Trwa ładowanie...
22-11-2012 09:48

Mirosław Olszycki: Artyści z doliny rzeki Usumacinta

Książka Mirosława Olszyckiego „Meksyk. Szlakiem Zdobywców” to pełna przygód podróż tropem hiszpańskich konkwistadorów, budowniczych Nowej Hiszpanii, bo jakże inaczej można określić spotkanie z bogatą i wciąż tajemniczą cywilizacją Azteków, Olmeków, Tolteków, Misteków, Majów, która na początku XVI wieku starła się w krwawym boju z chrześcijańską Europą. Poniżej przedstawiamy jeden z fragmentów tej fascynującej opowieści.

Mirosław Olszycki: Artyści z doliny rzeki UsumacintaŹródło: Mirosław Olszycki
dwfrfn4
dwfrfn4

Książka Mirosława Olszyckiego „Meksyk. Szlakiem Zdobywców” to pełna przygód podróż tropem hiszpańskich konkwistadorów, budowniczych Nowej Hiszpanii, bo jakże inaczej można określić spotkanie z bogatą i wciąż tajemniczą cywilizacją Azteków, Olmeków, Tolteków, Misteków, Majów, która na początku XVI wieku starła się w krwawym boju z chrześcijańską Europą. Poniżej przedstawiamy jeden z fragmentów tej fascynującej opowieści.

Przemierzając Meksyk śladami jego zdobywców, wielokrotnie mogłem się przekonać, że wszystko to, co zostawili po sobie starożytni mieszkańcy tych ziem może zadziwić nie tylko swoim rozmachem, ale przede wszystkim swoją różnorodnością.

Przebywając w Palenque, zachwyciła mnie zarówno tajemnica sarkofagu króla Pacala, jak i plastyczność oraz forma tutejszych budowli.

Na przykład skomplikowana struktura Świątyni Inskrypcji z podziemną klatką schodową oraz grobowym sklepieniem dostarcza niezwykle wiarygodnych dowodów na to, że uzdolnienia majańskich architektów były wielkie. Jest to budowla nie mająca sobie równych pośród wszystkich zabytków Meksyku. Posiada swój własny styl, a inspiracje, które doprowadziły do jej powstania całkowicie zaprzeczają przekonaniom, że jedynym pomysłem wznoszenia piramid w Ameryce prekolumbijskiej było utworzenie podwyższenia, na którym miała stanąć świątynia.

dwfrfn4

Palenque to imponujący swoim rozmiarem ośrodek miejski i religijny Majów. Wciąż jeszcze nie są znane dokładne granice tego „miasta węży”, albowiem znaczna część budynków nadal jest pogrążona w rozciągającym się wokół miasta wilgotnym pasie zieleni, który wydaje się nie mieć końca. Twarde jak skała drzewa kauczukowe są niezwykle trudne do usunięcia i jak dotąd, nikomu nie udało się w tym dziele oczyszczania ruin posunąć w głąb dżungli dalej niż na odległość 400- 500 metrów od pałacu króla Pacala. Pomimo rozwiniętej techniki i żmudnej
pracy naukowców zdołano do tej pory odsłonić jedynie fragment miasta, duża jego część nadal spowita jest grubą warstwą tropikalnej roślinności. Jednakże odsłonięty fragment w zupełności wystarcza do wyobrażenia sobie wielkości i wspaniałości tego ośrodka oraz do wyrobienia sobie opinii na temat dużych umiejętności tutejszych rzemieślników, architektów i malarzy.

