocentowo pozytywne wrażenia?

- Byłam w Stanach Zjednoczonych na dwóch wielomiesięcznych stypendiach, przez cztery lata mieszkałam jako korespondentka telewizji publicznej, potem co roku spędzałam tam urlopy i nigdy nic złego mi się nie przydarzyło. Mam same dobre wspomnienia, choć wiem, że może być różnie. Jeśli w jakimś konserwatywnym środowisku dziewczyna chodziłaby po ulicy w staniku i wyzywającej mini, może spotkałoby ją coś niemiłego. Jednak w podróży zawsze trzeba wiedzieć, dokąd się jedzie, i dostosować się do panujących tam reguł.

Do tej pory mówimy o całym społeczeństwie. A czy kobiety w Stanach faktycznie są silniejsze, odważniejsze i bardziej świadome swojej wartości niż Polki? Czy mogą być dla nas wzorem pod tym względem?

- Tak. Polskie kobiety mogą się od Amerykanek bardzo wiele nauczyć. Przede wszystkim pewności siebie, przebojowości i świadomości, że mogą nie tylko pragnąć czegoś, ale po prostu sięgnąć po to. Wydaje mi się, że w Polsce kobiety cały czas zbyt mocno są osadzone w tradycyjnych rolach. Ulegają stereotypom, w które wpychają je nie tylko mężczyźni, ale paradoksalnie one same. Nie wierzą, że mogą coś osiągnąć poza domem i rolą żony, matki, gospodyni, a - niestety - bliscy nie pomagają im w zmianie takiego myślenia. Często piętnują kobiety, które po urodzeniu dziecka wracają do pracy. A przecież dzięki pracy kobieta może być szczęśliwsza i w konsekwencji lepsza dla swojego dziecka. Co ważne, Amerykanie w ogóle mniej przejmują się niepowodzeniami. Dla nich porażka to nic innego jak lekcja od losu, z której się wyciąga wnioski, by potem uniknąć błędów. Tymczasem Polacy niepowodzenie przyjmują jak cios, po którym są w stanie jedynie załamać ręce i popaść w depresję.

Po lekturze trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie potrafią cieszyć się małymi rzeczami i znaleźć swoje miejsce w sytuacjach zupełnie niekojarzących się ze szczęściem, co potwierdza choćby przykład niemłodej już kobiety, która postanowiła zdjąć szpilki, przywdziać fartuch i dziś smaży w swoim barze legendarne w okolicy hamburgery.

- Właśnie o to chodzi. Kobieta, która była żoną wziętego kardiologa, miała tzw. wysoki status, dom ze służbą, sama obrała taką drogę i twierdzi, że nigdy nie była tak szczęśliwa. W Polsce smażenie kotletów w małej wiosce byłoby traktowane jako ujma, degradacja, a ona się spełnia i na tym polega jej "American dream". Siedzi w zapadłej dziurze w Teksasie, ale świat przyjeżdża do niej. Chciałabym, żeby u nas było więcej takich kobiet. Staramy się o to, działając w Kongresie Kobiet, którego czwarta edycja odbędzie się w tym roku w dniach 14-15 września pod hasłem: "Aktywność. Przedsiębiorczość. Niezależność".

d3bwc9g

Jak zatem sprawić, by w Polsce nauczka również była motywacją, i zaktywizować kobiety, by zaczęły działać z wiarą, że chcieć to móc?

- Kobiety w Polsce powinny uczyć się od Amerykanek, jak dążyć do niezależności, biorąc sprawy w swoje ręce, a także nieprzejmowania się tym, co myślą inni, bo najważniejsze jest to, co nam daje satysfakcję.

Czy dzięki takim inicjatywom jak Kongres Kobiet stopniowo przechodzimy od myślenia życzeniowego do faktycznych zmian w mentalności i działaniu?

- Oczywiście. Proszę popatrzeć, jak bardzo zmieniło się postrzeganie kobiet w ciągu ostatnich kilku lat. Dzięki naszemu projektowi udało się wprowadzić ustawę kwotową. Niemniej ważne jest to, że coraz więcej dyskutuje się z kobietami i o kobietach, ich potrzebach i dążeniach. Uczestniczki kongresu zgodnie twierdzą, że spotkanie w Warszawie otwiera oczy i jest inspiracją. I nie chodzi o lekcje udzielane ze sceny. Sednem tych spotkań są rozmowy między kobietami, które wymieniają się doświadczeniami i wzajemnie utwierdzają się w tym, że można. Warto podkreślić, że kongres nie jest tylko dla wojujących feministek. Jednoczy kobiety z całej Polski o różnych poglądach, w tym umiarkowanych, a nawet konserwatywnych. Łączy nas jedno: chęć, żeby było inaczej, żebyśmy odgrywały większą rolę w życiu społecznym, politycznym, gospodarczym.

