Jest kilka rzeczy w życiu, które robi się tylko raz. Wejście na tę górę jest jedną z nich.
W górach doświadcza się ponoć Boga, siebie samych, przestrzeni i ciszy. Ta ostatnia zawsze jest na tyle głęboka, że słyszysz bicie własnego serca. Doświadczyłem tego, siedząc na szczycie Matterhornu.
Ze statystyk wynika, że góra jest bezlitosna i to nie dlatego, że wspinaczkowo wyceny ma wysokie. Jak większość rodzajników żeńskich już z samego założenia jest niestabilna.
Pod nogami i w rękach rusza się wszystko – dosłownie.
A że proporcjonalnie jest więcej wspinania niż trekingowego wchodzenia, miło by było, gdyby było jednak inaczej. Wszystkie ściany podzielone są czterema grzebieniami: Hörnli (najpopularniejsza), Furggen, Leone/Lion i Zmutt.
Łatwizna nas nie interesuje
Każdy ma swoją skalę trudności. Jak to w życiu. Strona szwajcarska jest łatwiejsza i popularniejsza, więc my wybraliśmy włoski Lion Ridge (pomiędzy południową i zachodnią ścianą), z którym zapoznać się i zaprzyjaźnić przyszło nam po ciemku.
Kwestia pakowania i przydatności zawartości plecaka ogranicza się do liny, taśmy, raków, uprzęży, kilku ekspresów, kubka lub czegoś do zjazdu, paru karabinków, śpiwora, jedzenia i dużej ilości wody. Im wyżej, tym pić powinno się więcej. Im mniej się sika i bardziej boli głowa, tym więcej problemów z chorobą.
Spakowani kolorowo i minimalistycznie dojechaliśmy do Cervini. Rozważaliśmy dwie opcje.
Pierwsza zakładała wymarsz po południu zaraz po przyjeździe. Spanie pod schroniskiem Abruzzi w namiocie i stamtąd wczesne ranne wyjście do schroniska Carrel’a.
Miało to tyle samo sensu, co siadanie gołym tyłkiem na jeżu. Wymęczeni drogą, z relatywnie ciężkimi plecakami, mieliśmy wymarznąć w namiocie pod zamkniętym schroniskiem i zapomnieć o prysznicu po podróży z Polski.
A to wszystko, żeby zaoszczędzić czas na dojście do następnego miejsca, w którym przesiedzielibyśmy bezproduktywnie drugą połówkę dnia.
W każdym z nas jest trochę z francuskiego pieska. Okazało się, że mamy w sobie dwa spore pitbulle wygody i znaleźliśmy super spanie u klimatycznej, wspinaczkowej rodziny. Rano spokojnie zjedliśmy śniadanie i chwilę przed 10, już w pełnym słońcu, wyruszyliśmy w krótkich spodniach i okularach na spotkanie z rzekomo najtrudniejszą górą w Europie.
Wolnym krokiem do schroniska Abruzzi doszliśmy w 2 godziny. Idzie się wydeptaną ścieżką (skróty) lub asfaltową drogą. Są miesiące w roku, kiedy tę drogę ludzie pokonują taxi-jeepem. Nas mija kilku starszych, wyżyłowanych Włochów na rowerach elektrycznych.
Z Abruzzi, doładowani batonami i kilkoma łykami wody, ruszamy dalej.
Krajobraz zmienia się diametralnie. Kończą się trawniki, zaczynają bezkresy rozsypanych luźno ogromnych kamieni. Szlak wyznaczony jest ułożonymi co jakiś czas kopcami. Przypomina trochę grę na orientację. Dochodzimy do pionowej skały gdzie leży kilka par sportowych, lekkich butów i trekingowych kijów.
Kierunek - chatka nad przepaścią
To miejsce, w którym rusza się stromo w lewo, w górę, a większość bez przewodników błądzi, idąc wydeptanym szlakiem trekingowym na wprost. Miejsc potencjalnego zbłądzenia jest po drodze jeszcze kilka i dużym ułatwieniem jest poprzednia wizyta Sławka.
