Trwa ładowanie...
13-03-2013 14:52

To dlatego Polacy zginęli na Broad Peak?

Ryszard Pawłowski to czołowy polski taternik, alpinista i himalaista, który w swoim życiu wchodził na 10 z 14 ośmiotysięczników świata (w tym m.in. w lipcu na Broad Peak i K2, a w maju cztery razy na Mount Everest). W pierwszej części rozmowy z Wirtualną Polską doświadczony wspinacz komentuje ostatnią wyprawę Polaków na Broad Peak, zakończoną zaginięciem Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego i tłumaczy dlaczego mogło dojść do tragedii. - W drodze powrotnej okazało się, że nie każdy jest doskonale przygotowany - jedni schodzili szybciej, a inni wolniej. Takie zróżnicowanie jest normalne, bo nie ma ludzi, którzy jednakowo reagują na wysiłek, szczególnie w tak ekstremalnych warunkach. Właśnie to doprowadziło do tragedii, w której zginęło dwóch Polaków - mówi Pawłowski.

To dlatego Polacy zginęli na Broad Peak?Źródło: PAP/Monika Rogozińska
d3fwicv
d3fwicv

Ryszard Pawłowski to czołowy polski taternik, alpinista i himalaista, który w swoim życiu wchodził na 10 z 14 ośmiotysięczników świata (w tym m.in. w lipcu na Broad Peak i K2, a w maju cztery razy na Mount Everest). W pierwszej części rozmowy z Wirtualną Polską doświadczony wspinacz komentuje ostatnią wyprawę Polaków na Broad Peak, zakończoną zaginięciem Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego i tłumaczy dlaczego mogło dojść do tragedii. - W drodze powrotnej okazało się, że nie każdy jest doskonale przygotowany - jedni schodzili szybciej, a inni wolniej. Takie zróżnicowanie jest normalne, bo nie ma ludzi, którzy jednakowo reagują na wysiłek, szczególnie w tak ekstremalnych warunkach. Właśnie to doprowadziło do tragedii, w której zginęło dwóch Polaków - mówi Pawłowski.

**

**Michał Bugno: 5 marca czterej Polacy - Maciej Berbeka, Tomasz Kowalski, Adam Bielecki i Artur Małek - jako pierwsi w historii zdobyli zimą szczyt Broad Peak w Karakorum (8047 m n.p.m.). Jak wiemy, Berbece i Kowalskiemu nie udało się wrócić do bazy, a 8 marca zostali oni uznani za zmarłych. Co czuje pan i co myśli - jako czołowy polski himalaista - kiedy z Karakorum napływają do Polski tak dramatyczne informacje?

Ryszard Pawłowski: Szczyt *Broad Peak *był pierwszym ośmiotysięcznym szczytem, jaki zdobyłem. Miało to miejsce prawie 30 lat temu - 14 lipca 1984 roku. Wiem, że nie jest to łatwa góra. To ośmiotysięczny szczyt w bezpośrednim sąsiedztwie najtrudniejszej ośmiotysięcznej góry świata czyli K2. Grań szczytowa jest tam dość skomplikowana, ryzyko jest duże, a zimą staje się jeszcze większe. Dzień staje się krótszy, temperatury bardzo niskie, a do tego dochodzą bardzo silne wiatry, które o tej porze roku wieją przez cały czas. To, że chłopcom udało się wejść zimą na szczyt, na pewno przejdzie do historii. To niezwykły wyczyn w skali światowej! Myślę, że wszystkie agencje odnotowały to dokonanie. Początkowo wszyscy się z niego cieszyliśmy, natomiast później przyszła informacja, że Maciek Berbeka i Tomek Kowalski zostali tam na zawsze. To bardzo smutna wiadomość. Dla mnie tym bardziej, że osobiście znałem Maćka jako człowieka i doskonałego himalaistę, który już wcześniej miał na koncie dwa szczyty ośmiotysięczne
zdobyte zimą (jako historyczne, pierwsze wejścia - WP.PL). Prawie 25 lat temu Maciek był o krok od głównego wierzchołka Broad Peak i myślę, że to wejście po prostu mu się należało. Teraz udało mu się wejść, ale niestety - wiadomo, że wszystko zakończyło się tragedią...