Całe miasto podzielone jest niemal na pół wąskim strumieniem, zwanym Otolum. Przebiegał tu niegdyś wodociąg, który doprowadzał bieżącą wodę do pałacu króla. Na wschód i na zachód od strumienia, na pokrytych trawą niewielkich pagórkach, wznoszą się budowle postawione zarówno za czasów panowania króla Pacala, jak i jego następcy, syna Czan Bahluma. To za ich kadencji powstały w mieście najwspanialsze, zdobione stiukami, malowidłami i rzeźbami pałace oraz świątynie. Zastosowane w nich, po raz pierwszy na tak dużą skalę, krzyżowe sklepienia budynków, tworząc eleganckie połączenia i wizualnie poszerzając wnętrza, są przykładem, że majańscy architekci wyprzedzali swym rozwojem oraz umiejętnościami wiele równolegle do siebie żyjących cywilizacji. Takie budowle jak Świątynia Krzyża, Świątynia Słońca, Świątynia Krzyża Liściowego, Świątynia Hrabiego oraz Wielki Pałac wraz ze swoimi kolumnowymi galeriami i wewnętrznymi dziedzińcami to wspaniały przykład możliwości tutejszych architektów. Majańscy budowniczowie,
rzemieślnicy i artyści musieli włożyć naprawdę wiele trudu, aby w tej zdominowanej przez dżunglę przestrzeni nadać własną formę opartą na wznoszeniu wśród tropikalnej roślinności kamiennych monumentów.

Moje zauroczenie Palenque trwało bardzo długo. Nie mogąc w pełni, w ciągu jednego dnia, nasycić się wspaniałą architekturą tego miasta oraz wystarczająco dobrze wczuć się w jego klimat, pozostałem tu dłużej, aby móc w spokoju i ciszy pospacerować pośród tych nasyconych obecnością króla Pacala ruin. Wsłuchując się w odgłosy przeszłości zastanawiałem się nad życiem codzienny życiem mieszkańców tego miasta i zadawałem sobie pytanie, czy zawarte w grobowcu ich władcy przesłanie dla potomnych jest tylko dziełem przypadku? A może, w co bardzo wierzyłem, jest przemyślanym zabiegiem, świadczącym o wielkiej mądrości króla, który, podobnie jak większość żyjących tu niegdyś ludzi, był głęboko przeświadczony o wielkim znaczeniu mitów łączących w jedną całość siłę Nieba, Ziemi i Świata Podziemnego. Wyryta w kamiennej płycie sarkofagu idea życia po śmierci świadczy o tym, że grobowiec nie stanowił jedynie miejsce pochówku, ale także był miejscem, gdzie Pacal i jego lud pragnęli się ponownie odrodzić.

Napełniony takimi myślami, siedziałem pewnego dnia na kamiennej posadzce, na samym wierzchołku budowli zwanej Świątynią Inskrypcji i ujrzałem chylące się ku zachodowi słońce. Miałem wówczas przekonanie, że odkryłem w tym miejscu tajemnicę człowieka, który zbudował swoje królestwo nie dla siebie, lecz dla potomnych. Dla takich jak ja, utrudzonych wędrowców, którzy potrafią wyobrażać sobie i wierzyć w to, że światło na niebie nigdy nie zgaśnie, dając życie, które jest wieczne, jak choćby tutaj, w Palenque, w mieście króla Pacala.

dwfrfn4

Wiedziałem, że tutaj w stanie Chiapas podobnych miejsc do tego, w którym miałem możność przebywać przez ostatnie dni było więcej. Razem z moim przyjacielem, Janem, postanowiliśmy więc dotrzeć do kilku z nich, a w szczególności interesowały nas: Bonampak i Yaxchilan. Oba stanowiska położone były głęboko w dżungli i chcąc wyruszyć w tamtym kierunku należało wynająć miejscowego przewodnika oraz samochód, który był zdolny pokonać wyboiste i rozmokłe drogi tej części Meksyku. Zorganizowanie jednego i drugiego nie nastręczyło nam zbyt wielkich trudności. Po załatwieniu niezbędnych formalności w ciągu paru godzin zdołaliśmy przygotować się do spotkania z Majami, którzy rozłożyli swoje siedziby nad brzegami rzeki Usumacinta.

Wcześnie rano, a właściwie jeszcze nocą wyruszyliśmy z naszym meksykańskim przewodnikiem terenowym samochodem marki Jeep w stronę Bonampak, wiedząc, że oddalone jest ono około 100 kilometrów na południe od Palenque oraz, że można tam napotkać prawdziwych Majów. Owi ukryci w dżungli prawdziwi Majowie nazywali się Lacandon i porozumiewali się między sobą językiem, który był tu używany od tysięcy lat. Indianie ci nie szukali styczności z ludźmi z zewnątrz, woleli żyć w odosobnieniu, tak jak przed wiekami, w samym sercu dziewiczej dżungli, nie naruszonej jeszcze przez współczesną cywilizację.

