Trwa ładowanie...
d3szt06
30-05-2007 12:23

Gwinea Bissau. Jeden z najbardziej zacofanych krajów na świecie

Gwinea Bissau to jeden z najbardziej zacofanych krajów na świecie. Tu nic nie funkcjonuje tak jak w Europie, a najbiedniejsze państwa z innych regionów świata wyprzedzają Gwineę Bissau o całą epokę. Bo czy jest wiele państw, w których stolicach zelektryfikowano tylko główną ulicę?

d3szt06
d3szt06
(fot. Globtroter)
Źródło: (fot. Globtroter)

Gdzie przywódcy kraju i przedstawiciele nauki uczestniczą w animistycznych obrzędach? Czy jest inny kraj, w którym aby dostać się ze stolicy do miasteczka odległego o 100 km, trzeba podróżować cały dzień, objeżdżając rzeki przy źródłach, gdyż nie ma mostów i – poza małymi wyjątkami – asfaltowych dróg? Budżet tego państwa pochodzi w dwóch trzecich z pożyczek i pomocy zagranicznej, a prawie połowa ludności to analfabeci. Jeszcze tylko kilka krajów w Afryce należy do tego ostatniego ze światów, tak niewyobrażalnego dla Europejczyka.

Do Gwinei Bissau trafiłem przypadkiem. Początkowo wybierałem się samotnie do Maroka, zdecydowałem się jednak na nieco ambitniejszy wyjazd i kupiłem bilet do Dakaru. Znaleźli się też towarzysze wyprawy – Piotr i Michał, koledzy ze studiów, oraz mój cioteczny brat Adam. Gwineę Bissau wybrał Piotr, twierdząc, że tak mało znany kraj może być ciekawszy od cywilizowanego (jak na tę część świata) Senegalu. Po kilku dniach spędzonych na zwiedzaniu Senegalu i załatwianiu wizy do Gwinei Bissau pojechaliśmy przez Senegal, Gambię i znów Senegal w kierunku granicy. Rano zatrzymaliśmy się pośrodku suchego buszu. Przy laterytowej drodze rosło potężne drzewo mango. W jego cieniu stał stary stół, za którym siedziało dwóch wojskowych – ot, cały urząd. Pogranicznik był mocno zdziwiony, widząc mój paszport, bo o takim kraju jak Rzeczpospolita Polska nigdy nie słyszał, a co gorsza, nie mógł znaleźć go w swym spisie państw świata. Szukał oczywiście pod literą R, na którą zaczyna się nazwa naszej ojczyzny widniejąca na okładce
paszportu. Po drobnej sugestii okazało się, że takie państwo istnieje, tyle że pod literą P. A swoją drogą, ilu Polaków słyszało o Gwinei Bissau? Jeszcze dość szczegółowe przeszukanie bagaży (przy granicy leży chrześcijańska część Senegalu – Ziguinchor, mająca ambicje separatystyczne) i ruszamy zapchanym autobusem w kierunku stołecznego miasta Bissau. Po drodze kilka postojów w małych miejscowościach. Pierwsze wrażenia są raczej korzystne, gdyż w Gwinei Bissau nikt nas nie zaczepia tak jak w Senegalu. Miejscowi skrywają swoje zainteresowanie białymi. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Bissau. Miasto jest nieco zaniedbane, ale raczej czyste. Przy drodze rdzewieją czołgi i armaty – pozostałość po zakończonej kilka lat temu wojnie domowej. Nad nami przelatuje właśnie szarańcza. Całe niebo jest zasnute żywą czerwono-czarną mgłą. Niesamowite wrażenie.

d3szt06

Polki w Bissau

_ „Cześć, jestem mężem Elizy” _ – przedstawił się nam wysoki, bardzo szczupły Murzyn o nieco arabskich rysach. Braima właśnie przyjechał odebrać nas spod budy z telefonem. Po drodze zabieramy ze szkoły dwójkę ślicznych Mulatów i po krótkiej podróży witamy się z Elizą w jej domu.

Eliza mieszka tu od 26 lat, męża poznała podczas studiów w Toruniu. W tamtych czasach Gwinea Bissau miała bardzo dobre stosunki z ZSRR i państwami komunistycznymi. Braima był synem króla plemienia Fula. Rodzina Elizy nie tolerowała związku córki z Gwinejczykiem, a on nie miał wtedy szans na znalezienie pracy w Polsce. Młodzi postanowili więc wyjechać do Afryki. Dla Polki była to bardzo trudna decyzja. Znalazła się w świecie, gdzie wszystko jest całkiem inne. Była nieodporna na miejscowe choroby – ponad dwadzieścia razy chorowała na malarię, w tym na śmiertelnie niebezpieczną malarię mózgową.