Przekonanie o potrzebie zmian przyciąga Polki na Kongres Kobiet, a co trzyma Amerykanów wzdłuż Drogi 66? Czy pasja i odwaga są kluczem, by na dłuższą metę odnaleźć się i być szczęśliwym na trasie mitycznej drogi, zwanej "drogą ucieczką" i "drogą matką", w miejscach często odludnych, zapomnianych, podupadających?

- Pasja i odwaga zbudowały Amerykę. Gdyby pierwsi osadnicy nie byli odważni, nie ruszyliby na Zachód. Trzeba mieć niezwykle dużo odwagi, by żyć, pracować, zakładać biznes na Drodze 66. I nie mam na myśli trudnych czasów wywołanych kryzysem ekonomicznym. Warto sobie uświadomić, że Droga 66, która powstała w 1926 roku jako pierwsza transkontynentalna szosa, lata świetności przeżywała tuż po II wojnie światowej. W latach 80. finalizowano budowę systemu autostrad i kiedy w 1984 roku oddano do użytku ostatni odcinek autostrady, omijający Drogę 66, dla ludzi, którzy przy tej drodze mieszkali, oznaczało to koniec świata. Z dnia na dzień przestały nią jeździć samochody, ceny nieruchomości zaczęły gwałtownie spadać, restauracje, motele, sklepy, zakłady usługowe przestały być potrzebne, bo nie było klientów. Biznesy, które w latach 50., 60. i 70. powstawały jak grzyby po deszczu, nagle masowo upadały, a ludzie, jak stali, tak rzucali wszystko i wyjeżdżali bliżej cywilizacji. Wielu się poddało, uciekając, ale niektórzy
zostali i podjęli walkę o przywrócenie ruchu na Drogę 66. Założyli Stowarzyszenie Drogi 66, które pokazuje, jak może działać społeczeństwo obywatelskie, jak wiele mogą zdziałać ludzie, którzy się skrzykną i zaczną wspólnie o coś walczyć. Potwierdza się zdanie, jakie usłyszałam od jednego z bohaterów mojej książki, które traktuję jako swoje motto: "Jedyną osobą, która może mnie powstrzymać od realizacji moich marzeń, jestem ja sama".

d3bwc9g

Trudno o lepszą motywację...

- Ale oni właśnie tak myślą, a co więcej, działają. Dzięki temu Droga 66 od kilku lat przeżywa renesans. Są odbudowywane odcinki asfaltowej szosy, ale też zabytkowe zabudowania na trasie, hotele, punkty usługowe. Na ten cel przeznaczono dofinansowanie administracji rządowej, Drogę 66 uznano za zabytek. A dokonała tego garstka ludzi, którym się chciało.

Jeden z bohaterów przytacza obowiązującą w Ameryce zasadę, zgodnie z którą, jak twierdzi, działa rząd: "Jeśli możesz przepłynąć, płyń. Jeśli nie potrafisz, toń". Jak radzi sobie społeczeństwo z umiejętnością pływania? Rzeczywiście udaje się tylko najlepszym?

- Golibroda Angel Delgadillo mówi to, przywołując czasy upadku Drogi 66, gdy wobec braku wsparcia ze strony państwa i stosowania zasady "Obywatelu, radź sobie sam", postanowił, że on nauczy się pływać. I to właśnie on był motorem powstania Stowarzyszenia Drogi 66, które wywalczyło status zabytku dla tej szosy. W Ameryce obowiązują inne zasady niż w Europie i Polsce. Państwo nie jest nadopiekuńcze. Indywidualistyczne podejście sprawia, że ludzie dużo lepiej radzą sobie w życiu.

Jeśli już mówimy o indywidualizmie, wielu ludzi na trasie wybiera alternatywny styl życia. Czy ludzie, którzy wybrali życie w drodze, będące zaprzeczeniem stabilizacji, faktycznie sprawiają wrażenie szczęśliwych i spełnionych, wiodąc życie hobo?

