Manhattan pustyni
Któż z nas, będąc nad morzem, nie budował zamków z piasku. Marzyliśmy by były jak najwyższe, ale przecież tylko czasami sięgały nam wyżej niż do pasa, prawda? I gdyby wówczas ktoś powiedział nam, że z ziemi i wody można budować naprawdę wielkie domy: wieżowce, świątynie i pałace, nigdy byśmy w to nie uwierzyli. A jednak.
Któż z nas, będąc nad morzem, nie budował zamków z piasku. Marzyliśmy by były jak najwyższe, ale przecież tylko czasami sięgały nam wyżej niż do pasa, prawda? I gdyby wówczas ktoś powiedział nam, że z ziemi i wody można budować naprawdę wielkie domy: wieżowce, świątynie i pałace, nigdy byśmy w to nie uwierzyli. A jednak.
Jadąc przez dolinę Hadramut, pierwsze na co zwróciłem uwagę, to, że kolor domów niewiele różni się od barwy ziemi, na której zostały postawione. Tak jakby były jej częścią. Mijaliśmy spore połacie pobocza, pokryte równo ułożonymi prostokątami – też w kolorze ziemi. Nieopodal zawsze kręciło się paru mężczyzn, którzy systematycznie pomniejszali objętość ziemnej hałdy i tworzyli nowe szeregi brunatnych płyt. Zatrzymałem auto. Chciałem dokładniej przyjrzeć się ich poczynaniom.
Jak kostki domina
Okazało się, że te wilgotne jeszcze płyty, to przyszły materiał budowlany. Do końca XX wieku prawie każdy budynek w dolinie budowany był z cegły błotnej. Kiedyś, do jej produkcji podbierało się ziemię z daktylowych gajów – miała najwięcej humusu i gliny. Była najlepsza. Niestety dziś, z uwagi na ochronę gleby uprawnej, trzeba zadowolić się gruntem spoza terenów rolniczych. Produkcja cegieł nie jest skomplikowana. Potrzeba ziemi, drobno pociętej słomy – głównie z prosa lub pszenicy – oraz wody. Tworzy się błoto, z którego, za pomocą drewnianego szablonu, formuje się cegły. Powstaje z nich ogromna szachownica i czeka się, aż wyschną na słońcu. Nigdy nie trwa to długo, bo dolina Hadramut to jedno z najgorętszych miejsc w Jemenie. Kiedy już są suche, zbiera się je i układa w rzędach, jedna za drugą, jak kostki domina. A potem buduje się domy. Na to, że można z nich zbudować naprawdę solidne budynki, dowodów miałem dokoła bez liku. Natomiast jak mogą być wielkie i piękne, dopiero miałem się przekonać.
Manhattan pustyni
Dojeżdżaliśmy do Shibam. Wiedziałem, że już niedługo, może za tym, albo za kolejnym zakrętem wyłoni się jedna z największych osobliwości Jemenu. Nie mogłem doczekać się tej chwili. Przez głowę przelatywały mi strzępy wspomnień Hansa Helfritza, jednego z pierwszych Europejczyków, który dotarł do Shibam. To właśnie on nazwał to miejsce Manhattanem Pustyni. Określenie to przetrwało do dziś i trudno o lepsze porównanie, gdyż w tym niewielkim, bo liczącym około siedmiu tysięcy mieszkańców, miasteczku i na powierzchni nie większej niż pół km2. znajduje się około 500 wieżowców. I pewnie nie byłby w tym nic zdumiewającego, gdyby nie to, że wszystkie wykonane są z cegły błotnej, wysokość najwyższego z nich sięga 30 m, a najstarszy ma ponoć 600 lat.
W labiryncie
Do jego wnętrza prowadzi ogromna, bielona wapnem, brama. Za nią znajduje się główny plac, pałac sułtański, meczet, szkoła i szpital. Było tam gwarnie i kolorowo. Mężczyźni o srogich licach i turbanach na głowach popijali gorącą herbatę lub grali w tryktraka. Widząc obcokrajowca, kilka osób odkryło swoje skromne stragany z pamiątkami. Bez pośpiechu jednak, jakby od niechcenia. Uciekając przed słońcem, skręciłem w plątaninę wąskich uliczek, przy których pięły się w górę najsławniejsze wieżowce na Półwyspie Arabskim. Miałem je na wyciągnięcie ręki. Raz, dwa, trzy... – liczyłem poszczególne piętra.
