W górach wszystko jest możliwe
Wiele interwencji to rutynowe akcje ratownicze, przy czym pojęcie „rutynowe” nie powinno stwarzać mylnego wrażenia, że praca ratownika górskiego należy do łatwych i przyjemnych. Takie akcje wiążą się z dużym wysiłkiem fizycznym. Mówiąc wprost - to ciężka harówka, nierzadko z narażeniem własnego zdrowia i życia. Zatem nie ma się co dziwić, że również podczas akcji ratunkowych zdarzają się wypadki.
17.02.2016 | aktual.: 03.11.2016 16:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Niełatwa praca ratownika
Za wymowny przykład trudnej pracy ratowników górskich niech posłuży interwencja z maja 2004 roku na zboczach góry Rauriser Sonnblick.
Pewien skiturowiec przewrócił się podczas zjazdu z Sonnblicku, ponieważ zaczepił nartami o drucianą pętlę, będącą prawdopodobnie fragmentem ogrodzenia. Wpadł w nią tak nieszczęśliwie, że sam nie mógł się uwolnić. Na szczęście zdarzenie widzieli inni skiturowcy, którzy zawiadomili pogotowie. Gdy podleciał helikopter i opuścił dwóch ratowników wraz z lekarzem, znad lodospadu ruszyła duża lawina. Obaj ratownicy i lekarz próbowali swoim ciałami ochronić rannego. Jeden z ratowników doznał złamań kręgów, a drugi na szczęście nabawił się tylko stłuczeń. Lekarzowi natomiast duża bryła lodu pogruchotała kości dłoni. Niezbędny okazał się przylot kolejnego zespołu ratowników, który udzielił pomocy całej rannej czwórce. Podczas interwencji wisiał nad ich głowami miecz Damoklesa. W każdej chwili mogła zejść bowiem kolejna lawina lub spaść następna bryła lodu.
O czym muszą myśleć ratownicy?
Czasami górskie służby ratunkowe stają przed problemami, z jakimi nie miały nigdy wcześniej do czynienia. Życie pisze coraz to nowe scenariusze.
W sierpniu 2003 roku saksońskie górskie pogotowie ratunkowe przyjęło rutynowe wezwanie do wypadku w Górach Połabskich. Tym razem na turni Kreuzturm. Jednak doświadczeni ratownicy z początku nie mogli udzielić pomocy. Co się stało?
Pewna kobieta, wspinając się jako druga na linie, zaklinowała się kolanem w rysie u wylotu drogi (o trudności VI w skali UIAA, VIIb w skali saksońskiej) tak nieszczęśliwie, że mimo porządnych szarpnięć liną z góry i dołożenia wszelkich starań uwolnienie go okazało się niemożliwe. Trzeba było wezwać ratowników. Ponieważ był to dzień powszedni, ratowników, którzy znajdowali się w swoich miejscach pracy, trzeba było wezwać przez pager. Gdy dotarli do poszkodowanej, próbowali ją oswobodzić w ten sam sposób, co jej partner, z równie mizernym skutkiem. Jeden z ratowników musiał pojechać po młotek i dłuto. W końcu udało się uwolnić kolano. Akcja ratunkowa trwała prawie cztery godziny. Szybciej się nie dało, gdyż ratownik, który operował młotkiem i dłutem, musiał działać ostrożnie, dokładając wszelkich starań, aby nie uderzyć poszkodowanej. Kobieta, oprócz lekkich ran na kolanie, doznała szoku ortostatycznego. Od czasu tego wypadku młotek i dłuto znajdują się w każdym samochodzie używanym do akcji przez saksońskich
ratowników. Kto by wcześniej pomyślał o czymś takim?
„Do not disturb”
Jakiś czas temu pewien znany producent sprzętu turystycznego wprowadził na rynek specyficzną serię ubrań. Pod hasłem „Do not disturb” oferowano odzież górską w stonowanych kolorach. Firma doszła do wniosku, że jaskrawo ubrane osoby psują nieco krajobraz górski, choć, co oczywiste, skutki wprowadzenia nowej serii boleśnie odczuli ratownicy podczas akcji poszukiwawczych.