- Gdyby tak nie było, nie żyliby w ten sposób. Sęk w tym, że oni tego chcą i potrzebują jak powietrza. To jak uzależnienie od wolności, podróży, w pewnym stopniu również ryzyka, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Wśród grupy hobo są też tacy, którzy mają rodziny, domy, stanowiska, ale mimo to raz w roku muszą ruszyć w trasę. To jak zew krwi, który domaga się pewnej dzikości, bez której nie są sobą. Prześmieszne było, gdy korespondowałam z jednym z hobo mailowo, a on na moje zdziwienie, że korzysta z Internetu, oburzył się, że jest bezdomny z wyboru, ale nie jest analfabetą. Swoją drogą o wiele łatwiej się podróżuje, gdy w każdej lokalnej bibliotece, kawiarni jest dostępny bezprzewodowy Internet. Dzięki temu ja sama mogłam nie tylko być w kontakcie z ludźmi, których chciałam spotkać, ale też na bieżąco spisywać wrażenia z poszczególnych odcinków podróży.

d3bwc9g

Nawet nie pytam o doskwierającą w podróży samotność, bo przy tylu spotkaniach na pewno nie może Pani na nią narzekać.

- Kluczowa zasada brzmi, że jak się chce poznać ludzi i z nimi rozmawiać o życiu, to nie można być w towarzystwie. Samotna podróż jest z jednej strony trudna, ale z drugiej pozwala otworzyć się na ludzi. Mieszkałam po drodze u tylu obcych, ale niesamowicie serdecznych ludzi, że czasami wręcz wybierałam nocleg w motelu, żeby odpocząć i pobyć trochę w samotności. Przed podróżą miałam zaplanowane noclegi u moich polskich przyjaciół w Chicago i Los Angeles. Wiedziałam też, że na pewno chcę spotkać kilka konkretnych osób. Jednak zdecydowaną większość moich rozmówców odkryłam po drodze. W pewnym sensie droga wiodła mnie sama. Następne spotkanie wynikało z poprzedniego, bo ktoś opowiedział mi o ciekawej osobowości, dał kontakt do kogoś, z kim warto porozmawiać, wymógł obietnicę, że odwiedzę jakieś miejsce. Ludzie przekazywali mnie sobie z rąk do rąk.

Pół roku bez ram czasowych i ograniczeń terminarzem musiało być miłą odmianą?

- Tak, to było piękne, że wreszcie nie miałam napiętego grafiku, nic mnie nie ograniczało. Miałam jedynie datę powrotu i parę wydarzeń, w których chciałam wziąć udział, jak zjazd Indian czy umówiony wywiad z szalonym multimilionerem w Nowym Meksyku. To duży komfort móc spędzić w danym miejscu tyle czasu, ile się chce, porozmawiać z kimś godzinę albo spędzić z nim cały dzień lub dwa dni.

Wcześniej znała Pani USA przez pryzmat Białego Domu, Waszyngtonu, Los Angeles i wywiadów z wielkimi. Teraz przeprowadziła Pani dziesiątki rozmów z maluczkimi, którzy budują prawdziwy obraz kraju, ze swoimi dążeniami, sukcesami, porażkami. Ma Pani poczucie, że dotarła Pani do serca Ameryki i poznała fragment prawdziwych Stanów?

- Jak najbardziej. Oczywiście ci wielcy - politycy, aktorzy, celebryci - też tworzą obraz Ameryki, ale...

d3bwc9g

... może nazbyt przemyślany i nieco pozbawiony autentyzmu?

- Na pewno ludzie spotkani przeze mnie na Drodze 66 mówili dokładnie to, co czują. Dla mnie ta podróż była też powrotem do najcudowniejszej części dziennikarstwa - bycia reporterem. Od wielu moich rozmówców słyszałam, że czują się komfortowo, rozmawiając ze mną, bo widzą, że mnie to naprawdę interesuje. To wielki komplement, bo reporter musi czuć temat, a kiedy trzeba, musi umieć pomilczeć. Wielokrotnie nie musiałam zadawać pytań, tylko siedziałam i słuchałam, a ludzie z własnej woli mówili. To było przyjemną odmianą po latach pracy w newsach, kiedy się goniło za jedną wypowiedzią polityka.

Miała Pani też szczęście do ciekawych rozmówców, niekiedy barwnych, oryginalnych osobowości. Zgodzi się Pani, że Droga 66 przyciąga ekscentryków?

