Indonezja - sekrety piątej płci. Wywiad z Anną Jaklewicz
Anna Jaklewicz – z zamiłowania podróżniczka i antropolog, z wykształcenia archeolog, w podróży znajduje się niemal od piętnastu lat. Do Indonezji wyruszyła, żeby lepiej poznać Bugijczyków, wśród których silna jest wiara w istnienie pięciu płci. Dotarła też m.in. do Bajo, zwanych morskimi cyganami i Torajów, dla których pogrzeb jest najważniejszym wydarzeniem w życiu. Jej samotna podróż trwała aż 9 miesięcy i dała jej nominację do tegorocznych Travelerów w kategorii "Podróż Roku".
WP: Celem Pani podróży po Indonezji było poznanie i zrozumienie życia rządzącego się zupełnie innymi prawami niż nasze. Które jego aspekty najbardziej Panią zaskoczyły?
W Indonezji najbardziej zaskakujące jest przenikanie się rdzennych tradycji i wierzeń z religiami napływowymi jak islam czy chrześcijaństwo. Dla przykładu, Bugijczycy, żyjący na południu Sulawesi, uznają istnienie pięciu płci. Nie są one definiowane jedynie poprzez cechy fizyczne, ale przez cechy osobowości, zespół zachowań, pełnioną rolę społeczną. Bugijski model płci zakłada istnienie płci męskiej (oroané), żeńskiej (makkunrai), calalai, calabai i piatej - bissu. Calabai *to w miejscowym języku *„fałszywa kobieta”, *czyli biologiczny mężczyzna, który żyje i wygląda jak kobieta. *Calalai *to z kolei *„fałszywy mężczyzna”, czyli biologicznie kobieta, która przejmuje męskie cechy i styl życia. Najciekawsza jest ta piąta, czyli osoby, które mają łączyć w sobie pierwiastek męski i żeński. Dzięki temu, że bissu, czyli bugijska piąta płeć, posiadają cechy i kobiety, i mężczyzny, mogą pełnić funkcję szamanów pośredniczących w kontaktach Bóg - człowiek. Miejscowi tłumaczyli
mi, że skoro nie wiadomo czy bóg jest kobietą, czy mężczyzną, trzeba mieć w sobie po trosze tego i tego, żeby móc z nim rozmawiać. Dla nas to zupełnie rewolucyjna koncepcja. Co więcej, ta koncepcja płci funkcjonuje w społeczności muzułmańskiej, w wioskach, w których co kilkaset metrów muezini nawołują do modlitwy pięć razy dziennie.
WP: Podróżowała Pani samotnie. Czy były jakieś chwile grozy? Coś Panią przeraziło?
Zdarzały się, na przykład wtedy, kiedy obudziłam się w środku nocy i zobaczyłam w swoim pokoju obcego mężczyznę, który właśnie mnie okradał. Okazało się później, że wdrapał się po mangowcu rosnącym przed domem i do pokoju na piętrze wszedł przez uchylone okno. Mimo takich sytuacji czułam się bardzo bezpiecznie. Wydaje mi się, że osoby podróżujące w pojedynkę, zwłaszcza kobiety, budzą instynkty opiekuńcze i częściej spotykała mnie życzliwość ze strony spotkanych osób niż zagrożenie.
WP: Spotkała pani wiele grup etnicznych, która z nich zrobiła na Pani największe wrażenie?
Ogromną ambicją zaimponowali mi ludzie Wana, czyli "ludzie lasu", do niedawna żyjący w dużej izolacji, w górach środkowo – wschodniego Celebesu. Ich świat podlega obecnie ogromnym zmianom, zwłaszcza odkąd zyskali bezpośrednich sąsiadów – przesiedleńców z przeludnionej Jawy czy Bali. Wana zdali sobie sprawę, że muszą nauczyć się czytać, pisać, liczyć czyli posiąść umiejętności, dzięki którym staną się równymi partnerami w kontaktach z cywilizacją. Trzydziestoparoletni Ijen, mężczyzna, którego rodzina gościła mnie prawie przez miesiąc, przyznał, że jeszcze parę lat temu był analfabetą i nie umiał liczyć, bo i wcześniej nie było mu to do niczego potrzebne. Wana żywili się tym, co znaleźli lub upolowali w lesie. Pieniądze nie były nikomu potrzebne. Ale potem, kiedy powstała droga do najbliższego miasteczka, postanowił do niego ruszyć i sprzedać na targu zebraną w lesie żywicę. Ponieważ nie wiedział, jak działa waga ani nie znał się na cyfrach, został oszukany. Zamiast za 98 kilo towaru, zapłacono mu
tylko za 89. Kiedy później zrozumiał co się stało, postanowił się uczyć. Teraz doskonale czyta, pisze, liczy. Codziennie wieczorem siedzi przy małej oliwnej lampce i prowadzi pamiętnik, a po cichu marzy, żeby napisać książkę o Wana. Rozpoczął także współpracę z miejscową organizacją pozarządową, która pomaga zakładać pierwsze szkoły we wioskach Wana.
