Nowa Zelandia – Dominika Danielczyk i jej zew natury
Czasem wystarczą jedne wakacje i wiesz: chcę tu zostać na zawsze. Nawet jeśli to drugi koniec świata. O samotnej podróży do Nowej Zelandii, która zmieniła się w resztę życia i urokach związku z drwalem opowiada Dominika Danielczyk, autorka bloga www.polkawnz.pl.
Kiedy rozmawiamy, dzieli nas prawie 20 tysięcy kilometrów. Trudno trafić dalej od Polski.
Do Nowej Zelandii wyjechałam dwa lata po studiach. Jeszcze w ich trakcie zaczęłam pracę jako fotograf i marketingowiec w centrum ogrodniczym. Lubiłam to, ale frustrowało mnie, że moje projekty, choć podobały się szefowi, przeważnie nie wchodziły w życie. Widziałam dwa wyjścia: poszukać nowej pracy albo zrobić sobie przerwę i wyjechać na długie wakacje. Wybrałam to drugie. Był środek zimy, więc szukałam miejsca, w którym byłoby ciepło. Padło na Nową Zelandię. Nikt nie miał czasu i pieniędzy, żeby ze mną pojechać, dlatego poleciałam sama.
Długo przygotowywałaś się do wyjazdu?
Praktycznie wcale! Celowo nie czytałam przewodników ani informacji w internecie, żeby nie psuć sobie przyjemności odkrywania wszystkiego na własną rękę. Spakowałam tylko mapę.
Kupiłaś bilet i co dalej?
Podróż zaczęłam i skończyłam w Auckland na Wyspie Północnej, bo tam najtaniej dolecieć z Europy. Moim celem była jednak przede wszystkim Wyspa Południowa – chciałam zobaczyć tamtejsze góry. Nie miałam dokładnego planu, co będę robić każdego dnia. Po pierwszej nocy na kempingu spakowałam plecak i po prostu ruszyłam na południe. Zamierzałam po drodze pytać o wskazówki, wierząc, że najlepiej doradzą mi napotkani ludzie.
W Nowej Zelandii spędziłaś dwa miesiące. Ile wydałaś na miejscu?
Jechałam z budżetem 2 tys. dolarów. Przepisy imigracyjne w Nowej Zelandii wymagają, by na każdy miesiąc pobytu mieć tysiąc dolarów w gotówce lub na karcie. Wydałam mniej. Bardzo się pilnowałam, zapisywałam nawet najmniejszy wydatek i co parę dni robiłam podsumowania.
Zdradzisz kilka sposobów na obniżenie kosztów na miejscu?
Nocowałam przeważnie na kempingach, w hostelach zatrzymywałam się tylko, kiedy zdarzał się wyjątkowo deszczowy dzień. Nocleg na kempingu to wydatek od 8 do 25 dolarów (najniższa cena obejmuje miejsce na namiot, dostęp do zimnej wody i wychodka). Standardowe kempingi w Nowej Zelandii są wygodne i świetnie zorganizowanie. Kiedy pada, zamiast kisić się w namiocie, można spędzić czas w pokoju wspólnym i przy okazji poznać ciekawych ludzi z całego świata. Dobrą opcją są też czyste i dobrze wyposażone hostele – łóżko kosztuje 25-35 dolarów za noc. W tutejszych sklepach jest to co w Europie, ale ceny są sporo wyższe. Podczas wyjazdu żywiłam się głównie musli. Żeby oszczędzić, zrezygnowałam też ze sportów ekstremalnych, które są drogie, a ich brak nie zmniejsza wartości nowozelandzkiego doświadczenia.
Jak poruszałaś się po kraju?
Między większymi miastami są połączenia lotnicze. Kursują autobusy, na które można kupować karnety obejmujące określoną liczbę kilometrów. Sporo turystów korzysta też z częściowo zorganizowanych wycieczek: wykupuje się jedną z tras, autobus zatrzymuje się w określonych miejscach, a noclegi i jedzenie załatwia się samemu. Słabo rozwinięta jest za to kolej, która ma raptem kilka linii.