(fot. Globtroter)
Źródło: (fot. Globtroter)

Przeżyła kilka zamachów stanu i puczów wojskowych oraz krwawą wojnę domową w latach 1998–1999. Wtedy to w wypadku zginął jej syn. Dziś Eliza ma pięcioro dzieci. Jej najstarsza córka skończyła studia w Brazylii, najmłodszy syn właśnie zaczął szkołę podstawową, a najstarszy syn – Basiru, studiuje prawo w Łodzi. Eliza ma 49 lat, ale każdy dałby jej kilka lat więcej, jej mąż natomiast wygląda jakby właśnie skończył trzydziestkę. Nasza gospodyni pomimo tak ciężkich przeżyć zachowała pogodę ducha. Żartuje nawet, że i tak już dawno powinna umrzeć, bo średnia życia w tym kraju to zaledwie 44 lata. Eliza pracuje w kościele i uczy się języka francuskiego. Do późnego wieczora rozmawiamy o Polsce, gdzie Eliza chce wrócić, gdy odchowa dzieci, i oczywiście o Afryce. Zza okna dochodzi monotonne buczenie – to wszyscy bogatsi mieszkańcy stolicy włączają agregaty. Biedniejszych czeka długi tropikalny wieczór w ciemnościach.

d3szt06

Rano włóczymy się po zakamarkach Bissau, a następnego dnia jedziemy na wyspy Bijagos. Ten wspaniały archipelag powstał wtedy, gdy skończyła się epoka lodowcowa. Podnoszące się wody wszechoceanu zalały ujścia rzek, tworząc tak zwane wybrzeże limanowe. Pomiędzy wyspami woda z wielkiej rzeki Coruba bardzo powoli miesza się z wodami Atlantyku. Powstaje w ten sposób jedno z najżyźniejszych środowisk wodnych na świecie. Bijagos to jedno z nielicznych tutaj miejsc dość regularnie odwiedzanych przez turystów.

Eliza nie była zachwycona pomysłem naszej wycieczki. Twierdziła, że łodzie toną tu dość często. Niedawno były dwa takie wypadki, w których zginęło łącznie dwustu osiemdziesięciu ludzi. Kapitanowie z archipelagu nie mają pojęcia o żegludze, a każda zmiana pogody lub mała awaria mogą skończyć się tragicznie. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przydarzy się to i nam.

Było wszystko: bezgwiezdna noc na otwartym morzu, człowiek za burtą, woda wlewająca się do łodzi, muzułmańskie i chrześcijańskie modlitwy oraz wzywanie demonów, rachunek sumienia, naprawa silnika i kończące się paliwo. Później ledwo widoczne światło latarni morskiej i lądowanie na bezludnej wyspie. Na koniec podziękowania złożone nam przez głównego kapitana na Bijagos. Przeżyliśmy niesamowitą przygodę, taką, jaka zdarza się jednej na kilka tysięcy osób. Co najważniejsze, przeżyliśmy, ale było już bardzo, bardzo źle. Nasza przygoda trwała dobę (choć dla mnie wieczność), zawierała mnóstwo wątków i wymagałaby oddzielnego opisania.

d3szt06

Po powrocie do Bissau odwiedziliśmy z Elizą inną Polkę, Monikę. Przyjechała tu rok temu ze swoim mężem, którego poznała podczas studiów w Polsce. Jej mąż, prawnik, pracuje w urzędzie transportu morskiego. Minika jest młodą bardzo ładną mamą dwójki równie ładnych dzieci. Działa w kościele ewangelickim. Niestety, jest blada i bardzo wyczerpana – choruje na malarię po raz pierwszy w życiu. Jak sama mówi, zarażenie tym wirusem dopiero po roku pobytu w Bissau to swoisty rekord.

W przeciwieństwie do Elizy, której już nic nie jest w stanie zadziwić w tym rejonie Afryki, Monikę ten kontynent wciąż jeszcze zaskakuje i szokuje. Słuchamy zupełnie nieprawdopodobnych jak na XXI wiek opowieści. Najbiedniejsze kraje w Afryce, mimo że docierają tu wynalazki naszej cywilizacji, pod wieloma względami pozostały w czasach „pogańskich”. Aż połowa tamtejszej ludności to animiści składający cześć demonom i siłom natury. W wierzeniach dominują magia i szamanizm, zupełnie niezrozumiałe dla naszej kultury. Zresztą muzułmanizm i chrześcijaństwo w tych państwach afrykańskich też są pomieszane z wiarami pierwotnymi i tylko w pewnym stopniu przypominają religie w krajach bardziej cywilizowanych. W tajemniczych obrzędach baloba uczestniczą premier i inni przedstawiciele rządu Gwinei Bissau oraz profesorowie jedynej tu szkoły wyższej. Uczelnia ta ledwie funkcjonuje, a rozpoczęcie nowego roku akademickiego opóźnia się nawet o sześć miesięcy. Podobnie działa tu wszystko. Duży port w Bissau nie ma umów
międzynarodowych, omijają go więc wszystkie statki z innych krajów, bo mogą zostać bezkarnie obrabowane w państwowym porcie.

