Trwa ładowanie...
22-02-2010 10:53

Piotr Kłosowicz: dobry wytrzymałościowiec

Piotr Kłosowicz zaliczył pięć najwyższych szczytów andyjskich podczas rowerowej wyprawy "Odyseja andyjska" przez Amerykę Południową. Samotnie zdobył: Aconcaguę (6962 m n.p.m.), Mercedario, Bonete Chico, Pissis Main i East, Ojos del Salado.

Piotr Kłosowicz: dobry wytrzymałościowiecŹródło: Piotr Kłosowicz
d3zf4rg
d3zf4rg

Piotr Kłosowicz zaliczył pięć najwyższych szczytów andyjskich podczas rowerowej wyprawy "Odyseja andyjska" przez Amerykę Południową. Samotnie zdobył: Aconcaguę (6962 m n.p.m.), Mercedario, Bonete Chico, Pissis Main i East, Ojos del Salado.

Było pedałowanie przez gorące pustynie, był mróz i wiatr na szczytach. Była lekcja pokory na łatwej podobno Aconcagui. Został za to nominowany do nagrody National Geographic w kategorii: Wyczyn Roku.

- Wyróżniasz się w środowisku rajdowym szaleństwem. Mówią: " Petro jest wariatem", bo porywasz się np. na udział w biegu wokół Mt. Blanc (163 km i 9km przewyższenia) i na Główny Szlak Beskidzki w niespełna 7 dni non stop. Podobno lubisz zabierać się za rzeczy, które mogą wybić Cię ponad przeciętność. ;-)

- To się odbywa raczej podświadomie – nie jestem świetnym sportowcem ani świetnym wspinaczem, ale wiem, że z jakiegoś powodu konstrukcja psychiczna predestynuje mnie do bycia dobrym wytrzymałościowcem. Motywuje mnie przekraczanie kolejnych granic – dalej, wyżej, dłużej. Inni realizują się biegając coraz szybciej czy wspinając się po coraz trudniejszych drogach, mi się akurat trafiła taka nisza. I to mi wychodzi. Nie reprezentuję jakiegoś wyjątkowego poziomu, wyróżnia mnie tylko to, że osób robiących podobne rzeczy jest niewiele. ;-)

- Ale, po co chcesz zawsze wyżej, dalej, szybciej, mocniej… Dlaczego właśnie taka droga? Chodzi o jakieś kaskaderstwo emocji?!

- Emocje, takie nagłe i intensywne, to są może w downhillu i skokach spadochronowych. W szeroko pojętych sportach wytrzymałościowych jest raczej długotrwała walka z bólem, sennością, zmęczeniem. To nie są sporty ekstremalne w tym samym worku, co BMX i deskorolka. Nikt nie jest w stanie funkcjonować kilkadziesiąt godzin w ciągłym endorfinowym uniesieniu. Mi, kiedy wymyślam sobie jakiś kolejny projekt, włącza się takie zadaniowe myślenie – jest cel do wykonania, mam swoją drogę, muszę ją dokończyć. To jest bardzo fajny stan – klapki na oczach i do przodu. Można odkryć nie tylko swoje granice fizyczne, ogólnie świat się bardzo zawęża do bezpośrednio otaczającej rzeczywistości, rytmu kroku, oddechu. Jest jeden priorytet i wszystko jest proste. Ktoś mi kiedyś powiedział, że to są doznania podobne do medytacji, kiedy dąży się do jasności umysłu i pełnej koncentracji na wykonywanej czynności.
Nie traktuję tego religijnie, ani nie szukałem tego specjalnie, ale na pewno jest to jedna z ciekawych wypadkowych.
Ale abstrahując od mądrych myśli, to oczywiście jest też element ambicjonalny. Fajnie jest się pokazać z takim ciekawym projektem w środowisku. Próżność też jest siłą napędową i nie ma co tego ukrywać.

d3zf4rg

- Zostałeś nominowany do nagrody National Geographic "Travelery 2009" za zdobycie pięciu najwyższych szczytów andyjskich podczas rowerowej wyprawy przez Amerykę Południową. Samotnie zdobyłeś: Aconcaguę, Mercedario, Bonete Chico, Pissis Main i East, Ojos del Salado. Twoja "Odyseja andyjska" trwała trzy miesiące. Opowiedz jak było.