Kiedy tylko się dało, korzystałam z autostopu. W Nowej Zelandii nie ma z nim najmniejszego problemu, a obliczyłam, że zaoszczędziłam w ten sposób około 300 dolarów. Nowozelandczycy są bardzo pomocni i życzliwi. Zdarzało się, że ktoś jechał w inną stronę, ale kiedy poprosiłam o podwiezienie, zmieniał zdanie, byleby tylko ułatwić mi podróż. A nawet zapraszał do siebie na nocleg, z którego wiele razy skorzystałam.
U jednego kierowcy zostałaś dłużej, na dobre.
W połowie podróży trafiłam w okolice Wanaka, godzinę drogi od Queenstown. Tradycyjnie łapałam stopa i w ten sposób poznałam Daviego, miejscowego drwala, zwanego w Nowej Zelandii bushmanem.
Drwale są dziś na topie!
Davie zaproponował, że jeśli będę chciała pochodzić po okolicznych górach, mam się do niego odezwać, a on pokaże mi kilka fajnych szlaków. Jechałam akurat dalej, do Fiordlandu, ale w drodze powrotnej zadzwoniłam i spędziliśmy razem tydzień. Na dzień przed wylotem do Polski wiedziałam już, że wrócę. Rodzice odebrali mnie z lotniska w Pradze. Kiedy jechaliśmy samochodem do domu, po kilku minutach rozmowy tata spojrzał na mnie i zapytał: to kiedy tam wracasz? Odpowiedziałam: najszybciej, jak się da. Nie wiedział, że mówiłam poważnie.
Jedne wakacje wystarczyły, żebyś zdecydowała się przeprowadzić na stałe?
Trochę się bałam, ale nie miałam wiele do stracenia. Jeśli z Daviem by nam nie wyszło, po prostu ruszyłabym w drogę, by więcej zobaczyć. W ciągu dwóch miesięcy zamknęłam swoje sprawy w Polsce: złożyłam wypowiedzenie w pracy, spakowałam wszystkie rzeczy, pożegnałam się z rodziną i przyjaciółmi. Mówiłam wszystkim, że zakochałam się w Nowej Zelandii. Nikomu się nie przyznałam, że nie chodziło tylko o kraj.
Nikt nie próbował ci wybić z głowy wyjazdu na drugi koniec świata?
Wszyscy! Kilkoro znajomych westchnęło, że sami też by tak chcieli, ale za daleko zabrnęli w życiowych zobowiązaniach: etatach, kredytach, dzieciach. Ja miałam 28 lat i czułam, że jeśli ryzykować, to teraz.
Wakacje wakacjami, a życie życiem. Od czego zaczęłaś je sobie układać w nowym miejscu?
Od uporządkowania formalności wizowych. Przyjechałam na trzymiesięcznej wizie turystycznej bez pozwolenia na pracę. Wystąpiłam więc o wizę opartą na związku partnerskim z Nowozelandczykiem. To tzw. sponsoring. Polega na tym, że mój partner w razie potrzeby odpowiada za moje utrzymanie. Przeszłam proces kwalifikacyjny, podczas którego musiałam przedstawić dowody na nasz związek: zdjęcia, kopie emaili, bilingi telefoniczne. O wizę pracowniczą można się ubiegać, jeśli jest się na aktualnej liście pożądanych zawodów – takich jak lekarze, pielęgniarki czy informatycy. Można ją sprawdzić na stronie urzędu imigracyjnego.
Czym chciałaś się zajmować po zdobyciu pozwolenia na pracę?
Szybko okazało się, że w 30-tysięcznym Wanaka nie ma dużego wyboru. Jest praca dla kucharzy, baristów czy w turystyce, ale stanowisk dających większe perspektywy zawodowe trzeba szukać w większych miastach. To cena, którą płacę za mieszkanie w najpiękniejszym miejscu na świecie – muszę zaakceptować pracę poniżej moich kwalifikacji. Najlepszym wyjściem była dla mnie praca z Daviem.