Idziemy w górę. Mozolne przebieranie nogami daje o sobie znać. Jesteśmy w chmurze, zrobiło się mlecznie i o przestrzeniach, które kochasz w górach, na razie nie ma mowy. Jest błędnikowo przytłaczająco.
Po kolejnej godzinie marszu i kolejnym litrze wody dochodzimy do przełęczy, gdzie zaczyna się klarować panorama.
Z daleka widać pionową ścianę zaporęczowaną grubymi linami. Oddycha głowa, oddychają płuca, zmieniamy spodnie na długie i zakładamy kolejną warstwę na górę. Kask przestanie w końcu dyndać przy plecaku, bo zaczyna się partia latających kamieni. Nie będę opisywał całości, bo dużo się dyszy i słowa stają się ograniczone przez żądzę połykania powietrza w przykurczone płuca.
Sławka znam od lat, wspinaliśmy się dużo razem (skały, lody, bouldery). Po kontuzjach barku moje wspinanie zostało zbanowane przez wizyty chirurgiczno-rehablilitacyjne. Intensywne wspinanie Sławka trwa. Do tego jest w dolnośląskiej grupie wysokościowej Straży Pożarnej i regularnie staje na podium w ogólnopolskich konkursach wysokościowych mundurowych.
Żeby było ciekawiej, ma też swoją firmę zajmującą się pracami na wysokościach.
Asekuruje się tam, gdzie absolutnie uważa to za niezbędne i na tyle ile się znamy, to ja wpinałbym wszystko dwa razy częściej.
Fundamentalnym punktem wspólnego wyjazdu było wejście na szczyt, przy zachowaniu minimalnego ryzyka. Innymi słowy, bez zbędnego wiraszkowania i żywcowania tam, gdzie nie wypada, bo na tej górze zginęło ponad 500 alpinistów.
Mijamy kilka zespołów po drodze. Słychać dużo włoskiego, francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Chodzą wszyscy we dwójkę, związani liną. Naszą linę, na razie, niesiemy na zmianę w plecakach.
Stajemy przed kolejną pionową, wysoką ścianą z dużą rysą, kilkoma ringami do wpinek i grubą liną poręczową. Idziemy w swoim tempie i choć nigdzie się nie śpieszymy, to opóźniają nas kolejki.
Przepraszamy wszystkich i przeciskamy się do przodu. Nie wiem, co mówią Włosi, którzy właśnie wpinają swoją linę. Po gestykulacji i mimice, wnoszę, że uważają nas za długoletnich pensjonariuszy pewnego ośrodku psychiatrycznego w Stroniu Śląskim.
Nie jestem z nas dumny, ale Carrel jest tuż, a woda się kończy.
Do cholery, gdzie jest śnieg?
Schronisko zostało nazwane na cześć Jeana–Antoine’a Carrela i jego wuja Jacquesa, którzy w 1857 roku jako pierwsi próbowali zdobyć górę. Doszli do 3800 metra. Trzydzieści metrów wyżej i prawie 100 lat później wybudowano schronisko, do którego właśnie dochodzimy.
Mała, drewniana chatka. Zawieszona w powietrzu na metalowej konstrukcji. Wkomponowana w surową skałę przy pomocy metalu i drewna. Niesamowity jest gatunek ludzki, że potrafi zagospodarować każdą przestrzeń.
Jest po 15. i o niczym innym tak nie marzę, jak o czymś ciepłym do jedzenia i zimnym do picia. W plecakach niesiemy liofilizaty (suszone jedzenie, które zalewa się wrzątkiem i w parę minut tworzy się pełnowartościowy posiłek).
Po wejściu widać niekończące się pary butów i kolorowe kurtki. Po lewej kuchnia z drewnianymi stołami i ławkami. Po prawej dwa rzędy i piętra łóżek.
Część nazywana dumnie toaletą to w rzeczywistości dziura zawieszoną w powietrzu. Do trafienia w nią wszyscy poprzednicy mieli ewidentny problem.
Kiedy wieje z dobrego kierunku, to przed schroniskiem siedzi się przyjemnie. Kiedy wieje od "toalety", wysiedzenie graniczy z cudem.
