Trwa ładowanie...
01-04-2010 14:22

Islandia. Labirynt tysiąca strumieni

Wokoło, aż po horyzont zastygła lawa i popiół. Jedziemy ściśnięci w terenowym autobusie. Nasze rowery nie zmieściły się do luków bagażowych, wiszą na zewnątrz, na specjalnych widłach transportowych. Nie mam zaufania do tej konstrukcji, ale staram się myśleć pozytywnie. W końcu jestem tam, gdzie od dawna chciałem się znaleźć. W Islandii.

Islandia. Labirynt tysiąca strumieniŹródło: Artur Obmiński/Poznaj Świat
d14hwq0
d14hwq0

Wokoło, aż po horyzont zastygła lawa i popiół. Jedziemy ściśnięci w terenowym autobusie. Nasze rowery nie zmieściły się do luków bagażowych, wiszą na zewnątrz, na specjalnych widłach transportowych. Nie mam zaufania do tej konstrukcji, ale staram się myśleć pozytywnie. W końcu jestem tam, gdzie od dawna chciałem się znaleźć. W Islandii.

Z pieluszką przez pola lawy

Widoki za oknem zapierają dech w piersi. Poprawka – zapierałyby, gdyby nie ten świdrujący, przenikliwy krzyk. Jego źródłem jest gardło kilkunastomiesięcznego chłopca wierzgającego nogami na kolanach swej mamy siedzącej niestety tuż obok mnie. Brzdąc wszystkim pasażerom skutecznie manifestuje niezadowolenie z podróży. Może dlatego kierowca tak pędzi na złamanie karku przez brunatne pole lawy. Nie pomaga ani kołysanka mamy, ani kolejna spektakularna przeprawa przez rzekę płynącą w poprzek drogi, ani widok monumentalnego wulkanu Hekla wznoszącego się nieopodal. Malec wyraźnie czegoś chce albo przeciwnie – czegoś nie chce – krzyk protestu nie skończy zanim nie znajdziemy się u celu, w Landmannalaugar.

Malowane góry

Na miejscu wita nas silny wiatr, zachmurzone niebo oraz niewielkie, przycupnięte przy zwałach zastygłej lawy schronisko z małym i gęsto obsadzonym przez namioty polem kempingowym. W schronisku wolnych miejsc brak, infrastruktura biwakowa do rozbudowanych bynajmniej nie należy. Dodatkowo płatne prysznice, odkryta, smagana wiatrem kuchnia, przy której zagotowanie herbaty na przenośnej kuchence to sztuka sprawności manualnej i cierpliwości. Sklepik, zaaranżowany we wraku stojącego nieopodal autobusu niestety nieczynny. Na szczęście mamy własną aprowizację, więc śmierć głodowa lub żebractwo nam nie grozi. Mimo to jestem daleki od entuzjazmu. Zastanawiam się, cóż ciekawego może być w tej dość typowej górskiej dolinie w porównaniu do widzianego niedawno spektakularnego gejzeru Strokkur, mijanych po drodze wielkich wodospadów czy będącego jeszcze w planach, kontynentalnego lodowca Vatnajokull. To zbyt silna konkurencja dla kilku, być może i estetycznych, ale w tej chwili zachmurzonych kolorowych skałek, o których
czytaliśmy to i owo w przewodniku.

Jeszcze tego samego dnia radykalnie zmieniam zdanie. Gdy tylko wiatr robi dziurę w chmurach nudnawe skałki roziskrzają się setkami refleksów ujawniając istny kalejdoskop barw. Takich widoków mógłbym spodziewać się może na kiczowatym malowidle lub podrasowanych komputerowo obrazkach, ale nie w rzeczywistości. Pewnie dlatego jedna z pobliskich gór wdzięcznej nazwie Brennisteinsalda (fala siarki) została uznana za najbardziej kolorową górę w Islandii. Widać to dopiero w świetle słońca, które właśnie wyszło zza wszędobylskich na Islandii chmur. Góra wyglądem przypomina olbrzymi kopiec. Jest niczym efekt zabawy dziecka – giganta, które cierpliwie malowało, a potem usypywało różnokolorowe stosy kamieni: niebieskich, zielonych, żółtych, różowych, czarnych, białych.

d14hwq0

Nienasycenie

Nasza pierwsza wycieczka w Landmannalaugar ma trwać około 2 godzin – krótko, bo południe dawno minęło. Marszruta jednak wydłuża się, gdyż nie przewidzieliśmy czasochłonności naszego zachwytu otoczeniem. Co chwilę sięgamy po aparaty. Aby nasycić się niespotykanym dotąd widokiem nie wystarczy zrobić zdjęcie. Trzeba przystanąć, rozejrzeć się, ochłonąć, potem wykadrować obraz, zmienić obiektyw, ustawić parametry. Problem pojawia się wtedy gdy chcesz zatrzymywać się co 50 metrów, bo wszystko wokół wydaje się być godne uwiecznienia, wszystko budzi zachwyt.

