"Szpagat w pionie. W drodze przez Indie" - fragment książki Macieja Wesołowskiego

Maciej Wesołowski, reporter i podróżnik, związany na co dzień z National Geographic w swojej książce "Szpagat w pionie. W drodze przez Indie" stara się odpowiedzieć na pytanie kim jest współczesny Hindus. "Świetnie napisana, wciągająca, uzależniająca niczym hinduska kuchnia. Polecam!" - napisała o niej Martyna Wojciechowska. Przedstawiamy dziś fragment tej fascynującej lektury.

"Szpagat w pionie. W drodze przez Indie" - fragment książki Macieja Wesołowskiego
Źródło zdjęć: © Maciej Wesołowski

20.03.2015 | aktual.: 23.03.2015 10:43

Z poznawaniem Delhi jest jak z seksem. Mogą ci tysiące razy opowiadać, jak to jest, a i tak, dopóki nie spróbujesz, to się nie dowiesz. O naciągaczach z dworca kolejowego Nowe Delhi krążą legendy, jest też sporo całkiem konkretnych relacji. Najczęstsze są historie o tym, że biuro sprzedaży biletów dla obcokrajowców jest:
– zamknięte,
ma przerwę,
– zostało przeniesione,
– wejście na piętro jest tylko dla Hindusów,
– spaliło się,
– zmiotło je tsunami,
– ewentualnie najazd krwiożerczych Mogołów.

Wiedzieliśmy to wszystko, wiedzieliśmy też, że jest tu gdzieś specjalna kasa dla obcokrajowców, a mimo to prawie daliśmy się nabrać. Naiwność? Szok poznawczy?

To chyba najprostsze wyjaśnienie. Drugie jest takie, że to był nasz pierwszy dzień w Indiach. A stacja New Delhi to coś, co w pierwszym kontakcie musi Europejczyka powalić i upokorzyć. Ogromem, hałasem, rozgardiaszem, brakiem jakichkolwiek zasad i tropów, którymi należy kierować się w drodze po upragniony bilet. Zanim biały człowiek zrobi choćby krok w stronę dworca, musi przebić się przez ruchomą zaporę z setek lokalnych cwaniaków. Pytanie kogokolwiek o drogę mija się z celem, bo każdy z naciągaczy wskazuje a to swoją rikszę, a to sklep wujka.

Wydaje nam się, że wiemy o nich wszystko, bo naczytaliśmy się blogów i przewodników, więc pierwsze przeszkody udaje się pokonać dość łatwo. Ale nadal nikt nie jest nas w stanie skierować do kas. W końcu dostrzegamy chudego facecika w błękitnym mundurku i z tłustym wąsem, który jak się wydaje, sprawdza bilety przed wejściem na perony. Zawiadowca – myślę triumfalnie. Oczywiście oferuje nam swoją pomoc. Trochę dziwne jest to, że porzuca dla nas pasażerów, ale uznajemy, że ma jakiegoś zmiennika – w dzikim tłumie trudno to stwierdzić. Odchodzi z nami kawałek i spokojnie zaczyna tłumaczyć, że biuro tymczasowo przeniesiono kilometr dalej, na Connaught Place. Dojechać tam można za symboliczne dziesięć rupii, a on nam wskaże odpowiednią, autoryzowaną rikszę. Wygląda wiarygodnie, więc wsiadamy do rikszy i po kilku minutach jesteśmy w „autoryzowanym” biurze.

Na miejscu miły, dobrze uczesany i ogolony Hindus siada przy komputerze i zaczyna z namaszczeniem sprawdzać dostępność biletów z Nowego Delhi do Dźajpuru i dalej. Minuty mijają, a on tylko chrząka i mruczy:
– Kiepsko, kiepsko. O, jest! – krzyczy wreszcie.
Ale tylko jedno miejsce. Nic, szukamy dalej. Po chwili:
– Są!
Ale niestety w najdroższej klasie – w Indiach klas w pociągach jest sześć, a nas interesują te czwartej lub piątej kategorii.
Po chwili kolejny okrzyk:
– Są dwa miejsca! Świetnie! Poczekajcie chwilę, pójdę tylko po papier do drukarki i zaraz to załatwimy.

Wraca, chce drukować, loguje się do systemu. W międzyczasie ktoś już wykupił te dwa miejsca, ale są jeszcze dwa na liście oczekujących. Dajemy się wciągnąć w tę grę. Jesteśmy załamani. Ale pan nie zostawi nas w potrzebie. Zapewnia, że znajdzie dla nas rozwiązanie. I znajduje. Program rozpisuje na kartce. Delhi–Dźajpur–Udajpur. Od siebie – za free – dorzuca jeszcze Puszkar, Dźodhpur, Agrę. Zajmie to nam osiem dni. On specjalnie dla nas znajdzie kierowcę i luksusowy samochód. Po co mamy się telepać brudnym pociągiem? A na to wszystko da duży rabat. Kierowca wytłumaczy i oprowadzi. Nocować będziemy w tanich, acz bardzo wygodnych hotelach. Jakby od niechcenia wspomina cicho, że w aucie będzie jeszcze kilka dodatkowych osób. Wszystko za jedyne… trzydzieści siedem tysięcy rupii, a więc za dwa i pół tysiąca złotych! Prawie za darmo! Matko Bosko!, gdzie te tanie Indie?!

Wychodzimy, zostawiając za sobą rozczarowanych bossów z agencji. Okazuje się, że nasz rikszarz i cwaniak z dworca nadal na nas czekają. Proponują kolejną agencję, tuż obok. Wchodzimy. Słyszymy niemal identyczną bajeczkę, znów zaczyna się od rozpiski wszystkich możliwych opcji podróżowania pociągiem po Indiach, potem jest mozolne szukanie „ostatnich wolnych biletów”, wreszcie okazuje się, że ostatnie porządne miejsca w pociągach zostały sprzedane kilka dni temu. Teraz możemy co najwyżej przejechać całą noc na stojąco, w towarzystwie bydła i drobiu. Zanim zdążymy wysłuchać tego wszystkiego do końca, współpracownik bossa przynosi nam prawie gotowy plan fantastycznej, absolutnie rewelacyjnej wycieczki po Agrze i Radżastanie – samochodem z kierowcą. Wstajemy, zanim poda cenę owej atrakcji.

Wracamy na dworzec. Strzałka wskazuje na pierwsze piętro. Ticket Bureau for Forigners, Biuro Sprzedaży Biletów dla Cudzoziemców. Wewnątrz ledwie kilku białych turystów, mniej więcej tyle samo urzędników. Wypełniamy formularze: nazwisko, obywatelstwo, płeć, wiek. Podchodzę do biurka podfarbowanego na rudo Tamila – przedstawia się, mówi, że pochodzi z Madrasu, obecnie Ćennaju. Z niepokojem pytam o bilet. Odpowiada, że ma ich mnóstwo. Jaki chcę? Dźajpur? Udajpur? Bombaj? Proszę bardzo. Wszystko za nieco ponad dwa tysiące rupii (sto dwadzieścia złotych). Bierzemy i przeklinamy cwaniaków spod dworca.

_ Fragment książki Macieja Wesołowskiego "Szpagat w pionie. W drodze przez Indie". _

Źródło artykułu:WP Turystyka
Zobacz także
Komentarze (8)