Najwyższy miał ich osiem, większość – sześć lub siedem. Co ciekawe, im były niżej położone, tym więcej miały kondygnacji. I odwrotnie. Tym sposobem dachy wszystkich domów znajdowały się prawie na tej samej wysokości. Ach, żeby tak móc wspiąć się na jeden z nich, albo jeszcze wyżej i spojrzeć na ten cud ludzkiego geniuszu z góry!
Jak ośnieżone szczyty
Kiedy opuściliśmy mury miasta, upał już zelżał. Słońce chyliło się ku zachodowi i okraszało złotem wysoki masyw skalny, który wyrastał po drugiej stronie rzecznej doliny. Aż dziwne, że do tej pory nie zwróciłem na niego uwagi. Przecież to idealny punkt widokowy. Spojrzałem na niebo. Zostały przynajmniej dwie godziny do zmierzchu. Czy uda mi się wejść na sam szczyt przed zachodem słońca? Musi się udać. Będąc już u góry wyrównałem oddech, wypiłem ostatnie krople lokalnej lemoniady, którą przezornie zabrałem ze sobą i... spojrzałem na Shibam. Tak jak chciałem – z lotu ptaka. Siedziałem na szczycie płaskowyżu i patrzyłem jak wraz z zachodzącym słońcem zmieniają się barwy jemeńskiego Manhattanu. Wielopiętrowe budynki co kilka minut przemalowywały swoje fasady. Najpierw były żółte, potem pomarańczowe, teraz iskrzyły się głęboką purpurą. Jedynie płaskie dachy, tradycyjnie pobielone wapnem, pozostały wierne swojej barwie. Przypominały wierzchołki gór otulone śnieżnymi czapami.
Upiory nocy
Do Sayun dotarliśmy późnym wieczorem. Kiedy wyszedłem na spacer była już noc. Największe miasto doliny Hadramout spało. Nawet główny plac z rondem w kształcie dzbana i majestatycznym pałacem sułtańskim w tle oddychał miarowo. Skręciłem obok grobowca Habshi z turkusową kopułą zakończoną półksiężycem. Nieopodal znajdował się meczet al-Haddad – jeden z najstarszych w mieście.
Za nim zaczynał się kwartał mieszkalny, którego początku budowy nie pamiętają nawet najstarsi mieszkańcy Sayun. Kilkusetletnie domy wyłaniały się z mroku. Nieliczne latarnie oświetlały fragmenty fasad, ich mdłe światło załamywało się na drewnianych, pięknie zdobionych okiennicach i zerkało w głąb rynsztoków, ginąc w ich czeluściach.
Dziwne cienie kładły się tu i ówdzie, przybierając kształty od których ciarki przechodziły mi plecach. Było strasznie, ale i pięknie, i nastrojowo. Za dnia wróciłem tam, starając się przywołać upiory nocy. Ale one schowały się głęboko w piwnicach. Czekały zmierzchu.
Poszedłem, jak przystało na turystę, do dawnego pałacu sułtańskiego. Dziś mieści się tam muzeum. Jedyne w mieście i jedno z nielicznych w dolinie Hadramout. Może dlatego było tam dość tłoczno. Obcokrajowców można było policzyć na palcach jednej ręki, ale tę lukę wypełniały wycieczki szkolne i zakochane pary. W pałacowych komnatach, a było ich tu chyba z tysiąc, zamiast perskich dywanów, złotych okuć i kryształowych żyrandoli, beznamiętnie zerkały na gości zakurzone gabloty i pożółkłe fotografie. Widoki z górnego tarasu były jednak wyjątkowe. Sayun – stolica prowincji – jak na dłoni.
Tekst: Zbyszek Borys