Wówczas nawet mała wycieczka staje się sporą wyprawą. Przypominasz sobie, że od wielu godzin nie jadłeś, nie piłeś i że nawet w tak bajecznym miejscu jest coś takiego jak czas, który wciąż upływa. Z drugiej strony wiesz, że to nie Tatry i że noc o tej porze i na tej szerokości geograficznej jest pojęciem umownym. Pod koniec czerwca bowiem na Islandii nocy po prostu nie ma – jest dzień polarny. To daje złudne poczucie nieograniczonych możliwości czasowych – jasno jest 24 godziny na dobę. Skutki takiego myślenia bywają bolesne. Przekonaliśmy się o tym kilka dni wcześniej w innym rejonie południowej Islandii, wydłużając ponad miarę pieszą wyprawę w kierunku lodowca. Dodatkowe opóźnienia spowodowane brakiem oznakowanego szlaku, zbytnie zaufanie do GPS-u oraz utrata sił wydłużyły eskapadę z 10 do 17 godzin. Co prawda poznałem granicę swej wytrzymałości, ale ceną był kilkudniowy ból i strata dwóch dni na regenerację sił.

Tym razem nasz szlak jest dobrze oznaczony, mamy kondycję, a długość trasy dopasowana jest do naszych możliwości fizycznych. GPS prowadzi nas jak po sznurku – nie ma potrzeby wyciągania papierowej mapy. Odczuwam lekkie podekscytowanie na wspomnienie dziwnych znaków ostrzegawczych na mapie turystycznej obok schroniska: przedstawiały symbol urwanej stopy, spadającego w przepaść człowieka, gorącej cieczy, jest też kilka innych obrazków, których znaczenia ledwo się domyślam – ciekawe, którą z tych atrakcji napotkamy po drodze. Idziemy pasmem górskim chłonąc wrażenia widokowe niczym gąbki wodę. Gdybym wiedział, że to niedorzeczne powiedziałbym, że jestem na Księżycu: aż po widnokrąg surowe pustkowie, kratery, iły, brak roślin.

Nasza droga prowadzi środkiem szczytu, jest całkiem bezpiecznie, choć już kilka metrów dalej zbocze opada gwałtownym urwiskiem – lepiej tam nie podchodzić, gdyż podłoże jest niezwiązane, łatwo tu o poślizgnięcie.

d14hwq0

Szlak zatacza półkole i niebawem zmieniamy kierunek schodząc z grani w dół, ku dolinie. Widok ulega diametralnej zmianie.

Droga powrotna okazuje się nie lada wyzwaniem dla tych, którzy mają ambicję przejść w poprzek dolinę suchą nogą tzn. bez ściągania butów. Płynąca rzeka rozgałęzia się bowiem na płaskiej powierzchni tworząc labirynt tysiąca strumieni. Kilometr dalej strumienie łączą się w jeden potężny nurt, który następnie nurkuje pod pole lawy zamykające dolinę od dołu. Schodząc z grani znów przystajemy – tym razem uwagę przykuwają unoszące opary i gorące bulgoczące źródła rozsiane tu i ówdzie. Pomny ostrzeżeń przed gorącymi źródłami, ostrożnie podchodzę do jednego z nich – wygląda tak jakby jakiś tajemniczy mieszkaniec podziemi zapomniał wyłączyć kuchenkę gazową, a gotująca się w garnku woda zaraz wyparuje. Garnka jednak nie ma, a woda prawdopodobnie bulgocze tu sobie od ładnych tysięcy lat. Nie po raz pierwszy odnoszę nieodparte wrażenie, że ta ziemia, pomimo skąpej roślinności jest pełna życia.

Czeka nas jeszcze tylko pole lawy, pod którym schowała się rzeka. Krajobraz znów zmienia się radykalnie. Idyllę spokojnej wody i kępy zieleni zastępuje surowość zastygłych form powyginanych we wszystkich możliwych kierunkach. Przemykamy wąską ścieżynką, przecinając łaty śniegu. Śnieg najprawdopodobniej stopnieje dopiero pod koniec lata.

