Farmy dzikich zwierząt - maszynki do zarabiania pieniędzy?
Pogłaskać bestię, wtulić się w jej futro albo przejechać się na grzbiecie największego współcześnie żyjące zwierzęcia. Przywieziona z wakacji fotka z tygrysem czy słoniem niejednego znajomego z “fejsa” wprawi w osłupienie przemieszane z zazdrością. Warto jednak zatrzymać się na chwilę i zastanowić, co tak naprawdę do ukrycia mają farmy oferujące turystom bezpośredni kontakt z dzikimi zwierzętami? Czy nie są to zwykłe maszynki do zarabiania pieniędzy?
Pogłaskać bestię, wtulić się w jej futro albo przejechać się na grzbiecie największego współcześnie żyjącego zwierzęcia. Przywieziona z wakacji fotka z tygrysem czy słoniem niejednego znajomego z “fejsa” wprawi w osłupienie przemieszane z zazdrością. Warto jednak zatrzymać się na chwilę i zastanowić, co tak naprawdę do ukrycia mają farmy oferujące turystom bezpośredni kontakt z dzikimi zwierzętami? Czy nie są to zwykłe maszynki do zarabiania pieniędzy?
Kontrowersyjna świątynia
W Tajlandii, w Kanchanaburi ok. 200 km na zachód od Bangkoku, jedną z atrakcji turystycznych jest słynna już na cały świat Tiger Temple. Dociera tu czasami 1000 osób dziennie. Po co? Ta świątynia to jedno z nielicznych miejsc na ziemi, gdzie można stanąć oko w oko z tygrysem. Ba, można go nawet dotknąć, pogłaskać, przytulić - no i oczywiście pstryknąć sobie fotkę w towarzystwie dzikiego kocura. Za odpowiednio wysoką kwotę można też towarzyszyć właścicielom tego miejsca w myciu i karmieniu małych tygrysków. Kim oni są?
To mnisi, którzy za cel obrali sobie ratowanie zagrożonych wyginięciem zwierząt. Opowiadają, że wszystko zaczęło się w 1999 roku, gdy w dżungli znaleźli dwa małe osierocone tygrysy. Ponieważ zwierzaki nie były w stanie samodzielnie przetrwać w dżungli, trafiły do świątyni i tam zaprzyjaźniły się z człowiekiem. Za nimi pojawiły się kolejne kociaki. Łatwo uwierzyć w tę idylliczną historię. Część zwiedzających zastanawia się jednak, z jakiego powodu przebywające tu tygrysy są dziwnie ospałe. Przecież nie jest to naturalne zachowanie dzikich kotów. Osoby opiekujące się zwierzętami tłumaczą ich senność tym, że wcześniej są karmione, po jedzeniu zawsze robią sobie sjestę, a bardziej aktywne są wieczorem lub gdy temperatura spada. O tym, że nie jest to prawdą, mówią byli wolontariusze, którzy by pracować tutaj, przyjeżdżają z różnych stron świata. Nie brakuje głosów, że zwierzęta są pod wpływem leków otępiających. Mówi się także o znęcaniu nad tygrysami, o fatalnej diecie, koszmarnych warunkach
przetrzymywania, a nawet sprzedaży bardziej agresywnych osobników na futro. Natomiast maleństwa są zabierane od matki w wieku 2 tygodni, żeby nie rozwijały swoich naturalnych instynktów.
