Wietnam - mały "tygrys" Azji
Gdzie nie spojrzę – zielono. Delikatne źdźbła ryżu moczą nogi. Monotonny krajobraz zakłócają tylko ogromne, białe płyty grobowe. Samotne i niepasujące tworzą surrealistyczny kolaż.
11.06.2013 | aktual.: 12.09.2013 15:49
Gdzie nie spojrzę – zielono. Delikatne źdźbła ryżu moczą nogi. Monotonny krajobraz zakłócają tylko ogromne, białe płyty grobowe. Samotne i niepasujące tworzą surrealistyczny kolaż.
Przeciętny mieszkaniec Wietnamu, pytany o wyznanie, odpowiada: buddyzm. Jako członek rodziny oraz obywatel – korzysta z nauk Konfucjusza. Lecz jest jeszcze mądrość ludowa: każdy chłop wie, że przodków czcić trzeba – dla własnego spokoju i pomyślnych plonów. Pośrodku zielonych ryżowych tarasów stoją więc samotne białe płyty, okraszone złożonymi w ofierze pąkami lotosu, bananami czy orzechami kokosa.
Miejscem startu mojej wietnamskiej podróży jest miasto Ho Chi Minh, metą zaś Hanoi. To dwa największe miasta Socjalistycznej Republiki Wietnamu, które dzięki swemu dynamicznemu rozwojowi sprawiają, że kraj staje się powoli kolejnym „tygrysem” Azji. Ho Chi Minh leży w delcie Mekongu, w południowym Wietnamie, Hanoi zaś w delcie Rzeki Czerwonej, na północy. Dwa bieguny państwa, które na kształt zielonej wstęgi rozciąga się wzdłuż Morza Chińskiego.
Wszechobecny Ho
Bohater narodowy Ho Chi Minh w 1975 roku, tuż po klęsce Amerykanów w wojnie wietnamskiej, ruszył z proletariackiego Hanoi na podbój proamerykańskiego południa, ciągnąc za sobą potężny czerwony płaszcz komunizmu. Docierając do Sajgonu, zmienił nie tylko jego polityczną orientację, lecz także nazwę.
Oblicze Wujaszka Ho figuruje do dziś na wszystkich banknotach, jego portret wisi w każdym domu, restauracji i salonie fryzjerskim. Jak Attaturk w Turcji, Boliwar w Ameryce Południowej. Dopiął swego – Francuzi i Amerykanie goszczą w Wietnamie już tylko turystycznie.
W mrowisku
Pierwsze spotkanie z miastem. Wszędzie cyklopedy, skutery, rowery... Morze pojazdów, prawdziwa powódź. Kilka potężnych arterii szatkuje miasto na dzielnice, od każdej odchodzi sieć drobnych uliczek. Niektóre z nich są tak wąskie, że rozciągając ramiona, można dotknąć stojących z obu stron budynków.
Ho Chi Minh nie odpoczywa, każdy coś robi, najczęściej zarabiając na tym jakiś grosz. Wielkie mrowisko nigdy nie śpi, noc na przemian z dniem zmieniają tylko oblicze ulic. Zakład fryzjerski przeradza się w sklep nocny, biuro turystyczne w bar. Mieszkańcy żyją na ulicach. Może dlatego, że nie mieszczą się w swoich miniaturowych pokoikach? Wszystko jest tu miniaturą naszego świata: malutkie są krzesełka, niziutkie stoliczki, wąskie drzwi, a niskie – sufity. Wietnam jest jak domek dla lalek.
Po odwiedzeniu hinduistycznych świątyń, buddyjskich pagód, wielkiego meczetu, chińskiej dzielnicy Cholon i miniaturowej wersji paryskiej katedry Notre Dame nie mam już wątpliwości, że dawny Sajgon to miasto wielu wyznań i licznych kultur. Od natłoku wrażeń odrywam się dopiero w ogromnym parku Cong Hien Van Hoa, będącym zieloną enklawą pośrodku przemysłowego molocha. To azyl wstydliwych zakochanych, którzy, trzymając się za ręce, w milczeniu wpatrują się w toń ogromnego jeziora. Przychodzą tu szkolne wycieczki, przechadzają się staruszkowie. Jednak prawdziwe oblężenie park przeżywa w godzinach porannych, kiedy to mieszkańcy Ho Chi Minh punktualnie o piątej rano rozgrzewają zaspane członki, oddając się w skupieniu sztuce tai-chi, grając w badmintona czy uprawiając jogging.
