Trwa ładowanie...
d3m1qy8
17-02-2008 19:30

Niby-miasto Kalkuta

Konia z rzędem temu, kto wie, ilu Kalkuta ma mieszkańców. To miasto jest wielkim tyglem ludzkim. Spotkasz tu wyznawców różnych religii, wyznań, sekt, kupisz i sprzedasz wszystko, natkniesz się na najdziwniejszych kapłanów, rzemieślników, zaklinaczy węży i różnej maści kombinatorów, przekonasz się, jak wiele człowiek może, by przetrwać do jutra.

d3m1qy8
d3m1qy8
(fot. Piotr Dzumek/Globtroter)
Źródło: (fot. Piotr Dzumek/Globtroter)

To miasto ogromnych kontrastów. Życie w obecności zjawiskowych dla nas okazałości jest codziennością dla mieszkańców Kalkuty. Matka Teresa zaczęła w tym mieście swe dzieło pomocy ubogim; każdy chętny może tu przyjechać, by dołożyć swoją cegiełkę i pomagać siostrom w pracy, wedle możliwości i chęci. Ja przybyłem do Indii, nie mając o nich bladego pojęcia. Wiedziałem tylko, że w tym kraju bieda aż piszczy, a ja chciałem pracować jako wolontariusz.

Od razu gdy wyszedłem z lotniska, dopadła mnie indyjska rzeczywistość. Dziesiątki taksówkarzy, handlarzy, przewodników i innej maści oferentów usług natarło na mnie, przekrzykując się nawzajem. Nawet słowa z tego wszystkiego nie zrozumiałem, a taki jegomość nie ma dużo czasu na przekonanie klienta. Jeśli mu się nie uda, uciekną mu także inni potencjalni klienci. Zgraja handlarzy, widząc, że na mnie nic nie zarobi, szybko rozbiegła się, aby walczyć o innych świeżo przybyłych pasażerów. Oddaliłem się zatem w stronę, gdzie spodziewałem się trafić na przystanek autobusowy.

d3m1qy8

Wszędobylski bałagan, ryk silników, głośników, klaksonów, bród i „osobliwy” zapach zaczyna się zaraz przed dworcem lotniczym. Przystanek okazał się po prostu miejscem, gdzie gromadzą się ludzie łapiący autobusy. Załoga takiego pojazdu składa się zawsze z co najmniej czterech osób. Poza kierowcą jest jego jakby pilot, który informuje, ile ma centymetrów, żeby minąć jakąś przeszkodę, wskazuje zawczasu dziury w jezdni, wypatruje klientów na chodniku, podaje napoje. Oprócz niego są jeszcze dwaj sprzedawcy biletów, pracujący w środku autobusu, którzy przez miejsce, gdzie zwykle są drzwi, wrzeszczą do ludzi na zewnątrz pojazdu, informując ich o trasie i atrakcyjnej cenie. Taki autobusik zwalnia jedynie na niby-przystankach i trzeba mieć niemało wprawy, aby wsiąść, chyba że się jest obcokrajowcem, wtedy kierowca robi wyjątek.

Te autobusy to prawdziwe muzea, z drewnianą podłogą o wielkich szparach, lecz zawsze kolorowe i przystrojone. Każdorazowa nimi przejażdżka to najprawdziwszy sport ekstremalny. Szerokimi, niby-trzypasmowymi jezdniami pędzi tysiące takich autobusów, każdy marki Tata. Używam określenia „niby”, bo faktycznie jest tu tylko jeden pas, po którym jeździ się slalomem, omijając riksze, przechodniów, krowy, żebrzące dzieci i sprzedawców wciskających coś przez okna. Jeszcze człowiek dobrze nie wsiądzie, a już machina rusza i trzeba się chwytać, czego się da. Przy każdym użyciu hamulców zapala się żaróweczka wewnątrz jakiejś figurki bóstwa przytwierdzonej nad kierowcą, przypominając o nieuchronności śmierci, kolejnych narodzin i o obowiązku zapłaty za kurs. Zależnie od światopoglądu kierowcy plastikowa figurka przedstawia Ganesię, Siwę lub Kali, czasami nawet Buddę albo Jezusa, a czasem dowolną ich kombinację.

To spojrzenie śmierci w oczy, jakim jest jazda autobusem, kosztuje około dwudziestu pięciu groszy. W takim zatłoczonym pojeździe, latając z jednej strony na drugą i podskakując pod sufit na dziurach, nie ma się czasu myśleć o doskwierającym upale, o tym, że od kurzu już wyschło w ustach, a wysiadając, bierze się głęboki wdech i rozciera dłonie obolałe od ciągłego mocnego ściskania wywalczonego skrawka poręczy.