- To prawda. Dyplomatycznie można powiedzieć, że Droga 66 przyciąga nietuzinkowe osobowości, a zupełnie wprost - pozytywnie zakręconych wariatów. Łapię się na tym, że po powrocie patrzę na ludzi pod kątem tego, czy pasowaliby na Drogę 66. Ona rzeczywiście jest jak magnes, bo daje nieskończone możliwości. Można na niej robić co się chce, pod warunkiem, że znajdzie się pomysł na siebie, który jednocześnie przyciągnie ludzi, podróżnych, turystów. No bo każdy musi z czegoś żyć. Jeden serwuje więc danie słynne na całą okolicę, a inny potrafi stworzyć wyjątkową atmosferę w knajpce oferującej standardowe menu. Realizując się, ci ludzie wręcz rozkwitają, a turyści są zachwyceni, bo nudziarzy mają na co dzień w biurze, a w podróży wolą widywać wariatów. I na drodze 66 ich spotykają.

Osiem stanów daje obraz wielokulturowości i niesamowitej wprost różnorodności, gdzie współistnieją zjawiska z zupełnie innych bajek: kowboje, Indianie, hipisi, biznesmeni i cała masa szarych przedstawicieli społeczeństwa. Czy tak różne elementy układanki pasują do siebie jak ulał?

- Ja nigdy nie miałam poczucia dysonansu. W cudowny sposób współistnieją miejsca dla ludzi o mocno liberalnych poglądach i dla zatwardziałych konserwatystów, jak Branson - swego rodzaju Las Vegas dla bardzo religijnych chrześcijan. Każdy znajdzie w Stanach coś dla siebie. Każdy stan to wielka różnorodność, ale niezwykłe jest to, że dla każdego jest tam miejsce: dla bogatych i biednych, wykształconych i niewykształconych, dla Indian, kowbojów, potomków Hiszpanów. I dla nowych przybyszów. To właśnie jest wielobarwna Ameryka.

Nie ma Pani wrażenia, że niektóre miejsca i atrakcje na trasie drogi, choćby pokazy indiańskie, są za bardzo pod turystów, a przez to pozbawione autentyzmu?

- Międzyplemienny zjazd Indian odbywa się nieprzerwanie od 1924 roku. Zrodził się z potrzeby integracji samych Indian, jeszcze zanim powstała Droga 66, i jest jedną z najbardziej autentycznych rzeczy, jakie mają tam miejsce. Są momenty, kiedy turyści nie mogą wchodzić na arenę i robić zdjęć, bo odbywają się na niej rytualne modlitwy. Indianie z Kanady, Meksyku i przedstawiciele wszystkich plemion mieszkających w Stanach żyją cały rok w oczekiwaniu na występ. Dzięki temu ich zwyczaje i kultura trwają. Podobnie jest z rodeo, które nie jest atrakcją dla turystów, tylko dla kowbojów. Wynika ono z potrzeby rywalizacji i popisania się tym, co umieją. A że jest to ciekawe show, to przyciąga gapiów. Ron, znany jako Tatoo Man, wytatuował ciało atrakcjami Drogi 66, bo chciał to zrobić, a nie dlatego, że wykalkulował sobie, że dzięki temu będzie sławny.

Czy przy takiej różnorodności społecznej, kulturowej, krajobrazowej, kulinarnej któryś odcinek drogi szczególnie Panią ujął, zafascynował i podbił?

- Na Drodze 66 bardzo zaskoczyła mnie serdecznością mieszkańców Oklahoma, będąca jednym z najbiedniejszych stanów, ale także Kansas i Missouri. Z kolei krajobrazowo najpiękniejsze górzyste i pustynne odcinki biegną przez Arizonę. Różnorodność pejzaży, niezwykłych miejsc i rozmówców jest tak wielka, że nie sposób wybrać faworytów. Urocze są stacyjki benzynowe jak z bajki w Illinois, pustynia Kalifornii to prawdziwe wyzwanie, bezkres Teksasu oszałamia, a niebo nigdzie nie ma tak obłędnych barw jak w Nowym Meksyku.

Brak ograniczeń czasowych, a z drugiej strony bezkres i różnorodność przemierzanych przestrzeni zapewne dają ogromne poczucie wolności?

- Wprost nie do opisania. W takich okolicznościach można poczuć ducha kultowych filmów, takich jak "Znikający punkt", "Swobodny jeździec", "Konwój", "Thelma i Louise". Składa się na to zarówno przestrzeń, jak i poczucie nieograniczonych możliwości. Naprawdę czuje się tam buntowniczego ducha bitników i zew, by robić to, czego się chce.