Informacje te bardzo mnie podniecały i przez pierwszych dziesięć minut od zajęcia miejsc w aucie zamęczałem naszego przewodnika różnymi pytaniami związanymi z Lacandon. Niestety, Luiz- tak się nam przedstawił nasz meksykański przewodnik, był niewyspany i widać było, ze wszelkie pytania z naszej strony bardzo go męczyły, dał nam więc delikatnie do zrozumienia, że najlepiej będzie, jeśli przez co najmniej godzinę lub dwie damy mu dojść do siebie. Tak też uczyniliśmy, zajmując się rozmową między sobą.

dwfrfn4

Nawet nie zauważyliśmy na drodze wojskowego patrolu, tego samego, który zatrzymał nas podczas jazdy z San Cristobal do Palenque. Żołnierze spisali nasze paszporty, a potem, kiwając groźnie głowami, przestrzegli nas przed grasującymi w lasach bandami, które - ich zdaniem - tylko czekają na takich turystów jak my, aby napaść i obrabować. Prosili, żeby trzymać się zawsze razem i nie zbaczać z głównych traktów. Nie dostrzegając na naszych twarzach ani kropli strachu spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a potem, już na pożegnanie dorzucili, że tak naprawdę to ostatni raz słyszeli o napaści na turystów rok temu, a więc być może bandyci przenieśli się w inne rejony. Tak czy owak należy zachować ostrożność. To powiedziawszy dali znak ręką, że możemy jechać, co też niezwłocznie uczyniliśmy.

Luiz wyraźnie ożył. Po przejechaniu kilkuset metrów zaczął nam opowiadać, jakie to chwile grozy przeżył, gdy kilka lat temu zaczęli go kontrolować przebrani za prawdziwych wojskowych, członkowie ruchu Zapatystów. Kazali mu się położyć na ziemi i mierzyli do niego z karabinów. Nic mu co prawda nie zrobili, ale myślał wtedy o najgorszym Do tej pory nosi w pamięci tamto zdarzenie i na widok stojących na drodze żołnierzy zawsze władają nim mieszane uczucia.

Po pięciu godzinach jazdy, na początku drogą asfaltową, a później grząską i z wybojami, wjechaliśmy do lasu i zaczęliśmy pokonywać każdy metr z prędkością wolno idącego człowieka. Spojrzałem na zegarek, dochodziła 10, poranne powietrze już dawno zamieniło się w upał. Ocierając się przez szybę samochodu o wystające liście drzew dotarliśmy wreszcie do małej polany. Nasz kierowca wyłączył silnik, odetchnął z ulgą, a potem oznajmił: -Bonampak! Wskazując palcem na niewielki prześwit między pniami drzew powiedział, że należy iść cały czas prosto, za jakieś dwieście metrów powinniśmy ujrzeć ruiny. On sam zaczeka na nas w tym miejscu. Gdy odchodziliśmy, uśmiechnął się i rzekł: - Uważajcie na Indian, oni zawsze zaczepiają takich jak wy, ale nic się nie wydarzy, jeśli dacie im coś zarobić!

dwfrfn4

Uważny oraz gotowy na wszystko wszedłem na wąską ścieżkę, która zaprowadziła mnie wprost do miejsca, z którego ujrzałem widok ruin usytuowanych wokół dużego placu otoczonego ścisłym pasem tropikalnej roślinności. Nade mną, wokół mnie i wszędzie tam , gdzie tylko skierowałem moje spojrzenie pięły się w górę niebotycznie wysokie drzewa, niczym kolosy otaczały wszystko, co znajdywało się w ich zasięgu. Cykady, koniki polne, ptaki, owady i wszelkie inne stworzenia oplotły mnie tą jedyną w swoim rodzaju nicią tropikalnych dźwięków, zagłuszając mój ciężki oddech i westchnienia. Po raz pierwszy odkąd znalazłem się w Meksyku poczułem się jak prawdziwy zdobywca, jak jeden z członków wyprawy Corteza, którzy przypłynęli tutaj na okrętach, aby podbić obcy świat, nie znając jego reguł, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie czyhają na każdego, kto zapuści się za daleko. Czyż nie było to dla mnie prawdziwe wyzwanie i przygoda, o której zawsze marzyłem?