d3fwicv

**

**Tomasz Kowalski w tym roku skończyłby 28 lat. Z kolei Maciej Berbeka to 59-letni, niezwykle doświadczony himalaista, który dodatkowo od 1979 roku był ratownikiem TOPR. Tuż przed wylotem do Karakorum w wywiadzie, opublikowanym przez Jagodę Mytych na blogu "Góry Książek", mówił, że wspinanie to piękny sport, ale pełną satysfakcję daje mu dopiero niesienie pomocy w górach: idea wyciągnięcia pomocnej ręki. Jego kolega z TOPR, Ryszard Gajewski w rozmowie z „Faktem” wyraził przypuszczenie, że Berbeka mógł zginąć ze względu na to, że próbował ratować Kowalskiego. Jak zapewnia, ten człowiek nigdy nie zostawiłby kolegi bez pomocy. Czy panu, który również znał Berbekę, taki scenariusz wydaje się realny?

Mam głębokie wewnętrzne przekonanie, że właśnie tak było. Tu nawet nie chodzi o przypuszczenia, bo wskazują na to pewne fakty. Tomek Kowalski sygnalizował swoje złe samopoczucie od momentu, kiedy zaczął schodzić ze szczytu. Później w rozmowach z kierownikiem wyprawy Krzyśkiem Wielickim potwierdzał, że czuje się coraz gorzej. Ze szczytu schodził coraz wolniej. Z tego, co przekazywał, wiemy, że cały czas widział przed sobą Maćka Berbekę. Jestem absolutnie przekonany, że Maciek schodził z Tomkiem do momentu, kiedy się dało i kiedy ten całkowicie nie stracił sił. Z tego, co wiemy z przekazów Krzyśka Wielickiego i Artura Hajzera, siły prawdopodobnie opuściły Tomka na przełęczy na wysokości 7900 m i dopiero tam zauważono schodzącego w dół człowieka, którym bez wątpienia był Maciej Berbeka. Całkiem prawdopodobny scenariusz jest taki, że schodzili razem i że Maciek miał nad tym kontrolę. Sam zaczął schodzić dopiero w momencie, gdy już nic nie dało się zrobić. Być może ratował własne życie, a być może chciał
zorganizować jakąś pomoc z tymi, którzy czekali w namiocie. Wiadomo, że był skrajnie zmęczony, bo schodził wolno i trwało to bardzo długo. Zmęczony człowiek, po tylu godzinach akcji, ma prawo popełnić błąd. Jest duże prawdopodobieństwo, że Maciek potknął się lub zrobił jakiś nierozważny krok. Najprawdopodobniej wpadł do szczeliny, która oddzielała go od bezpiecznego miejsca w namiocie. Wiem, jak wygląda ta szczelina - ma szerokość co najmniej kilkunastu metrów, a jej głębokość sięga nawet kilkudziesięciu metrów. Wszystko zakończyło się tragicznie... Przed rozpoczęciem ataku szczytowego wszyscy z pewnością czuli się bardzo dobrze. Wiedzieli, że mają przed sobą 1-2 dni w miarę ładnej pogody, która od dawna była zapowiadana. Chcieli to wykorzystać. I wykorzystali, osiągając historyczny sukces. W drodze powrotnej okazało się jednak, że nie każdy jest doskonale przygotowany - jedni schodzili szybciej, a inni wolniej. Takie zróżnicowanie jest normalne, bo nie ma ludzi, którzy jednakowo reagują na wysiłek,
szczególnie w tak ekstremalnych warunkach. Właśnie to doprowadziło do tragedii, w której zginęło dwóch Polaków.

**

**Po zdobyciu Broad Peak Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka oddzielili się od Adama Bieleckiego i Artura Małka, a później nie zdołali powrócić na noc do obozu, co zmusiło ich do biwakowania w ekstremalnych warunkach na przełęczy 7900 m n.p.m. Pan znalazł się w podobnej sytuacji w 1999 roku, gdy bez namiotu, a nawet śpiwora biwakował pan na Mount Everest na wysokości 8500 metrów. Jak wyglądała ta sytuacja?