Jedna z Pani przewodniczek mówi, że w życiu nie chodzi o to, by liczyć oddechy, lecz przeżycia zapierające dech. Jak wypadają statystyki w Pani przypadku?

- Morgan mówiła to à propos Wielkiego Kanionu, ale takie momenty zapierające dech to nie tylko nieziemskie krajobrazy. Nic nie da się porównać z widokiem pioruna, który na horyzoncie rozdziela granatowe niebo, a wokół widać tylko bezkres. To chwile czystego piękna, których mam w pamięci wiele. Ale dla mnie te niepowtarzalne, ulotne momenty w dużej mierze wiążą się z ludźmi. Takim niezapomnianym wydarzeniem było spotkanie w Tulsie z wnuczką inicjatora Drogi 66, która zaprosiła mnie do kościoła, gdzie zgromadzeni modlili się, wykonując standardy jazzowe. Łzy leciały mi ciurkiem ze wzruszenia, gdy śpiewali, modląc się za powodzenie mojego projektu i dobrą sprzedaż książki, która miała powstać. Zaśpiewali dla mnie, osoby, którą pierwszy raz w życiu widzieli, piosenkę Bobby’ego Troupa "Get your kicks on Route Sixty Six", wykonywaną w różnych aranżacjach przez wszystkich wielkich, m.in. Nata King Cole’a, Rolling Stonesów, a nawet Depeche Mode.

Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości, to dla takich chwil na pewno warto ruszać w nieznane.

- Ja dla takich chwil dałabym się pokroić. Żadne słowa tego nie oddadzą.

W wielu przywołanych historiach szczęście wiąże się nie z dorobkiem, ale zarabianiem symbolicznego dolara dziennie, spełnianiem dążeń, robieniem rzeczy, o których bohaterowie marzyli od małego, które ich zafascynowały i pochłonęły bez reszty. Czy w Pani przypadku Droga 66 miała wpływ na przewartościowanie podejścia do życia?

- Miała bardzo duży. Przede wszystkim ta podróż była dla mnie lekcją, żeby nie przejmować się tym, co myślą i mówią o mnie inni, tylko robić swoje.

I udaje się?

- Tak. Pod warunkiem, że jesteśmy otwarci na to, co życie przynosi, i mamy w sobie wiarę, że nam się uda. Jeśli ktoś czegoś chce, prędzej czy później to osiągnie. Trzeba tylko naprawdę tego pragnąć, bo jeśli dążenie do czegoś jest powierzchowne, to i szanse na realizację są marne. Mam w sobie duże poczucie niezależności i silne przekonanie, że tylko i wyłącznie ode mnie zależy, czy będę szczęśliwa.

Jaki jest dalszy etap na Pani drodze, tej bez numeru? Co teraz Panią pochłania?

- Na pewno działalność społeczna w Kongresie Kobiet. Głęboko wierzę, że jeśli będziemy chciały, to wiele zmienimy. Musimy dotrzeć z tą myślą do kobiet, które jeszcze nie wierzą, że można wyrwać się ze stereotypów, tradycyjnych ról, konwenansów. Piękne jest móc im to uświadamiać, choćby w tak błahych sprawach, jak to, że po 50 kobieta też może zrobić prawo jazdy i uniezależnić się od męża w tak podstawowych sferach. My przekonujemy, że nigdy nie jest za późno na zmiany.

Mottem książki uczyniła Pani cytat z Kapuścińskiego, który mówi, że podróż to więcej niż dotarcie z punktu A do B, wręcz rodzaj nieuleczalnej choroby. Słusznie podejrzewam, że nie chce się Pani wyleczyć?

- Tak, jestem nieuleczalnie chora. Co więcej, Ryszard Kapuściński mówił, że podróż nie zaczyna się, kiedy ruszamy w trasę, i nie kończy się wraz z powrotem. Moja podróż cały czas trwa, bo dzięki napisaniu książki, utrzymywaniu kontaktu z jej bohaterami, moja przygoda z Drogą 66 stale we mnie żyje. Ciągle obmyślam nowe pomysły, ale za wcześnie, by o tym mówić. I niekoniecznie musi to być podróż w sensie fizycznym. Może to być podróż w głąb siebie związana z podjęciem kolejnych wyzwań, robieniem nowych rzeczy.

Oby się udało i było równie ciekawie jak na Drodze 66.

- Mam taką nadzieję. Dziękuję.

Rozmawiała: Małgorzata Szerfer.

Wydanie internetowe: www.magazynvip.pl

d3bwc9g
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3bwc9g