Zanim zdążyłem w pełni nacieszyć się zaistniałą sytuacją Jan szarpnął mnie za ramię i rzekł:

- Patrz tam, Indianie, idą w naszą stronę!

dwfrfn4

Poczułem, jak dreszcz emocji przeszył całe moje ciało, zauważyłem trzy postacie podążające żwawym krokiem w naszym kierunku. Ścisnąłem z całych sił moją torbę z kamerą filmową. Przez głowę przeszła mi myśl, że jest to moje jedyne narzędzie do obrony. Nic innego nie miałem przy sobie, może należało zabrać ze sobą cos bardziej konkretnego?

Indianie, trudno było z oddali rozróżnić, czy byli to mężczyźni, czy też kobiety, każdej z postaci bowiem spadały na ramiona długie, czarne włosy, zbliżali się do nas bardzo szybko. Ich luźno zwisające ze smukłych ciał narzuty odcinały się jasnymi plamami od soczystej zieleni tropikalnego lasu. Po jakimś czasie zauważyłem, ze były to same kobiety, które niosły w swoich dłoniach jakieś przedmioty. Korale, muszle, bluzy, nakrycia głowy. Wszystko na sprzedaż. Ulżyło mi, zacząłem się śmiać w duchu z samego siebie.

Pamiętając słowa Luiza nabyliśmy od kobiet kilka mało wartościowych przedmiotów, po czym, zostawiając za sobą zadowolone z handlu Indianki ruszyliśmy przed siebie na spotkanie z ruinami Bonampak. Tuż przed wejściem na rozległy plac, drzewa, które do tej pory zasłaniały perspektywę na plac i ustawione wokół niego budowle, odsłoniły nam nagle wspaniały widok.
Stojąc na przeciw ruin, mogłem bez przeszkód, przez kilka dobrych chwil, sycić się malowniczym położeniem tego miejsca, które leżało w samym centrum parującej od wilgoci dżungli oraz w samym centrum świata Majów.

dwfrfn4

Do roku 1946 świat w ogóle nie wiedział o starożytnych ruinach w Bonampak, Hiszpanie w XVI wieku nigdy go nie odkryli, co równało się zapomnieniu, a jednocześnie ukryciu przed zachłannymi spojrzeniami obcych. Budowle Majów przetrwały w dżungli ponad tysiąc lat, dziewicze i nie tknięte ręką hiszpańskich zdobywców. Jedynie przyroda uczyniła swoje; deszcze wypłukały stiuki i tynki, korzenie powdzierały się do podstaw piramid, a gałęzie powplatały się głęboko w ściany budynków. Na szczęście dla potomnych przetrwały do naszych czasów najcenniejsze skarby tego miejsca - ścienne malowidła, którymi pokryli w dawnych wiekach majańscy artyści ściany komnat w świątyni wzniesionej na samym wierzchołku dużej piramidy.