d14hwq0

Incognito w kraterze

Pierwszy nocleg dobitnie uzmysławia mi, że jestem nieopodal północnego koła podbiegunowego. Temperatura spada do 5 stopni. Nad ranem jest nieco cieplej, ale pada deszcz. Dobrze, że mam ciepły śpiwór. Gorzej z namiotem - staruszek pamięta czasy studenckich eskapad w Beskidy. Przez wiele lat dzielnie mi służył, niestety tu jego żywot dobiega końca – przemaka poszycie. Kilka godzin rzęsistej ulewy i mała kałuża skutecznie daje znać o niedociągnięciach technologicznych mojego sprzętu. Jadąc na Islandię warto wziąć pod uwagę kapryśny czynnik pogody i nastawić się na to, że przez 50% czasu pada deszcz, a przez kolejne 20% jest pochmurno. Wiatr wieje praktycznie zawsze. Po uwzględnieniu takich założeń do lamusa pójdą plany „obskoczenia” najciekawszych miejsc w krótkim czasie. Zwłaszcza jeśli masz aparat i chcesz robić zdjęcia. Bez światła nawet najciekawsze krajobrazy tracą na atrakcyjności.

Deszcz się kończy, zatem możemy myśleć o kolejnej wyprawie. Jej celem jest jezioro Ljotipollur, wypełniające krater wygasłego wulkanu. Po drodze widzimy kilka stożków wulkanicznych. Okolica znów przybiera wygląd księżycowy: poszarpane skały, brak roślinności, kratery, zastygła lawa – znaki niedające zapomnieć o gwałtownej aktywności geologicznej. Islandia leży na styku dwu płyt kontynentalnych, amerykańskiej i europejskiej. Płyty te stale rozchodzą się, czego widocznym efektem są wypływy lawy, rozstępowanie się dolin oraz liczne wulkany od czasu do czasu z dającymi o sobie znać niszczycielskimi erupcjami. Erupcje występują tu co kilkanaście lub kilkadziesiąt lat powodując, tak jak to miało miejsce w 1996 roku podczas wybuchu wulkanu Grímsvötn, znaczne zniszczenia. Ale wulkany to nie tylko spektakularne eksplozje. Niebezpieczne są również wyziewy toksycznych gazów wydobywających się z kraterów, a także burze z licznymi wyładowaniami atmosferycznymi pojawiające się w silnie zjonizowanych chmurach wulkanicznego
dymu. O tym drzemiącym, lecz na pewno nie abstrakcyjnym niebezpieczeństwie przypomina instrukcja postępowania w przypadku erupcji wulkanicznej zamieszczona na mapie przy schronisku. Jeśli będąc kiedyś w okolicy zobaczysz na niebie serię rac świetlnych – jest to znak alarmowy. Radzę wówczas jak najszybciej ewakuować się z dna dolin na grań w celu uniknięcie zatrucia toksycznymi gazami.

Po drodze do jeziora Ljotipollur na szczęście nie ma żadnej erupcji wulkanicznej. Chwilowe emocje wywołuje jedynie sforsowanie przez nas zakazu wstępu na ścieżkę prowadzącą na szczyt pobliskiego stożka. Aby uniknąć ewentualnego spotkania ze strażnikami skracamy zakazaną eskapadę do niezbędnego minimum chowając się od czasu do czasu w kraterze, gdy tylko na horyzoncie zamajaczy sylwetka terenowego samochodu.

d14hwq0

Cel osiągamy w 2 godziny po opuszczeniu schroniska. Wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom to nie woda w jeziorze ma barwę czerwoną, lecz pobliskie skały – jesteśmy tym faktem trochę rozczarowani. Islandia rozbudziła nasze oczekiwania do maksimum i chętnie zadziwiłbym się na widok czegoś wyjątkowego. Mimo to spędzamy kolejną godzinę fotografując zapamiętale okolicę. Po raz kolejny bezkrwawe łowy uznaję za udane. Ojciec również – choć jeszcze bardziej niż ja cierpi na brak miejsca na karcie. Znów trzeba kasować niezłe zdjęcia, by zostawić pamięć dla nowych, może lepszych.

Przesuń się kolego

Ostatni dzień w Landmannalaugar okazał się zdecydowanie zbyt krótki. Zabrakło czasu na dalszą penetrację okolicy, w szczególności na klasyczną kilkudniową wyprawę do Posmorock oraz zbadanie pól geotermalnych Stohiver. Mam szansę jednak dokładniej przyjrzeć się w słońcu zielonej górze odległej o pół kilometra od schroniska na południe. Znajduję dogodne miejsce i rozstawiając sprzęt fotograficzny czekam na chmurę, która „uczepiła się” wierzchołka wzniesienia.