Hubert Heil, przez dziesięciolecia pracownik berchtesgadeńskiej sekcji górskiego pogotowia ratunkowego i szef szkolenia całej grupy okręgu Chiemgau, wypowiedział się na ten temat tak: „To znacznie utrudnia i opóźnia akcję ratunkową, a także zwiększa jej koszty. Latem 2005 roku w ciągu kilku tygodni w samym tylko rejonie wokół Watzmanna zgłoszono zaginięcie sześciu osób. Ostatecznie udało się znaleźć cztery ciała, pozostała dwójka była uznawana do końca roku za zaginioną. Na temat czwórki zmarłych można było stwierdzić jedno: mieli na sobie ciemne lub czarne ubrania, również ich plecaki były w stonowanych kolorach”. Wspomniana seria ubrań nie utrzymała się długo na rynku. Większość ludzi gór najwyraźniej kocha żywe kolory i nie chce wyglądać jak szare myszki.
Nie jedna, a trzy ofiary
Ratownicy górskiego pogotowia podczas interwencji muszą być przygotowani na wszystko, ponieważ czasami są zaskakiwani zdarzeniami, których nikt nie może przewidzieć.
Pewien student wszedł w samotnej wspinaczce drogą normalną na wierzchołek Grossglocknera (na zdjęciu powyżej). Podczas zejścia, gdy był już nieco poniżej Sattele, niewielkiej szczerby w grani Kleinglocknera, zszedł nieco z trasy, aby przepuścić osoby zmierzające w kierunku szczytu. W tym momencie do spodów raków przykleił mu się śnieg. Po zrobieniu kilku kroków mężczyzna stracił równowagę i zaczął zjeżdżać z coraz większą prędkością w dół zbocza. Próbował jeszcze hamować czekanem, ale bezskutecznie. Ciało znaleziono trzysta pięćdziesiąt metrów niżej, dopiero na lodowcu Ködnitzkees. Wypadek widzieli inni turyści, którzy wezwali za pośrednictwem inspektoratu policji w Huben górskie pogotowie. Na miejsce wypadku wysłano helikopter. Ratownicy znaleźli tam poszkodowanego studenta oraz – ku ich wielkiemu zdziwieniu – ciała kolejnych dwóch osób, które odpadły od ściany. Była to para Japończyków, która próbowała dzień wcześniej zdobyć Grossglockner drogą normalną. Wybrała sobie na to wyjątkowo
niekorzystny dzień. Panowały złe warunki atmosferyczne, zalegała mgła i wiał silny wiatr. Obywatele Kraju Kwitnącej Wiśni byli, co zauważył jeden z przewodników górskich, przewiązani, ale nie liną, a jedynie ośmiomilimetrowym, trzykrotnie oplecionym wokół brzucha repsznurem. Zapewne Japończyk ubezpieczał swoją partnerkę na wbitym czekanie, ponieważ repsznur był trzykrotnie owinięty wokół styliska. Tylko kobieta miała na nogach raki. Te należące do mężczyzny znaleziono w jego plecaku, który zostawił w schronisku Lucknerhütte.
Technika bywa zawodna
Każdy helikopter z zewnętrznym hakiem ładunkowym lub wciągarką linową posiada funkcję odcięcia liny („cable cut”), aby w sytuacjach awaryjnych móc zrzucić balast. W języku pilotów nazywa się to „minimalizacją niebezpieczeństwa”. Pod tym pojęciem rozumie się próbę zapobieżenia rozbiciu helikoptera poprzez pozbycie się balastu zewnętrznego, nawet jeśli jest nim człowiek. Chodzi o zminimalizowanie strat i oszczędzenie życia przynajmniej pierwszego i drugiego pilota. Łatwo sobie wyobrazić, że podjęcie tego rodzaju decyzji, na którą siedzący za sterami ma niekiedy sekundy, to wzięcie na barki niemal nadludzkiej odpowiedzialności.
Do takiej sytuacji awaryjnej, w której trzeba było odciąć ratownika wiszącego na linie, doszło w połowie października 2002 roku. Co do tego doprowadziło?
Podczas ćwiczeń w rejonie Ischgl, w tyrolskiej dolinie Paznauntal, jeden z ratowników wisiał na dziesięciometrowej linie, przywiązany do zewnętrznego haka ładunkowego helikoptera. Pilot chwilę po starcie stwierdził, że z jakiegoś powodu doszło do awarii zespołu napędowego i maszyna częściowo straciła sterowność. W locie poziomym mogła lecieć tylko z prędkością 80 węzłów (ok. 150 km/h). Wprawdzie pilot mógł jeszcze wznosić i obniżać maszynę oraz utrzymać jej kurs, ale helikopter nie mógł zwolnić ani nieruchomo unosić się w powietrzu. Tym samym lądowanie na punkt, jakie jest koniecznością w przypadku helikoptera z balastem zewnętrznym, nie wchodziło w grę. Co może jeszcze zrobić pilot w tak trudnej sytuacji?