(fot. Globtroter)
Źródło: (fot. Globtroter)

Trudno mi oceniać rolę wierzeń animistycznych i szamanizmu. Czarownicy prawdopodobnie wykorzystują je do swoich celów i dopuszczają się wielu oszustw, jednak każdy, nawet najbardziej sceptyczny misjonarz przyznaje, że potrafią oni leczyć choroby, wobec których zachodni lekarze są bezradni. Monika opowiadała nam o sąsiadach, którym szaman powiedział, że ich chore dziecko umrze za dwa dni. Rodzice włożyli więc je do trumny i trzeciego dnia urządzili pogrzeb. Przed zakopaniem trumny, narażając się na lincz, odważny misjonarz siłą otworzył skrzynię, w której leżało jeszcze żywe dziecko. Niestety, kilka dni później nieleczony maluch zmarł, a czarownik triumfował.

d3szt06

Powszechne są tu obrzędy barbarzyńskiego obrzezywania kobiet oraz inicjacji młodzieńców. Inicjacja ta polega na obrzezaniu nastolatków, a następnie pozostawieniu ich na kilka dni w lesie, nagich i samotnych. Po takim teście stają się pełnoprawnymi mężczyznami. Mimo niebezpieczeństw piętnastolatek może poradzić sobie w takiej sytuacji. Monika opowiadała nam o pięciolatku, którego rodzice zostawili w lesie. Gdy chłopczyk w trakcie zabawy na drzewie skaleczył się w intymne miejsce, czarownik uznał, że dziecko zostało obrzezane przez demona i jest już gotowe na sprawdzian. W jaki sposób pięciolatek przeżył te kilka dni w lesie pełnym hien i innych groźnych zwierząt, wie tylko on sam. W każdym razie rodzice byli bardzo dumni, że ich syn okazał się wybrańcem demonów.

Czarownicy tworzą symbol demona, zwany tu iranem – może być to stare drzewo, wokół którego zbiera się klan odprawiający obrzędy baloba. Klany często walczą ze sobą, próbując udowodnić, czyj demon jest potężniejszy. Dochodzi wtedy do tajemniczych morderstw. Nie muszę chyba dodawać, że tutaj nie rozwiązuje się konfliktów na drodze sądowej…

W drodze

Żegnamy nasze niesamowite Polki i ruszamy na południe, w stronę granicy z Republiką Gwinei. Na dworcu długo czekamy, aż nasza ciężarówka z paką przykrytą brezentem zapełni się podróżnymi. W Afryce nie ma godzin odjazdu – tu po prostu odjeżdża się, gdy środek transportu jest wypchany ludźmi do granic możliwości.

d3szt06

W końcu ruszamy. Obok mnie siedzi kobieta z niemowlakiem obwieszonym skórzanymi woreczkami – to amulety chroniące przed czarami. W woreczku może być kość czy skuwka od długopisu symbolizująca magiczne siły, a także złożona kartka z Biblii czy Koranu – tu granica między religią a pogaństwem jest bardzo płynna. Dwie osoby z naszego autobusu wyglądają na ciężko chore. Są skrajnie wychudzone i potwornie kaszlą. AIDS zbiera okrutne żniwo, ponad dziesięć procent ludności jest zarażone tym straszliwym wirusem. Niestety, pod tym względem Gwinea Bissau jest w czołówce światowej. Podróżowanie po Afryce nie zawsze należy do przyjemności – widok ludzi chorych na trąd, polio czy AIDS poruszy każdego. Czrny ląd naprawdę ma niewiele wspólnego z kontynentem opisywanym w takich książkach, jak Pożegnanie z Afryką.