Zostałaś asystentką drwala?
Można tak powiedzieć. Zaopatrujemy restauracje w drzewo kanuka i manuka, stosowane do opalania pieców do pizzy. Drewno pozyskujemy na okolicznych farmach, w buszu. Przestrzegając zasad zrównoważonego rozwoju, wycinamy tylko martwe i suche drzewa. Trzeba je znaleźć, dostać się do nich (a często nie prowadzi tam droga), pociąć, bezpiecznie wrócić i dostarczyć do restauracji. Zazwyczaj pracujemy we dwoje, dlatego czasem zajmuje nam to cały dzień. Mimo różnej pogody lubię pracować na świeżym powietrzu. Mam wtedy poczucie, że zrobiłam coś konkretnego. Dziś trudno mi sobie wyobrazić siedzenie przez osiem godzin w biurze.
Przyroda to największy skarb Nowej Zelandii. Ludzie tu o nią dbają?
Zdecydowanie. Często podróżuję po kraju i na żadnym szlaku nie spotkałam ani jednego papierka. Natura jest tu też bardziej dostępna niż w Polsce. Wszędzie można wejść, rozbić namiot, urządzić piknik. Ostatnio na Facebooku znajomy z Polski zamieścił zdjęcie namiotu w Tatrach, czym naraził się na falę krytyki, bo to przecież zabronione. Uderzyło mnie wtedy, jak daleko nam do Nowozelandczyków. Tutaj zachęca się ludzi do przebywania na łonie natury, do zabierania ze sobą dzieci i nocowania w górskich chatkach. W tych najmniejszych można spać za darmo lub za kilka dolarów. W większych schroniskach trzeba rezerwować miejsca, w innych obowiązuje zasada first come, first serve, czyli kto pierwszy ten lepszy.
Które miejsca w Nowej Zelandii polecasz znajomym?
Mój numer jeden to Park Narodowy Tongariro na Wyspie Północnej, wpisany na listę UNESCO. To dzikie, surowe pustkowie u stóp wulkanów. Podczas mojej pierwszej podróży byłam tam trzy razy, bo niesamowita energia bije z tego miejsca. Na drugim miejscu jest Wanaka, gdzie mieszkamy – klimatyczne miasteczko położone nad jeziorem i otoczone górami. W okolicy jest mnóstwo do zrobienia: trekking, wspinanie, rower, kajaki, narty, pływanie, skydiving. Polecam też Fiordland National Park pełen gór, fiordów, pierwotnych lasów i dzikich zwierząt.
Czy są jakieś minusy życia w Nowej Zelandii?
Należy do nich mało zróżnicowane jedzenie. W Wanaka jest tylko jeden supermarket i ani jednego targu. Z wyjątkiem organicznego chleba za 10 dolarów mają tu tylko okropne pieczywo tostowe, a warzywa i owoce są zupełnie bez smaku. Zaskoczyło mnie też, jak zimne są nowozelandzkie domy. Nie ma tu centralnego ogrzewania, podwójnych szyb w oknach czy zewnętrznego ocieplenia budynków, a zimą temperatura spada poniżej zera. Na cały dom musi wystarczyć jeden kominek. Na początku ciągle trzęsłam się z zimna, a nocne wyjście do łazienki przypominało mi misję polarną. W Nowej Zelandii zima zaczyna się w czerwcu. Świętujemy wtedy zimowe przesilenie, które nastrojem bardziej przypomina Boże Narodzenie niż to grudniowe.
Nie myślisz nigdy o tym, żeby wrócić?
Przez pierwszy rok bardzo tęskniłam. Ale kiedy pojechałam do Polski zrozumiałam, że w dużej mierze to tylko moja wyobraźnia, bo wiele rzeczy wydawało mi się lepszych, niż są naprawdę. Po trzech latach to Nowa Zelandia stała się moim domem, tu jestem szczęśliwa i tu chcę sobie ułożyć życie. Poza tym mieszkam z nowozelandzkim bushmanem. Co on miałby robić w Polsce?