Jest też raport Care for the Wild International (CWI), który mówi o męczeniu zwierząt. Można w nim też przeczytać, że "zamiast ratowania młodych, osieroconych tygrysów, Tiger Temple działa jako nielegalny zakład hodowlany i bierze udział w nielegalnej wymianie tygrysów z farmami tygrysa w Laosie." - Tiger Temple to najgorszy przykład wykorzystywania zwierząt, jaki znam. Tygrysy są narkotyzowane, poniewierane i przykuwane do ziemi łańcuchami, żeby pozować z turystami do zdjęć za grube pieniądze, a pozostałą część dnia spędzają w klatkach. Tiger Temple odwiedza dziennie kilka tysięcy osób i zwierzęta są na ich potrzeby zwyczajnie maltretowane. Całość prowadzą ludzie udający buddyjskich mnichów, wykorzystując legendę o tym, jak cały "sierociniec" powstał przy świątyni, by opiekować się małym tygryskiem znalezionym w dżungli. Cyniczne i okrutne. Czy zdjęcia z tygrysem przywiezione z wakacji są warte cierpienia tych zwierząt? Żaden "prawdziwy" tygrys nie pozwoli się do siebie zbliżyć na taką odległość. To
wszystko jest sztuczne, gorsze niż zoo - mówi nam Tomek Michniewicz, podróżnik i reportażysta, autor książek podróżniczych.
Złamane życie
W wielu krajach Azji ranią też oczy znękane, pracujące dla turystów słonie. W rozrzuconych po wielu krajach Elephant Camps grają one na harmonijkach, kręcą hula-hop na trąbie, grają w piłkę nożną czy w koszykówkę, rzucają rzutkami do balonów i malują obrazy farbami oraz pędzlem. Występy słoni mają w dużej mierze charakter cyrkowych popisów, oczywiście ku uciesze gawiedzi. W niektórych miejscach słonie stoją przykute metrowym łańcuchem do betonowej posadzki. Turyści się bawią, a ich radość okupiona jest cierpieniem bezbronnych zwierząt. Posłuszeństwo słoni uzyskuje się poprzez brutalne metody treningowe i znęcanie się nad nimi. By uczyły się zabawnych sztuczek, są bite, głodzone i maltretowane. Ich życie przypomina najgorszy koszmar, a gdy stają się zbyt stare lub zaczynają chorować, są zabijane.
- Niestety, każdy słoń, który pracuje przy turystach jest lub był katowany. Łamanie charakteru zwierzęcia ma miejsce zaraz po urodzeniu, w pierwszych dwóch latach jego życia - przy użyciu prądu, ognia, strachu i bólu. Możliwe, że teraz jest już tylko głaskany i myty, nikt mu bólu nie zadaje, ale to tylko dlatego, że zadano mu go wcześniej wystarczająco dużo. Popyt na takie usługi turystyczne dodatkowo oznacza, że gdy ten konkretny słoń przejdzie na emeryturę, właściciel kupi następnego, którego też trzeba będzie złamać - opowiada Tomek Michniewicz.
Trening, jak nazywają go opiekunowie, a tak na prawdę koszmarną tresurę, przeżywa tylko 40 proc. słoniątek. Natomiast ponad połowa z tych, którym udaje się przeżyć, choruje psychicznie.
Można inaczej *
Jednak podróżując np. do Tajlandii, słoniom można pomagać, zamiast na nich jeździć. W *Chiang Mai funkcjonuje Elephant Nature Park, dom dla ponad czterdziestu słoni uratowanych z rąk nielegalnych hodowców. Przeznaczony jest dla zwierząt rannych, chorych lub starych, które nie byłyby w stanie "zabawiać" już dłużej turystów. Głównym celem funkcjonowania parku jest przywrócenie należnej im wolności i zapewnienie szczęśliwego słoniowego życia. - Zawsze polecam znaleźć jakiś sierociniec dla słoni (elephant sanctuary) i upewnić się, że to taki, w którym przebywają zwierzęta uwolnione z rąk przemytników i "zabawiaczy gawiedzi" czy zostały osierocone w wyniku działań kłusowników (najczęściej słoń traci rodziców i nie przetrwałby sam na wolności). W takim miejscu nikt nie pozwoli wsiąść na słonia, mała też szansa na kąpiel z nim, ale może wystarczy zobaczyć go z bliska, ewentualnie dotknąć i nie potrzeba przejażdżki? To będzie i tak magiczne, niesamowite doświadczenie, gwarantuję - zaapelował Tomek
Michniewicz.
Tekst: Marta Legieć