Krajobraz powoli zmienia się i po jakimś czasie przejeżdżamy przez najprawdziwszy deszczowy las podzwrotnikowy. Wydaje mi się on nieco bardziej malowniczy niż lasy, które widziałem w Ameryce Południowej czy w Azji Południowo-Wschodniej. Charakterystyczne są tu pojedyncze ogromne drzewa, górujące nad resztą roślinności puszczy. Czerwona wyboista droga co jakiś czas prowadzi przez wioski z chatami z laterytowych cegieł i trawy. Mijamy miejscowych, którzy wymachują obdartymi ze skóry, dużymi małpami, zachęcając do kupna świeżego towaru. W wioskach nasza ciężarówka co chwilę staje, żeby zabrać nowych podróżnych. Nie ma tu zwyczaju zbierania się na przystankach, każdy więc czeka przed swoim domem. Nawet w najmniejszej wiosce autobus zatrzymuje się kilka razy.

Późnym popołudniem docieramy do schludnego miasteczka Catio. W linii prostej leży ono zaledwie 100 km od stolicy. Nam podróż zajęła cały dzień, bo musieliśmy ominąć rzekę przy jej źródłach, nie ma tu bowiem mostów. Kilka kilometrów za miastem przeprawiamy się drewnianą łódką przez rzekę i ruszamy do Jemberem.

d3szt06

Miejscowi, który płynęli z nami w łódce, zaprosili nas na spotkanie z misjonarzem. Na miejscu okazało się, że misjonarz przybędzie wkrótce, a po upływie następnej godziny dowiedzieliśmy się, że to wkrótce może oznaczać pięć dni albo nawet tydzień. Nieco zdenerwowani maszerujemy przez pola ryżowe, próbując nadrobić stracony czas i kilometry. W nocy wchodzimy do lasu, mijamy zbieraczy drewna, zdziwionych naszym widokiem, oraz domki rozsiane wśród tropikalnych drzew, które można dostrzeć tylko dzięki płonącym przy nich ogniskom. Opuszczamy ostatnią wioskę – przed nami jeszcze z dziesięć kilometrów marszu. Jesteśmy strasznie zmęczeni podróżą i upałem. Skończyła się nam woda i pomarańcze, nie możemy usiąść nawet na chwilę, bo zaraz obłazi nas robactwo.

W końcu docieramy do samotnej chatki, obok której siedzą ludzie przy ognisku. Michał podszedł do nich i spytał, czy nie mają pomarańczy. Najbardziej zapomniany kraj świata, noc, środek dżungli, a tu nagle jakiś blondyn spada z nieba i pyta o pomarańcze! Tubylcy byli bardzo zdziwieni. Niestety, pomarańczy nie mieli... Jeszcze godzina ciężkiej drogi i jesteśmy w Jemberem.

Jemberem

W wiosce szybko znajdujemy pomoc i zakwaterowanie w hoteliku prowadzonym przez koło gospodyń wiejskich. Rano nie budzimy specjalnej sensacji, bo wieści rozchodzą się tu bardzo szybko. Tylko banda dzieciaków jest nami zachwycona, tym bardziej, że robimy im „karuzelę” i częstujemy je, czym możemy. Zaobserwowałem, że grupa ta, wyglądająca na pierwszy rzut oka jak banda szkodników, to całkiem dobrze zorganizowana mała społeczność. W Gwinei Bissau przeciętnie kobieta rodzi siedmioro dzieci, a mężczyzna nie zajmuje się zbytnio swymi pociechami, dlatego też starsze dzieciaki opiekują się młodszymi. Często można zobaczyć niemowlaka noszonego w chuście na plecach przez jego sześcioletniego brata lub siostrę. Oprócz organizowania wspólnych zabaw grupa cały czas szuka czegoś do jedzenia. Maluchy są pełne życia i pomysłowe, czego często brakuje dzieciom z Europy, podłączonym do wirtualnej rzeczywistości. Powodem dumy każdego chłopca jest własnoręcznie wykonany pojazd, ciągnięty na sznurku lub pchany patykiem. Każdy
szanujący się młodzieniec potrafi wdrapać się na wszystkie drzewa w okolicy.

Wioska z domkami z laterytowych cegieł, pokrytymi suchą trawą, czerwone drogi, zagubione poletka pośród drzew, umorusane maluchy i miejscowi w kolorowych sukniach – Afryka, Afryka, Afryka… Życie płynie tu dość monotonnie, mężczyźni najczęściej zbierają pomarańcze, kobiety pracują na półdzikich poletkach. Na skrzyżowaniu jest kilka straganów, gdzie oprócz miejscowych towarów można kupić dwa najbardziej „światowe” produkty, czyli coca-colę, świąteczną, z Mikołajem na puszce, przeterminowaną o rok, oraz klej Super glue. Trochę dalej zakład krawiecki pod gołym niebem i fryzjer. W wiosce mieszka świecki misjonarz George wraz z żoną i dziećmi. Małżenstwo to prowadzi szpital i pomaga miejscowym w każdej sprawie.