Według badaczy i naukowców malowidła z Bonampak opowiadają historię bitwy, jej konsekwencję oraz uroczystości związane ze zwycięstwem. Autorzy fresków odkrywają przed uważnym obserwatorem dzieje majańskiej sztuki wojennej oraz wspaniałe stroje, jakie nosili na sobie ówcześni mieszkańcy nizin i nie tylko. Można tam dostrzec kolorowo odzianych wojowników wyruszających do walki z przeciwnikiem, przedzierających się przez gęste zarośla przy akompaniamencie muzyki, wydobywającej się z trąb wykonanych z drewna i kory. Widać tam także jeńców rozebranych do naga i męczonych poprzez wyrywanie im paznokci. Jeszcze w innym miejscu można zauważyć szlachetnie urodzonego mężczyznę pojmanego w bitwie, powalonego na schodach piramidy w Bonampak. Jego odrąbana głowa leży obok niego, a cały przebieg wydarzeń kontroluje władca przebrany za Wojownika Jaguara. Stoi on w dumnej i wyprostowanej postawie, w otoczeniu dam strojnych w białe szaty, które odprawiają pokutę zgodną z wielowiekowym obyczajem, a mianowicie, przeciągają
przez swoje przedziurawione języki sznur z przywiązanymi doń cierniami.

Na skutek cyrkulacji wilgotnego powietrza, malowidła z Bonampak uległy od czasu ich odkrycia poważnym zniszczeniom. Na szczęście istnieją kopie tych wspaniałych obrazów i jak na razie, nie ma powodów do obaw. Artyści z tropikalnej dżungli na pewno nie zostaną pogrążeni w otchłani zapomnienia. Tym bardziej, że od pewnego momentu ciągle ktoś nowy powiela ich dzieła, wędrowcy i odkrywcy z całego świata, odchodzą z tego fascynującego miejsca z rolkami naświetlonych filmów i taśm video.

Wybuchnąłem ze złości, gdy uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ze sobą statywu do kamery. Nie miałem też ochoty po niego wracać. Opierając się o ścianę zacząłem filmować. Pomieszczenie było ciemne i nie byłem pewien, czy zdołam wykonać prawidłowo wyeksponowane zdjęcia. Lekko zawiedziony, wyszedłem po dłuższej chwili z mrocznych pomieszczeń świątyni. Zmrużyłem oczy, albowiem oślepiło mnie słońce. Próbując odzyskać wzrok, omal nie wszedłem na jakąś małą postać, która stała naprzeciw mnie i przyglądała się z zaciekawieniem mojej kamerze.

Młody Indianin uśmiechnął się do mnie i coś powiedział, jednak ja go nie zrozumiałem. Po chwili mogłem już ocenić go wzrokiem i zauważyłem, że ubrany był w jasną, przewiewną narzutę z bawełny, a z głowy opadały mu na ramiona długie, czarne włosy. Reagując na moje zdziwienie, zaczął coś mówić i wskazywał na swoją osobę, a potem pokazał palcem na komnaty świątyni. Być może chodziło mu o malowidła, o ich powiązanie z jego ludem, plemieniem Lacandon, które przez cały czas żyło w dżungli ukryte przed hiszpańskimi najeźdźcami i przechowało do naszych czasów tajemnicę swojego życia.

Podczas jazdy samochodem Luiz dużo nam opowiadał o Lacandonach. To od niego dowiedziałem się, że Indianie ci żyją w dalszym ciągu w dżungli w domach o dachu ze słomy, a także odprawiają swoje tajemne obrzędy przed prostymi ołtarzami i wędrują do Bonampak, aby nie zapomnieć o swej łączności ze światem przodków. Według badaczy, praktyki religijne Indian Lacandon są zupełnie podobne do praktyk dawnych Majów z czasów króla Pacala. Chmury, powietrze, skały, zwierzęta, rzeki, gwiazdy- oto ich świat. Potrafią rozmawiać z roślinami i przepraszać zwierzęta za śmierć w celu zdobycia pożywienia. Klęczą przed wizerunkami bogów z gliny, które wciąż stanowią dla nich namacalny dowód istnienia życia po śmierci. Tak jak przed wiekami urządzają piesze wyścigi z wiatrem na szczyt góry, aby zdobyć potęgę jej ducha. Słońce w dalszym ciągu jest dla nich stwórcą wszechrzeczy, a liczenie czasu odnoszą do obliczeń, które zostawili im po sobie ich przodkowie.