Miałem kilka tak ekstremalnych biwaków - bez namiotu, śpiwora i jedzenia - na wysokości powyżej 8000 metrów. Biwak, o którym pan wspomina, miał miejsce po zdobyciu wierzchołka Mount Everestu od strony tybetańskiej i należał do moich najgorszych biwaków w życiu. To było ekstremalne przeżycie! Schodziliśmy, gdy miało miejsce załamanie pogody. Zaczęło się robić ciemno. Próbowałem uruchomić czołówkę, ale najpierw spaliła mi się jedna żarówka, a później druga. Nie było tam ciągu poręczy, sprowadzających do namiotu, więc mogłem zdecydować się co najwyżej na ryzykowne trawersowanie posypanych śniegiem płyt. Mogło się to skończyć różnie, bo brakowało dobrej widoczności. Z tego powodu zdecydowałem się pozostać w miejscu. Biwak na wysokości 8500 metrów nazywa się biwakiem śmierci, bo dużo ludzi, którzy decydują się go przetrzymać, po prostu umiera. Ja starałem zmotywować się do przetrwania. Wykorzystałem cały zasób sił psychicznych, żeby go przetrzymać i się nie poodmrażać. Rano okazało się, że w pobliżu siedziały
dwie inne osoby - Belg Pascal Debrouwer i Portugalczyk Joao Garcia. Pierwszy z nich zmarł bezpośrednio po biwaku - mimo podawania tlenu i herbaty przez Szerpów, którzy wyszli naprzeciw mnie i go znaleźli. Z kolei drugi tak się poodmrażał, że amputowano mu nos, wszystkie palce od rąk i częściowo palce nóg. To, że przeżyłem, graniczyło z cudem!

d3fwicv

**

**Jak zareagowali Szerpowie, kiedy zobaczyli, że ma się pan całkiem dobrze?

Kiedy do mnie doszli i zobaczyli, że żyję, a nawet jestem w stanie schodzić i nie potrzeba mi żadnej pomocy, rozpłakali się jak dzieci. Widać było, że podchodząc do góry, spodziewali się najgorszego. Myśleli, że najprawdopodobniej nie będę żył, a w najlepszym razie - nawet, jak przeżyję, to nie będę w stanie schodzić. Nie przypuszczali, że zastaną mnie w tak dobrym stanie. Z jednej strony zadecydował o tym zbieg niezwykle szczęśliwych czynników, a z drugiej moje predyspozycje genetyczne, czyli to, co dostałem od natury w chwili urodzenia. Już wcześniej miałem okazję przekonać się, co się dzieje z moim organizmem w ekstremalnych sytuacjach. Tamtej nocy nie wpadałem w panikę. Wiedziałem, że muszę wyjść z tej sytuacji, bo mam dla kogo żyć. Bardzo się motywowałem, żeby nie poddać się zwątpieniu i żeby nie zasnąć nawet na minutę, bo wiedziałem, że jak zasnę, to albo mogę się nie obudzić, albo obudzę się wtedy, kiedy będę już poodmrażany. Na szczęście ten ekstremalny biwak udało mi się przeżyć bez szwanku.


Wracając do ostatniej wyprawy - 8 marca jej kierownik Krzysztof Wielicki wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że Macieja Berbekę i Tomasza Kowalskiego należy uznać za zmarłych. Jednocześnie postanowił pozostawić w obozie IV namiot, śpiwory puchowe, wysokokaloryczną żywność i maszynki do topienia śniegu - na wypadek, gdyby zdarzył się cud. Czy taki sprzęt może pomóc zaginionym himalaistom, po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w tak ekstremalnych warunkach czyli na wysokości około ośmiu tysięcy metrów, w rozrzedzonym powietrzu, na kilkudziesięciostopniowym mrozie i w dodatku bez wody?

Trudno mi wchodzić w kompetencje lidera wyprawy Krzyśka Wielickiego. Wtedy, kiedy podjął decyzję, że ci co przeżyli, schodzą do bazy, wiedział, jaka jest sytuacja i wiedział – z dużym prawdopodobieństwem - że Maciek Berbeka zginął. Wydaje mi się, że do końca była łączność, choćby fragmentaryczna, z Tomkiem Kowalskim, który już wcześniej informował, że nie ma siły schodzić. Tylko cud mógłby spowodować, że któremuś z uczestników – Maćkowi bądź Tomkowi - można by jeszcze pomóc. To, że został tam namiot, śpiwór czy maszynka, było zrobione właśnie na wypadek jakiegoś cudu. Na wypadek, gdyby miało się wydarzyć coś kompletnie nieprawdopodobnego. Ale przypuszczam, że Krzysiek, który ma olbrzymie doświadczenie w ekstremalnych warunkach, również zimowych, doskonale wiedział, że nie ma już szans na uratowanie żadnego z kolegów.

Rozmawiał Michał Bugno, Wirtualna Polska

d3fwicv
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3fwicv