Czekam kilka minut w nadziei na poprawę warunków świetlnych – nic z tego, chmura, pomimo silnego wiatru nadal tkwi w tym samym miejscu – z jednej strony zbocza jest wywiewana, z drugiej – tworzy się. Nieopodal wąską ścieżką przechodzi grupa turystów, głównie francuskojęzycznych, choć jest też kilkoro Niemców i Brytyjczyków. Usiłuję tak ustawić aparat, by w kadrze nie było ludzi. Nagle słyszę rodzimy język – to Polacy! Zgodnie z przewodnikiem Pascala Polacy należą do najliczniejszej mniejszości narodowej na Islandii. Głównie jednak są to pracownicy, którzy przyjechali tu zarobić na chleb i trzymają się z dala od miejsc typu Langmanaugar. Odsetek turystów z Polski jest znacznie mniejszy niż w kontynentalnych krajach Europy i znikomy wobec przedstawicieli innych nacji. Stąd też cieszę się ze spotkania niewidzianych od dawna rodaków. Mimo to nie zdradzam się ze znajomością polskiego. – Choćby i rodacy, ale zasłaniacie mi widok – myślę egoistycznie, nie wdając się w rozmowę. Jeden z członków grupy, chyba
przewodnik, rozdrażniony rozdzieleniem grupy w nieznanym terenie nawołuje do tego, który przed chwilą pierwszy poszedł ścieżką obok mnie.: – Hej, czy tam jest szlak?” – krzyczy. Wiem, że szlak faktycznie tu jest, gdyż przedwczoraj tam byłem godzinami chodząc z aparatem tam i z powrotem – znam tę drogę jak własną kieszeń. Mam nadzieję, że grupa szybko przejdzie, gdyż właśnie zaczyna wychodzić słońce i szykuję się do wykonania zdjęcia. Pechowo przewodnik zatrzymał się właśnie obok mnie zasłaniając widok – jeszcze raz słyszę wykrzyczane z irytacją pytanie. Sam zaczynam się irytować, jeszcze chwila, a okazja zrobienia zdjęcia, na które czekam tu od 20 minut znów zostanie zaprzepaszczona, bo słońce się zaraz schowa. W końcu nie wytrzymuję i wypalam: „jest, jest”. Przewodnik nie okazał entuzjazmu, ale efekt osiągnięty – spojrzał na mnie z ukosa i w milczeniu ruszył z miejsca. Moja odzywka rozweseliła jednak pozostałe towarzystwo – chyba też nie spodziewali się tu polskiej mowy. To już nieważne – przeszli i
odsłonili mi widok, więc robię zdjęcie. Znów wpadam w zdjęciowy trans zapominając o bożym świecie, znów mój towarzysz będzie miał mi za złe, że nie będę w bazie o czasie. Jak łatwo się zatracić w Landmannalaugar.

d14hwq0

Informacje praktyczne:

Dojazd:
Do Islandii można dotrzeć na dwa sposoby: samolotem lub promem. Obecnie kursuje prom linii Smyrline z Danii przez Wyspy Owcze. Z Warszawy do Keflaviku kursuje samolot linii Icelandexpress. Jest to najtańsze rozwiązanie. Z Keflaviku do Reykjaviku najlepiej dotrzeć tzw. Flybusem. Reykjavik to główny punkt początkowy wypadów do większości islandzkich miejsc o walorach turystycznych.

Noclegi:
Za 900 ISK można rozbić namiot na jedną noc. Alternatywa to ponad czterokrotnie droższy nocleg w niewielkim schronisku. Rezerwacji należy dokonywać odpowiednio wcześniej.

Trasy i szlaki:
W Langmanaugar poprowadzono po okolicy kilka jednodniowych szlaków. Należy zwracać uwagę na niewielką częstotliwość oznaczeń oraz brak zabezpieczeń na szlakach pieszych. Dokładną mapę okolicy można nabyć w recepcji schroniska. Warto też zaopatrzyć się w nieco mniej dokładną, ale obejmującą większy obszar, mapę w skali 1:100 000. Posiadanie odbiornika GPS bardzo ułatwia wyprawy. Przed wyruszeniem na szlak warto zapoznać się z listą zagrożeń czekających na turystę.

d14hwq0

Informacja online:
www.landmannalaugar.info

Koszt:
Koszt 20-dniowej wyprawy na Islandię, nie licząc sprzętu związanego z rowerami wynosi około 4000 zł, biorąc pod uwagę kurs z maja 2009, z czego 1800 to koszt przelotu, 500-800 koszt transportu autokarowego, 400 – wycieczki z przewodnikiem po lodowcu. Praktycznie wszędzie można płacić kartą. Pozostałe koszty to aprowizacja, pamiątki i noclegi na kempingach. Obowiązującą walutą jest korona islandzka (ISK), którą niestety głównie można pozyskać dopiero w Islandii wymieniając euro.

Tekst i zdjęcia: Artur Obmiński

d14hwq0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d14hwq0