Doskonałym miejscem, nie tylko na zakupy, lecz także na zgłębienie tajników wietnamskiej mentalności jest największy w mieście targ Ben Than. Jego kolonialna fasada z ogromnym zegarem oraz dzwonnicą stanowi symbol dawnego Sajgonu. Kupić można tu wszystko, w tym produkty najdroższych światowych marek za symboliczną sumę. Obracając w palcach zegarek Gucci na przemian z wielofunkcyjnym szwajcarskim scyzorykiem Victorinox, sprzedawca mówi z uśmiechem: „same same but different”, co w tych stronach oznacza podróbkę najwyższej klasy. Szczególnie w sekcji spożywczej zaskakują porządek i sterylna czystość. Nawet malutkie orzechy nerkowca ułożone są w piękne kompozycje. Wietnamczycy są mistrzami w układaniu rozmaitych kupek. Łamią prawa fizyki, wykorzystując, w niemal magiczny sposób, każdy centymetr sześcienny. Są Niemcami Azji, ułożeni, skrupulatni, pracowici, zawsze na sto procent. W kraju komunistycznym budują kapitalizm.
Między biegunami
Po drodze do stolicy zatrzymuję się w kilku miastach. Doskonałym miejscem na odpoczynek po wielkiej metropolii jest nadmorskie miasto Nha Trang, które okazuje się być bazą zmęczonych ciągłym przemieszczaniem się po kuli ziemskiej „travelersów”. Tutaj na miałkim piasku w przerwach pomiędzy kolejnymi kąpielami morskimi można zażyć plażowego masażu, zrobić sobie manicure czy depilację ciała. Wszystko to dzięki mobilnym salonom piękności w postaci domorosłych wietnamskich kosmetyczek. Cóż za luksus! Kolejnym miasteczkiem, którego nie sposób pominąć, jest Hoi An, wpisane na listę zabytków UNESCO. Dziś jest zaledwie wspomnieniem ogromnego portu handlowego, który już setki lat temu łączył północ z południem, wschód z zachodem, był punktem skrzyżowania kultur i źródłem nowej myśli. Miejsce urocze, noszące ślady dawnej potęgi, niosące echa dawnych rozmów, jeszcze dumne, choć wygasłe. Jest jak makieta, nieco podniszczona.
Paryż po wietnamsku
Lata pięćdziesiąte, Paryż, Dzielnica Łacińska. Jeśliby nanieść na ten obraz kilkanaście tysięcy Wietnamczyków, powstałby szkic Starego Miasta w Hanoi. Wąskie, kręte uliczki tworzą tu prawdziwy labirynt, nad którym rozciągają się tony przewodów elektrycznych. Pełne uroku stare, dwukondygnacyjne kamieniczki oraz wiekowe kasztanowce, pamiątki po Francuzach, nadają miastu europejski wygląd. Najczęściej żółty, sprany podczas pór deszczowych tynk zwieńczony jest glinianą dachówką.
Wzdłuż całej tej ulicy można kupić żywy drób. Nad kolejną unosi się tajemniczy zapach – jestem w królestwie chińskiej medycyny i długowieczności. Wielkie suszone grzyby, wyschnięte nietoperze, koniki morskie i rozgwiazdy, wielkie słoje wódki ryżowej z uwięzionymi wewnątrz wężami, skorpionami i niedźwiedzimi łapami. Kolejna uliczka zdominowana jest przez mechaników rowerowych, jeszcze dalsza przez fryzjerów. Bezlitosne słońce odbija się w wiszących na murach lustrach, przed którymi rozciąga się szpaler fryzjerskich foteli. A wszystko to wylewa się z chodników na jezdnie. Pieszy żadnych praw nie ma, skazany na jezdnię i łaskę kierowców.
Podejmując wyzwanie miejskiej dżungli, porzuciłam niewdzięczny los pieszego i przesiadłam się na skuter. Musiałam być czujna, aby nie przegapić, kiedy ulica Hnag Bat Dan przejdzie w Hang Bo, aby później niepostrzeżenie przeistoczyć się w Hang Bac. W całej stolicy nie ma chyba dwóch ulic prostopadłych, ani równoległych. Hanoi to gigantyczna, asymetryczna pajęczyna alejek.
Czy ta ulica jest jednokierunkowa? Bip, bip, biip! 96 procent wietnamskich kierowców nie ma prawa jazdy. Bip, bip, biip! Brak znaków drogowych. Bip, bip, biip! Głowa pęka! Kto ma pierwszeństwo? Dobre pytanie, a pierwszeństwo mają... wszyscy. Cała sztuka polega na umiejętnym poddaniu się prądowi, harmonijnym płynięciu skuterową rzeką. Zgodnie z dalekowschodnią filozofią nie należy się wyróżniać, wychodzić przed szereg, zakłócać.
Ostatniego dnia mojej wietnamskiej przygody znów staję wobec kultu Wujaszka Ho – w Mauzoleum Wielkiego Ho Chi Minha w stolicy. Ostrożnie! Żadnych rozmów! Żadnych okryć głowy! Ręce precz z kieszeni! Powaga, szacunek i cześć!
_ Źródło: Agnes Lecznar / Poznaj Świat _