Po wyjściu z autobusu podchodzi się do najbliższego sprzedawcy tzw. czaju, których tu nigdzie nie brakuje. Tutaj człowiek pozbywa się kolejnych dwudziestu pięciu groszy za wypełniony herbatą gliniany jednorazowy kubeczek, który po spożyciu napitku rzuca się po prostu pod nogi, jak i każdy inny odpad, bo oczywiście nie ma tu żadnych śmietników. Wysiadając z busa, wpada się w kolejny tłum, który jakby czekał właśnie na ciebie, zaraz oferując golenie, gazetę, jakieś przysmaki – testery żołądka, przejażdżkę rikszą ciągniętą przez bosonogich wieśniaków, zegarek, hotel czy kobietę lub po prostu wyciągając rękę po jałmużnę. Idąc poboczem, mija się leżących żebraków, zwierzęta, uśmiecha do dzieciaków wołających „wujku” za każdym obcokrajowcem, wącha zapachy unoszące się z garkuchni na rowerowych kółkach, wokół których zawsze tłoczy się mnóstwo liczących na darmowy posiłek dzieci, psów i wron, a po zmroku dochodzą jeszcze cisi władcy każdego zakamarka – szczury i karaluchy. Potrawy mają nazwy nie do spamiętania, a
wszystkie łączy jedna cecha: są morderczo pikantne. Nie można wybrać się na posiłek bez flaszki wody, grozi to nieodwracalnymi problemami gastrycznymi.

d3m1qy8

Człowiek nigdy też nie zje sam w spokoju, ponieważ mieszkańcy Kalkuty są niezwykle rozmowni, ciekawscy i towarzyscy. Natychmiast pada pytanie: „You from?”, a na odpowiedź „Poland”, słyszy się zawsze: „Holland, yes, nice country”. Gdy zaprzeczysz, mówiąc „not Holland, but Poland”, usłyszysz: „Yes, yes, Amsterdam very nice”. I tak toczy się rozmowa, aż skończy się miska z ryżem. Gdy widzi się, jak zatrudniony kilkulatek zmywa tę miskę brudną wodą, zaczyna się rozumieć, dlaczego potrawy są tak pikantne.

Chociaż w Kalkucie żyje kilkanaście milionów ludzi, wydaje się ona wielką wioską lub targowiskiem, przez które przepływa rzeka – dla jednych miejsce kąpieli i prania, dla innych wychodek. W tym niby-mieście, gdzie na trawnikach pasą się kozy, budynki są zawsze jakby w połowie budowy, a już wyglądają na stare, wąziutkie uliczki o ruchu obustronnym są dosłownie oklejone po obu stronach straganami i interesikami, wszędzie panuje brud, hałas i krzyki, nie kończy się polityczna nagonka z wielkich megafonów umocowanych na motorowych rikszach, trójkołowych samochodzikach, nawet na rowerach, a to dlatego, że zbliżają się jakieś wybory. W Kalkucie od wielu lat rządzą komuniści; jeden z ich lokali sąsiaduje z Mother Mouse – siedzibą Sióstr Miłosierdzia, którą założyła Matka Teresa.

W tym wielkim miejsko-wiejskim cieście są porozrzucane jak rodzynki enklawy bogactwa: kluby dla zamożnych, drogie hotele, restauracje, a nawet pałace. Do najsłynniejszych, lecz nie jedynych miejsc, które warto zobaczyć w Kalkucie, należą Victoria Memorial, Indian Museum, Tagore House, świątynia Kali, obok której Matka Teresa założyła hospicjum. Mieszkańcy Kalkuty szczycą się również pierwszym w Indiach metrem oraz bardzo ciekawym mostem na rzece Hoogly, przez który każdego dnia przetaczają się tysiące pieszych, taksówek i bajecznie przystrojonych ciężarówek. Z Kalkuty można popłynąć na Andamany i polecieć tanio do innych miast w Azji.

Mimo że tak brudnego miasta, jak Kalkuta nie widziałem nigdzie indziej, to jednak często wracam do niego myślą i zamierzam odwiedzić je ponownie. A to dlatego, że znalazłem w nim coś, czego niełatwo znaleźć – dużo prawdziwej szczerości, uśmiechu, bezinteresownej pomocy, przyjaźni. Taki również smak – oprócz pikantnego – ma Kalkuta.

_ Tekst i zdjęcia: Piotr Dzumek _
_ Źródło: Globtroter _

d3m1qy8
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3m1qy8