Na pewno nie może już nigdzie łagodnie posadzić balastu zewnętrznego, w tym wypadku ratownika. Pilotowi nie pozostało nic innego, jak odczepić ratownika na linie w miejscu, gdzie będzie miał największe szanse na przeżycie. W takich wypadkach jest to tylko woda, a dokładniej jezioro. Musi być ono oczywiście wystarczająco duże, aby pilot przy dużej prędkości lotu, której nie dało się już ograniczyć, miał wystarczająco dużo miejsca na wykonanie manewru.
Jezioro Bodeńskie, fot. Nick Biemans - Shutterstock
Pilot zdecydował się więc na Jezioro Bodeńskie. Do *Achensee *byłoby jeszcze dalej, a przede wszystkim, z uwagi na położenie na większej wysokości, niższa byłaby w nim temperatura wody. Pilot poinformował o swoich zamiarach Centrum Zarządzania Kryzysowego. Obszar, w obrębie którego sterujący maszyną miał zrzucić ratownika, został dokładnie ustalony i omówiony. Łodzie wodnego pogotowia ratunkowego i drugi helikopter, również z ratownikiem na linie przyczepionym do zewnętrznego haka ładunkowego, wzniosły się nad Jezioro Bodeńskie w pełnej gotowości do akcji. Choć wszystko w krótkim czasie udało się tak dobrze przygotować, wbrew oczekiwaniom akcja skończyła się niepowodzeniem.
Helikopter nadleciał nad ustalone miejsce. Pilot obniżał wysokość, aż ratownik na linie był jakieś dziesięć metrów nad lustrem jeziora. Przy zetknięciu się z powierzchnią wody ratownik kilkukrotnie się od niej odbił. Pilot wyczepił linę. Natychmiast pojawił się przy poszkodowanym drugi helikopter z ratownikiem, któremu udało się jedynie na chwilę złapać pierwszego ratownika, gdyż ten wyślizgnął mu się z rąk. Od razu podjęto drugą próbę, ale ratowany poszedł już na dno.
Można wyjaśnić, dlaczego ratownik nie mógł złapać odciętego kolegi. Miał on kurtkę założoną na uprząż, przez co nie można go było chwycić za pasy. Gładkie ubranie uniemożliwiało nie tylko chwycenie, lecz także utrzymanie około osiemdziesięciokilogramowej osoby. Wniosek, jaki nasuwa się po analizie dokumentów udostępnionych przez górskie pogotowie ratunkowe, jest następujący: uprząż należy mieć zawsze założoną na kurtkę!
Zrzucony do wody ratownik, wskutek stosunkowo długiego lotu z doliny Paznauntal do Jeziora Bodeńskiego, już podczas transportu mógł prawdopodobnie doznać szoku ortostatycznego i szoku spowodowanego obracaniem się ciała. Poza tym mógł ulec znacznemu wychłodzeniu. Granica zera stopni znajdowała się na wysokości 2600 m, a lot trwał 45 minut. Zatem, z dużym prawdopodobieństwem, mężczyzna był już nieprzytomny w momencie zrzutu do wody.
Poszukiwania topielca trwały wiele dni, z wykorzystaniem małej łodzi podwodnej. Ponieważ znane były dane GPS miejsca zrzutu, można było mocno zawęzić pole poszukiwań. Mimo tego nie udało się odnaleźć ciała. Ludzie co roku „znikają” w wodach Jeziora Bodeńskiego. Według doniesień przez okres czterdziestu lat przed wypadkiem zniknęło tam sześćdziesiąt sześć osób.
Pilot dzięki ryzykownemu manewrowi wykonał awaryjne lądowanie. Wyłączył zespół napędowy na wysokości trzystu metrów, następnie dzięki rotacji własnej z trudem osadził maszynę na torze lądowania. Helikopter uderzył najpierw o ziemię, a następnie mocno odbił się od niej. Nim doszło do całkowitego zatrzymania śmigłowca, ślizgał się on jeszcze płozami ponad dwieście metrów po asfaltowym pasie startowym.
Autor: Pit Schubert, "Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie. Tom 3"
Polecamy przewodnik "Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie. Tom 3" wydawnictwa Sklep Podróżnika