Takie jest ich życie i wydaje się, że przetrwali, aby wypełnić przesłanie, którego nie mogą odczytać do końca badacze sarkofagu z Palenque. Przetrwali, aby wiedza o Majach stała się dla nas jaśniejsza i bardziej zrozumiała. A może wręcz odwrotnie, żyją, aby strzec przed obcymi tajemnice ukryte przez członków swojego ludu głęboko w dżungli, a także po to, aby nikt nie wyrządził krzywdy obiektom, które pozostawili po sobie Majowie?

Dotykając namacalnych śladów życia dawnej cywilizacji, będąc ciągle pod wrażeniem barwnych malowideł z Bonampak oraz napotkania na swojej drodze Indian Lacandon wróciłem do naszego przewodnika, który powitał nas głośnym chrapaniem i nawet się nie obrócił na drugi bok, kiedy zaczęliśmy pukać w szybę auta. Dopiero energiczne walenie do drzwi wybiło Luiza ze śpiączki, otworzył wtedy ze zdziwieniem oczy i ledwo nas poznając zapytał: -No i jak, podobało się?
Uzyskawszy twierdzącą odpowiedź wpuścił nas do swojego Jeepa, następnie włączył silnik i ruszył. Po chwili zaczęliśmy znów przedzierać się przez gęstą dżunglę, której ścieżki miały nas zaprowadzić wprost nad rzekę Usumacinta, do kolejnego stanowiska archeologicznego Majów, a mianowicie do Yaxchilan.

Pod wpływem upału zapragnąłem napić się wody. Niestety, nie zabraliśmy ze sobą żadnego zapasu. Na szczęście dla nas Meksykanin zauważył nasze rozgoryczenie i zapytał, czy właśnie teraz pragniemy się czegoś napić? Odpowiedziałem, że tak. W tym samym momencie Luiz zatrzymał swojego Jeepa, a ja pomyślałem, że za chwilę przyniesie nam z bagażnika ładnie opakowaną butelkę mineralnej, jednakże zdziwiłem się, kiedy nakazał nam wysiąść z samochodu i pokazał palcem jakieś miejsce w lesie. Pełni nadziei ruszyliśmy przed siebie, a potem zatrzymaliśmy się. Naszą drogę przeciął wąski strumień, na który wskazał palcem nasz przewodnik. – Można pić, jest czysta - odezwał się po chwili i następnie zawrócił do swojego auta. Nie znajdując powodu, dla którego miałbym zrezygnować z oferty, padłem na kolana, niczym skruszony syn marnotrawny, a następnie schyliłem głowę i zacząłem łapczywie wciągać ustami wodę ze strumienia. Nie pamiętam smaku tego źródlanego napoju, lecz pamiętam, że zrobiło mi się lżej i potwierdziłem w myślach
moje wcześniejsze przypuszczenia, że rzeki i wszelka słodka woda stanowiły rozsądne rozwiązanie dla człowieka w każdym czasie i w każdym miejscu, także tutaj.

Z upływem godzin upał potęgował się i stawał się nie do zniesienia, miałem więc nadzieję, że sąsiedztwo rzeki Usumacinta złagodzi klimat i nie pomyliłem się. Błotnista droga, którą jechaliśmy, a właściwie wlekliśmy się od kilku godzin zaprowadziła nas wprost nad brzeg rzeki i poczuliśmy wreszcie oczekiwany od dawna powiew wody. Odetchnąłem. Tymczasem nasz meksykański przewodnik zanurkował po raz kolejny swoim amerykańskim Jeepem w błocie, tym razem aż po same reflektory. – Dalej nie można jechać, to koniec drogi!- głos Luiza był oschły i wyczuwalne w nim było rozgoryczenie. Spojrzałem na kierowcę naszego pojazdu, który rozłożył bezradnie ręce, po czym zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób mam teraz wydostać się z samochodu, żeby nie utknąć w błocie. Wykonując gimnastyczne niemal figury zdołałem przedostać się po jakimś czasie na suchy grunt. Kiedy staliśmy już wszyscy razem na samym brzegu rzeki, Luiz podniósł rękę i zasłonił nią sobie oczy przed słońcem. Przez dłuższy czas stał w takiej pozycji,
nieruchomo i wpatrywał się w leniwie płynące wody Usumacinty, której koryto w tym miejscu, gdzie staliśmy mogło mierzyć około 200 metrów szerokości. Po jednej i drugiej stronie rzeki rósł tropikalny las z niewielką przerwą po naszej stronie. Po minucie lub dwóch Meksykanin zmienił wreszcie swoją pozę i wskazując ręką, oznajmił: -Widzę ją, płynie, o tam! Spoglądając na rzekę ujrzeliśmy w oddali mały punkt, który rósł w oczach, co oznaczało, że to coś płynie w naszą stronę.