WP: Ponad dwa miesiące spędziła Pani w wioskach Bugijczyków. Jak żyją?
Bugijczycy mieszkają zarówno w dużych miastach, jak i w małych rolniczych wioskach, a ich styl życia związany jest z miejscem zamieszkania. To co czyni tę grupę unikatową, co zatrzymało mnie z nią na tak długo, to oryginalne wierzenia, zgodnie z którymi Bugijczycy wyróżniają aż pięć płci. Przez dwa miesiące życia udało mi się lepiej zrozumieć ten podział i poznać rolę bissu, czyli tej piątej w lokalnej społeczności. Bissu okazali się być szamanami czy też kapłanami, którzy mają zdolność komunikowania się ze światem duchów.
Bissu, fot. Anna Jaklewicz
WP: Jak wyglądają rytuały szamanów bissu?
Bugijczycy zgłaszają się do szamanów z bardzo wieloma problemami. Najczęściej proszą o uzdrowienie, albo rytuały, które poprawiłyby ich sytuację materialną. Panny proszą bissu o pomoc w znalezieniu męża, a mężatki leczą u szamanów bezpłodność. Najciekawsze obrzędy wiążą się jednak z dorocznym świętem _ mappalili _, które odbywa się raz do roku, na początku pory deszczowej i ma zapewnić obfite plony w rozpoczynającym się wraz z deszczem sezonie rolniczym. Główne uroczystości koncentrują się wokół świętego pługa, który według miejscowych wierzeń został zesłany na ziemię przez bogów, żeby ułatwić ludziom pracę w polu. Jednym z głównych elementów święta jest procesja ze świętym pługiem wokół wsi. Po drodze bissu *składają ofiary duchom żyjącym w świętych drzewach, a na polach za wsią *wcierają w drewno pługa krew z grzebienia koguta – symbol życia, które ma się narodzić z ziemi zaoranej pługiem. Punktem kulminacyjnym _ mappalili _ jest transowy taniec szamanów ze sztyletami przytkniętymi do
krtani. Tym razem krwi nie ma, bo jak twierdzą szamani, opiekuńcze duchy chronią ich przed zranieniem. Te same duchy mają zapewnić udane żniwa.
WP: Który rytuał zrobił na Pani największe wrażenie, najbardziej Panią zaskoczył?
Chyba ten, któremu sama się poddałam. Szamani, kiedy dowiedzieli się, że mam ponad 30 lat i jestem panną uznali, że to musi być klątwa i zaproponowali, że ją ze mnie zdejmą. Zgodziłam się. Przygotowali więc listę rzeczy potrzebnych do rytuału. Znalazły się na niej młode kokosy, banany, świece, jaja kurze, liście betelu, orzech areki i butelkowana woda. W dniu rytuału, szamanka zaniosła przyniesione przeze mnie owoce do pokoju – kaplicy w jej domu i powiedziała, że to ofiary dla duchów. Potem siadła na podłodze obok mnie, zapaliła papierosa, zamknęła oczy, położyła dłoń na liściach betelu i orzechach areki, które symbolizują oczy i uszy i są narzędziami do komunikowania się z niematerialnym światem, i zaczęła rozmawiać z duchami, co z zewnątrz wyglądało jakby mówiła do siebie. A potem zniknęła w domowej kapliczce z butelką wody, coś do niej wyciskała i znów rozmawiała z duchami. Na koniec kazała mi pić tę wodę i obmywać się nią najlepiej dwa razy dziennie. Dzięki niej miałam stać się ładniejsza i szybciej
znaleźć narzeczonego. Ten sam efekt miał zapewnić talizman – patyczki noszone na sznurku w pasie, pod ubraniem. Do dość popularny rytuał wśród miejscowych, a dziewczyny szukające męża są regularnymi "klientkami" szamanów.