- Trzy miesiące z życia, prawie codziennie w innym miejscu. Było pedałowanie przez gorące pustynie, był mróz i wiatr na szczytach. Była lekcja pokory na łatwej podobno Aconcagui, która trochę mnie przetrzymała, ale było też ekspresowe wejście na Ojos del Salado dotychczas niechodzonym wariantem. Długa samotność na kompletnym odludziu na Puna de Atacama była na pewno niepowtarzalnym doświadczeniem, też bardzo pouczającym. Myślę, że żeglarze mają podobne odczucia na środku oceanu – wrażenie potęgi przyrody i małości nas samych.
Nie wspominam tego w kategorii wyczynu, bo z czasem wysiłek i ból się zacierają, ale raczej jako wielką przygodę. To coś uzależniającego, bo chociaż pod koniec strasznie doskwierała mi samotność i pustynia męczyła mnie psychicznie, to wystarczyło kilka dni w domu, żebym chciał wracać albo jechać na kolejną wyprawę.

- Masz kondycję: najpierw jazda na rowerze po wysokim, pustynnym płaskowyżu Puna de Atacama. Potem wspinaczka na kolejne szczyty... W Twojej wyprawie chodziło właśnie o podróż bez zewnętrznego wsparcia, realizowanej wyłącznie przy pomocy siły własnych mięśni…

- Tak, bo wydaje mi się, że przy tych wszystkich agencjach trekkingowych i biznesie wyprawowym nastawionym na skuteczność i zdobywanie, gubi się trochę sens samego bycia w drodze, w górach, czy jakimkolwiek innym terenie, w którym działamy. Nie ukrywajmy, teraz jest dużo łatwiej, niż było w czasach pierwszych zdobywców. Lepszy sprzęt, dojazd do samej bazy, porterzy wnoszą sprzęt do obozów, przewodnik gotuje rano herbatę itd. Łatwo można górę „zgwałcić” – zdobyć za wszelką cenę, sumą drobnych oszustw.

Nie ma w tym nic złego, ale mi to nie odpowiada, bo staram się, może sztucznie, szukać wyzwania. Nie chodzi tylko o to, żeby postawić nogę na szczycie i wpisać to sobie do kajeciku. Chcę grać fair, dać sobie szansę na niepowodzenie a górom i naturze na wygraną. Ale chcę też zaznaczyć, że nie demonizuję wypraw komercyjnych. Gdybym miał mało czasu a dużo pieniędzy, to pewnie bym na taką pojechał. Góra w końcu dla wszystkich jest taka sama i nawet z pełną obsługą trzeba coś z siebie dać, żeby na nią wejść.

- Ale dlaczego Andy, Tatry są już za niskie, przestały być dla Ciebie wyzwaniem?

- Wszędzie są wyzwania, nawet w Górach Świętokrzyskich, trzeba sobie je tylko znaleźć. Można też biegać całymi dniami po mechanicznej bieżni, ale przecież nie o to chodzi. Podróż, przygoda, także wyczyn, to jest chyba to, co jest dla mnie najbardziej pociągające. W Tatry i inne bliższe góry oczywiście też jeżdżę, ale nie da się ukryć, że traktuję to jako mniej lub bardziej poważne wycieczki weekendowe. Przy czym, z drugiej strony, nigdy nie będę wspinał się na takim poziomie, żeby powtarzać najpoważniejsze drogi tatrzańskie. Także wyzwanie nie jest kwestią miejsca, tylko celu i motywacji.
* - Dlaczego zawsze wybierasz samotna tułaczkę, chodzi o to, aby bardziej wejść w miejscową kulturę, w kontakt z tubylcami? A może szukasz w sobie twardziela? Nie chcesz na nikogo liczyć poza samym sobą?*

d3zf4rg

- Pierwszą powód jest prozaiczny – problemy ze znalezieniem odpowiedniego partnera. Tu nie chodzi tylko o kondycję, ale w ogóle o to, żeby ktoś miał ochotę poświęcać swój czas, pieniądze i wysiłek w tym samym czasie, na ten sam projekt. Drugi powód jest taki, że sam mogę sobie dowolnie regulować intensywność wysiłku. Dwie nakręcone osoby mogłyby się po prostu fizycznie „zajechać”. Gdyby jedna dociskała wtedy, kiedy druga ma akurat kryzys, to szybko by się wypaliły. Trzecia rzecz to styl – „samotnie, bez wsparcia” - to są takie słowa, które zawsze robią wrażenie, sprawiają wrażenie wyjątkowości, pozwalają zaspokoić swoją próżność. A wspomniany przez Ciebie kontakt z miejscowymi akurat rzeczywiście jest intensywniejszy, kiedy podróżuje się samotnie i to jest fajne. Grupa zamyka się w sobie, odgradza od świata. Ale za to w grupie jest łatwiej, nie trzeba samemu się o wszystko troszczyć.
Ja nie jestem w tej kwestii żadnym fundamentalistą, jeśli jest projekt, który mogę zrealizować sam, to pewnie go sam zrealizuję. Ale kiedy potrzeba większego składu, to też jestem na to gotowy, bo to również ma swoje plusy. W tym roku latem jedziemy na przykład na pierwszą od 30 lat polską wyprawę alpinistyczną do Afganistanu. Tam ekipa jest duża, bo góry są dziewicze, logistyka skomplikowana.