Po kilkunastu minutach długa drewniana łódź o dość archaicznym wyglądzie, napędzana benzynowym silnikiem zaryła się w piasek tuż przed naszymi stopami. Jej wystający z wody dziób zachęcił nas do wejścia na pokład, na którym przywitał nas gorącym „buenas dias” młodzieniec w białej koszuli o europejskiej urodzie. Jak się później dowiedzieliśmy był on synem właściciela łodzi. Drewniana łódź była jedynym środkiem utrzymania dla całej rodziny i w zależności od potrzeb płynęła albo do Yaxchilan w dół rzeki, albo w górę do granicznego

przejścia z Gwatemalą. Usumacinta spełniała bowiem rolę granicy pomiędzy Meksykiem a Gwatemalą. Tego dnia popłynęliśmy w dół wody, choć już kilka dni później mieliśmy płynąć w całkiem odmiennym kierunku

Przyglądając się kamiennym pomnikom starożytnej cywilizacji Majów, spacerując między rzeźbami i wykutymi w kamieniu figurami, dotykając drzew i trawy, wsłuchując się w odgłosy przyrody, doszedłem do wniosku, że tutaj, w dolinie rzeki Usumacinta na każdym kroku i wszędzie tam, gdzie tylko się znalazłem, miałem do czynienia ze swoistą grą, dobrze wyreżyserowanym spektaklem, teatrem, gdzie premiery odbywają się każdego dnia, o każdej porze. Nawet wtedy, gdy jedynie oczami wyobraźni można było ujrzeć głównych bohaterów tej swoistej sztuki, artystów, którzy dawno już przestali grać... Sceny dla której warto było przebyć tysiące kilometrów, aby ją ujrzeć i dotknąć.
Jak kiedyś powiedział znany polski podróżnik - wystarczy jedynie kupić bilet...

| *Mirosław Olszycki *– absolwent wydziału reżyserii i wydziału operatorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi, absolwent wydziału filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Autor książkowych esejów i powieści historycznej (m.in. „Peru. Konkwista, złoto Inków i zdobycie Kanionu Colca”, „Bramy Szeolu”), autor licznych artykułów prasowych o tematyce podróżniczej i historycznej. Twórca telewizyjnego programu podróżniczego, współautor i autor wielu filmów dokumentalnych oraz spotów reklamowych emitowanych w różnych stacjach telewizyjnych i radiowych. Pracował m.in. w Studiu Filmowym „SEMAFOR” w Łodzi w charakterze animatora filmów rysunkowych. Od lat swój zawód związany z realizacją filmów i pracy w charakterze reżysera oraz operatora filmowego, a także grafika komputerowego, łączy z pasją podróżowania tropem cywilizacji. Zrealizował m.in. tematyczne wyprawy (filmowo- fotograficzne) do Meksyku, Peru, Gwatemali, Paragwaju, Argentyny, Chile, Brazylii, a w
latach 2008/2009 brał udział (w charakterze operatora filmowego) w zdobywczej i ekstremalnie trudnej, polsko- amerykańsko- peruwiańskiej wyprawie pod nazwą „Colca Condor”, która- jako pierwsza na świecie, pokonała i zbadała naukowo ostatni dziewiczy oraz nie zdobyty do roku 2008, 20- kilometrowy odcinek Rio Colca w peruwiańskich Andach. Mirosław Olszycki jest także twórcą Międzynarodowego Festiwalu Cywilizacji i Sztuki Mediów MEDIATRAVEL. |
| --- |

dwfrfn4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dwfrfn4