W schronisku jest wszystko prócz wody. Zrozumiałe, że woda nie dolatuje helikopterem, a topiona jest ze śniegu, którego ogromne ilości Sławek pamiętał z lat poprzednich. Teraz jest zaskoczony.
- Tu był śnieg! Igor, tu było od cholery śniegu!- pokazuje na stertę przepoconych butów górskich, które leżą przed wejściem do schronu.
Butów nie przetopimy, ale po drodze widzieliśmy na lewo od chatki, mały przybrudzony pas śniegu. Jest jednak problem - pas śniegu jest centralnie… pod toaletą.
Bez wody możemy rano wstać, popatrzeć w górę, pomachać do krzyża na szczycie i zacząć schodzić w dół witając się z solidnym bólem głowy.
Nie chcąc kończyć tak szybko wyprawy, wyruszyliśmy w pobliskie żleby na poszukiwanie śniegu. Wzięliśmy linę, czekan i garnki, które mogliśmy poprzypinać sobie do uprzęży. Cień za skałami jest zawsze, więc znalezienie zamarzniętej wody, było tylko kwestią czasu.
Ku zdziwieniu wszystkich w schronisku, napakowaliśmy kilka pierwszych garnków białym złotem. Okazało się, że woda wydobywa z ludzi pokłady serdeczności i rozkręca interakcje międzyludzkie – wszyscy chcieli się z nami kumplować.
Największy garnek dostępny w kuchni sięgał nam do szyi i naładowany do pełna śniegiem musiał być przenoszony przez kilka zestawów rąk. Zalaliśmy jedzenie, uzupełniliśmy bidony. Zostało jeszcze sporo wody do nawadniania się przy nadchodzącym zachodzie słońca.
O przydatności sztuki latania
Giulio ma 44 lata, wchodzi drugi raz. Pierwszy raz próbował w swoje 18. urodziny. Dzisiaj też świętuje swoje przyjście na świat.
Alex z Arnoldem, para Austriaków przystanęła na chwilę, żeby odpocząć w drodze powrotnej. Pytają nas, ile gór już zdobyliśmy, bo oni na rozkładzie mają ich sporo. Dzisiaj stali na szczycie Matterhornu. Wyciągają odręcznie narysowaną mapę z kominami, które my zobaczymy dopiero jutro.
- Nie idźcie w pierwszy, bo kończy się ścianą bez chwytów. Idźcie trzeci, bo choć ma gorsze podejście, ale puści was do góry szybciej. Wyjdźcie przed wszystkimi, bo utknie tam jeden zespół i w kolejce czekacie wszyscy. Uważajcie na siebie, bo młodzi jesteście i macie dużo życia przed sobą - przestrzegają.
Słysząc to, popijam kolejny kubek stygnącej wody, patrzę na Sławka i tą potężną pionową ścianę, której jutro nauczymy się na pamięć dotykiem. I zadaję sobie jedno pytanie: "Igor, po jaką cholerę?".
Do schroniska Carrel’a każdego przygnała jakaś motywacja. Jedni marzą, drudzy pomagają spełniać marzenia innym. Wchodzi pierwsza dziewczyna. Z daleka widać, że jest mocna. Za nią wchodzi kolega. Po kilku zdaniach okazuje się, że on jest Brytyjczykiem, a ona spod Krakowa, ale mieszka w Chamonix.
Zakochana w górach wspina się tu od lat. Agnieszka i Pit. Z nimi spędziliśmy większą część wieczoru, dzieląc się jedzeniem i historiami z życia wpatrując w jeden w lepszych zachodów słońca w życiu.
Solidnie nawodnieni niczym niemowlaki położyliśmy się do grupowych łóżek. Każdy ma przydzielony numer. Wszystkich jest 40. W szczycie sezonu letniego śpi tu jednak ponad 100 osób.
Wtedy zdecydowanie przydają się zdolności latania, nie tyle, żeby omijać wszystkich w czasie wspinaczki, ile żeby wyminąć śpiących na podłodze, żeby w nocy się wysikać.