WP: Odwiedziła Pani także Sampelę - osadę na morzu. Jak wygląda codzienność Bajo - morskich cyganów?
Bajo nazywani są morskimi cyganami, bo do niedawna żyli wyłącznie na morzu, na łodziach. Miejscowe legendy głoszą, że Bajo zamiast płuc mieli kiedyś skrzela. Do dziś są świetnymi nurkami - potrafią zejść w głąb morza ponad 30 metrów bez sprzętu nurkowego i wstrzymać oddech na kilka minut. Od niedawna Bajo prowadzą nieco bardziej osiadły tryb życia, ale nadal w bliskości morza – budują domy u wybrzeży wysp albo w ich pobliżu. Taka właśnie jest Sampela. Domy osadzone na palach zanurzonych w wodzie zdają się dryfować po jej powierzchni. Życie w takim miejscu jest całkowicie zależne od morza, regulowane rytmem przypływów i odpływów. Kiedy poziom wody jest wysoki, mężczyźni wypływają w ryby, kobiety na sąsiednią wyspę na targ albo po słodką wodę. W czasie odpływu zostają w domach, bo donikąd po prostu popłynąć się nie da.
Bajo, fot. Anna Jaklewicz
Morze jest też jedynym miejscem pracy Bajo, jedynym źródłem dochodów. Niestety brak alternatywy i ubóstwo prowadzą czasem do stosowania nielegalnych metod połowu. Na jednym z archipelagów byłam niestety świadkiem stosowania bomb domowej produkcji. Podwodne wybuchy nie tylko niszczą rafę koralową, ale i zagrażają samym Bajo. Wśród miejscowych pełno jest historii o rybakach, którzy zginęli od wybuchu bomb lub zostali poważnie okaleczeni.
WP: Na Ziemi Torajów dokumentowała Pani ceremonie pogrzebowe. Czym się charakteryzują?
Torajowie organizują pogrzeby bliskich nawet kilka lat po ich śmierci. W tym czasie zabalsamowane zwłoki przechowywane są w rodzinnym domu, a zmarły traktowany jest jak ciężko chory. Dzieci przychodzą opowiadać mu o swoich problemach, a małżonkowie przynoszą posiłki. Sam pogrzeb to niezwykle huczne wydarzenie, obchodzone z większą pompą niż wesela. Ich nieodzownym elementem jest rytualny ubój bawołów – świętych zwierząt, których dusze pomagają przejść duszy zmarłego w zaświaty i dostać się do raju. Im więcej bawołów, tym droga zmarłego bezpieczniejsza. Ilość bawołów zabijanych podczas pogrzebów jest też ściśle związana z pozycją społeczną nieboszczyka. Podczas pogrzebów Toradżów z wyższych warstw społecznych zabijana jest czasem ponad setka zwierząt, a pogrzeb trwa tydzień. W takim przypadku, przez ubojem bawołów, odbywają się ich walki – jak mówią miejscowi - ostatnia ziemska rozrywka zmarłego, zanim odejdzie w zaświaty.
WP: Jak wyglądają przygotowania do pogrzebu?
Najwięcej czasu zajmuje zgromadzenie funduszy na zakup bawołów, które osiągają niewiarygodne ceny. Najdroższe są bawoły cętkowane. Za bawoła o takiej unikatowej maści zapłacić trzeba od 60 do 80 tysięcy złotych. Trochę tańsze są albinosy, po 20 – 30 tysięcy, a najbardziej pospolite, czarne bawoły można kupić już za kilka tysięcy złotych za sztukę. Kiedy rodzina jest już gotowa, wyznacza datę uroczystości, zamawia tau tau – figurę wykonywaną na podobieństwo zmarłego, na podstawie zdjęć, a wokół domów buduje bambusowe pawilony dla gości. Bo na pogrzeb zjadą się nawet tysiące osób, w końcu to najważniejsze wydarzenie w życiu.
WP: Jakie ma Pani podróżnicze plany na przyszłość?
Już w kwietniu i maju znów Indonezja, a lato chciałabym spędzić w Polsce, w której coraz rzadziej bywam…
_ TRAVELERA w kategorii "Podróż Roku" przyznają czytelnicy, głosując przez aplikację dostępną na stronie internetowej National Geographic Traveler. Głosowanie online trwa od 20 lutego do 19 kwietnia 2015 roku. Głosuj: http://travelery.national-geographic.pl/podroz-roku _
Więcej o podróżniczce: www.annajaklewicz.pl
Rozmawiała Iwona Kołczańska.