- Bieganie, rowery, wspinaczka, rajdy nie po 100 a po 300 kilometrów!... Nie boisz się, że kolana nie wytrzymają? Jak trenujesz, jak utrzymujesz kondycję?

- Wstyd się przyznać, ale ostatnio marnie u mnie z treningiem. Zawsze opierało się to głównie na bieganiu, takim typowym amatorskim treningu maratońskim. Do tego trochę roweru, zimą trochę biegówek, no i oczywiście wyjazdy w góry. Ale nigdy nie było to żadne profesjonalne przygotowanie, po prostu ruszałem się w miarę regularnie. Dlatego też, biorąc pod uwagę ile trenują niektórzy moi znajomi, mam duży dystans dla swoich „osiągnięć”. Wiem, że gdyby oni się za to zabrali, pewnie mieliby dużo lepsze wyniki.

- Masz jakieś autorytety, idoli wśród podróżników, ludzi gór?

- Raczej nie. Są natomiast ciekawe postaci, np. przygotowując się do wyjazdu w Andy, natknąłem się na Janne Coraxa – Szweda, który od lat zajmuje się długimi wyprawami rowerowymi połączonymi ze wspinaniem w wysokich górach. Niesamowite wrażenie robi też na mnie Ueli Steck – facet, który dosłownie przebiega przez alpejskie ściany, których zdobycie dla normalnego zespołu wspinaczkowego wciąż jest poważnym wyzwaniem. Jest bardzo wszechstronny i świetnie wspina się po skałach w Himalajach.
Nie wieszam sobie ich plakatów nad łóżkiem, ale to, co robią, jest na pewno inspirujące. Podoba mi się wszechstronność, działanie na różnych polach, bo sam też raczej nie potrafiłbym poświęcić się jednej dyscyplinie.

d3zf4rg

- Jakie teraz masz plany? Wiem, że chodzi Ci po głowie Główny Szlak Sudecki non stop w trzy doby, to 352 kilometry w nogach!

- Na razie projekt raczej zawieszony, bo forma nie ta… Musiałbym zrzucić parę kilo i wybiegać baaaaardzo dużo kilometrów. Pierwsza próba skończyła się na 150 km, bo nie wytrzymały stawy, nie sprzyjała temperatura i miałem odciski straszne. Niestety, najlepsi ultrasi (biegacze biegający dystanse ultra maratońskie) są raczej postury Adama Małysza – chodzi o odciążenie mięśni i stawów. Ja też zdecydowanie nie jestem gruby, ale nie wiem, czy chciałbym się aż tak bardzo odchudzać, nie ma co popadać w obsesję na punkcie ciekawego może, ale jednak tylko projektu. Chyba na razie muszę do niego dorosnąć.

A w tym roku główny cel to wspomniany wyjazd do Afganistanu w zespole złożonym głównie z członków warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Wydaje mi się, że to naprawdę wartościowy projekt, którym przy okazji może uda się zmienić widzenie Afganistanu wyłącznie jako kraju wojny i Talibów. Jedziemy w rejon Korytarza Wachańskiego, który ostatnie wojny szczęśliwie omijały. Obiecuję sobie dużo po tej wyprawie także pod względem podróżniczym – to świat kirgiskich pasterzy, jurt, no i oczywiście dziewiczych pięcio- i sześciotysięczników. Zainteresowanych zapraszam na stronę http://afganistan2010.plWarto, bo można obejrzeć kilka bardzo dobrych zdjęcia Bartka Tofla z jego zeszłorocznego rekonesansu w tym rejonie. Też samotnego zresztą ;-)

(Marbo)

| *Dossier * Piotr Kłosowicz (ur. w Warszawie w 1984 r.). Dzięki rodzicom zarażony górami od dziecka. Przewodnik beskidzki SKPB Warszawa. Potem zaczęło się jego zainteresowanie wspinaniem, rajdami przygodowymi, biegami górskimi. W 2006 i 2007 r. jako pierwszy Polak ukończył bieg dookoła Mont Blanc (163 km i 9000 m przewyższeń), także w 2006 ustanowił rekord na Głównym Szlaku Beskidzkim przebiegając 520 km w 7 dni. W 2009 r. odbył trzymiesięczną wyprawę „Odyseja andyjska”, podczas której pokonał blisko 3000 km na rowerze i pieszo oraz zdobył najwyższe spośród szczytów andyjskich Aconcaguę, Mercedario, Bonete Chico, Pissis Main i East, Ojos del Salado. |
| --- |

d3zf4rg
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3zf4rg