Kiedy robi się ciemno i mało osób patrzy, Carrel rządzi się swoimi moczowymi prawami. Nikt nie chodzi do"toalety". Wszyscy stają przy barierkach, sikając w przepaść i gapią się w absolutnie obłędne rozgwieżdżone niebo.
Spanie w tego typu miejscach, z tą ilością przepoconych ludzi, nigdy nie jest spaniem. Ma raczej formą leżącego czuwania z zamkniętymi oczami, pomiędzy jednym koncertem chrapacza, a drugim.
Spełnione marzenie
Wieczorem przed leżakowaniem, pytanie które padało najczęściej, to: "O której jutro wychodzicie?".
O czwartej rano, siedzieliśmy w czerwonym świetle czołówek, kończąc owsiankę z malinami. Myśleliśmy, że będziemy jedyni. Gdzie tam. Pół schroniska miało taki sam pomysł - patrzysz w górę, a tam już z 20 czołówek rozsypanych po pierwszej ścianie.
Nad głową granatowe niebo z milionami gwiazd. Na dole światła miasteczek. Jest w tym coś magicznego. Pogodę sprawdzaliśmy od tygodni i na dzisiaj zapowiadany był słoneczny dzień spełnionych marzeń.
"Konkurencja" - nie lubię tego słowa, ale taką atmosferę czuć było rano przed wyjściem - wyglądała na sprawną.
Pierwsza ściana jest przewieszona, pomagają łańcuchy i dobre szukanie stopni. Już po kilku metrach ściągamy kurtki, a żyły na rękach nabrzmiewają pod skórą.
Całość przypomina okrutnie długą drogę wspinaczkową, z krótkimi przerwami na odpoczynki na wąskich, kruchych półkach skalnych.
Lubię przestrzeń, ale cieszę się, że jest ciemno, bo nie widzę, co jest w dole. Przecież w końcu stoję na chodniczku o szerokości 40 cm, trzymając się skały, która rusza mi się w ręce.
Wiejemy z takich miejsc jak najszybciej, ale to prawie niemożliwe - cały Matterhorn taki jest. Przyjemnych, przygotowanych trawersów, gdzie na lonży albo długim ekspresie poruszamy się raz, dwa, trzy do góry, jest zaledwie kilka.
Są momenty, w których jesteśmy na skale sami. Rozglądamy się wtedy za śladami rys po rakach i czekanach z zimowych wejść (na moje oko takie wejście to definicja szaleństwa). Doganiamy różne grupy, w tym jednego gościa z Holandii, który idzie całość solo.
Mała chwila nieuwagi, mały błąd lub po prostu jeden luźny kamień pod butem i jedno życie mniej. W dół leci się niemiłosiernie długo i lekcje pokory fundowane są z każdym kolejnym krokiem.
Wracając na chwilę do historii. Po Carrelach było kilka międzynarodowych ekip, z których żadna nie doszła wyżej. W 1862 Carrelowie pracowali jako porterzy w wyprawie John’a Tyndall’a i pobili swój rekord do wysokości 4248 m.
Miejsce zostało nazwane Pikiem Tyndall’a. Na szczyt uparty Jean-Antoine Carrel wszedł dopiero w 1865 roku. Nie wiem, po ilu żelach energetycznych byliśmy, kiedy tam doszliśmy, ale widok wywołuje sporo radości.
Krzyż na szczycie jest już bardzo blisko. Nic bardziej mylnego. Z piku na szczyt jest 230 metrów w pionie. 230 niekończących się metrów, które bezlitośnie wyrzynają z ciebie wszystko, co masz.
Na szczęście pogodę mamy genialną. Lampa i bezwietrznie. To rzekomo nieliczne takie dni w roku. Siadamy na szczycie, buty zwisają nad przepaścią.
Sławek ma łzy w oczach: "Marzenie spełnione, Igor!".
O autorze: Igor Bucki - podróżnik, który nie stroni od ekstremalnych wyzwań. O jego przygodach przeczytasz na blogu: Worksucks.pl