Koło zakładu fryzjerskiego poznaliśmy Alfę – uciekiniera z Sierra Leone. Jest niezwykle otwarty, bezinteresowny i uczynny. Pomaga nam zbliżyć się z ludźmi, służy za tłumacza. Często przesiadujemy pod zakładem fryzjerskim jego kumpli. Młodzieńcy spędzają wolny czas, grając w warcaby i fasolki, pijąc przy tym bardzo mocną i słodką herbatę. Alfa jest niezwykle rozgarnięty. Pokazuje nam swoje zeszyty – samodzielnie uczy się portugalskiego i francuskiego oraz języków miejscowych plemion.

Przed zmrokiem idziemy do puszczy – wieczorem do skraju wioski podchodzą stada szympansów i pawianów. Wrażenie niesamowite – wspaniałe safari bez hordy turystów przewodników i całej europejskiej oprawy; po prostu wyszliśmy na spacer za wioskę. Żyją też tu słonie leśne, hieny, a nawet lwy. Zwierzęta te, niestety, trudno spotkać.

W Jemberem nigdy nie jest nudno. Codziennie wieczorem, gdy tropikalny żar nieco ustąpi, za naszym hotelikiem odbywa się mecz piłki nożnej. Gra toczy się na najpiękniejszym boisku świata, czyli na jaskrawoczerwonym laterytowym placu na skraju potężnej, soczyście zielonej dżungli. Zawodnicy mają na nogach popularne tu, białe plastikowe sandały. Nikt tu nie dba specjalnie o taktykę, za to zwinności, szybkości, a przede wszystkim ambicji powinna im pozazdrościć nasza reprezentacja narodowa. Gra jest czysta, a nad wszystkim czuwa sędzia.

Po zmroku w klubie gospodyń wiejskich odbywa się projekcja filmu – „kino” jest napędzane generatorem na paliwo. Raz w tygodniu jest też potańcówka. Później wioska zasypia przy akompaniamencie wspaniałej muzyki dochodzącej z tropikalnego lasu. Rano, tak jak co dzień, obudzą nas muzułmańskie modły.

Następnego dnia odwiedzamy misjonarzy, George’a ze Stanów Zjednoczonych i Paula z Włoch. Alfa zapewnia nas, że są oni zbawieniem dla wioski. Prowadzą szpital, uczą między innymi obsługi komputera, są zawsze proszeni o sprawiedliwe rozstrzyganie miejscowych sporów. Cieszą się szacunkiem wśród tubylców. Wie o tym Alfa, dlatego do George’a zwraca się mister George. Nieco irytuje to misjonarza, który z uśmiechem prosi chłopca, żeby mówił mu po imieniu. „Dobrze, mister George” – niezmiennie odpowiada Alfa.

Obowiązuje tu zasada, że za przysługę trzeba się odwdzięczyć. Nie ma to nic wspólnego z interesownością. Tak musi być, inaczej altruiści poumieraliby z głodu. Nie dotyczy to jednak Alfy, który czuł się skrępowany, gdy po długiej wycieczce kupiliśmy mu coca-colę.

Koledzy z zakładu fryzjerskiego kilka razy w tygodniu jeździli motorem do lasu, aby zapolować na małpy. Chociaż nie jestem zwolennikiem myślistwa, chętnie zobaczyłbym takie polowanie. Miejscowi, pomimo obietnic, że nas zabiorą ze sobą, zawsze się jakoś wymigiwali. Chyba się obawiali, że będziemy im przeszkadzać w tropieniu zwierzyny, a tu nikt nie może pozwolić sobie na marnowanie benzyny i naboi. Okazuje się jednak, że małpy nie zawsze boją się ludzi i czasami bezczelnie paradują po wiosce, robiąc przy tym mnóstwo hałasu.

W drodze powrotnej do Senegalu zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscowościach, przy czym nie zabrakło róznych przygód.

Niestety, przywieźliśmy z Gwinei Bissau uciążliwą pamiątkę. Każdy z nas miał bąble na palcach stóp, a w nich jajka pchły piaskowej. Michałowi udało się nawet „wyhodować” półprzezroczystą larwę. Samodzielnie przeprowadziliśmy operację usunięcia pasożytów spod skóry. Dodatkowo byliśmy zakażeni paciorkowcem, co powodowało, że każde zadrapanie przekształcało się w zaropiałą, niegojącą się ranę. Z tej infekcji wyleczyliśmy się dopiero w Polsce.

_ Źródło: Andrzej Pałgan / Globtroter _

d3szt06
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3szt06