Yunnan – na poludnie od chmur
„Przybywam z daleka, Wasza Cesarska Wysokość. W rzeczy samej, nie znam miejsca Twojego pochodzenia. Niechaj miejsce to zowie się od dziś »Na południe od chmur«”. Tak brzmi jedna z chińskich legend, która wyjaśnia nazwę leżącej w południowo-zachodnich Chinach prowincji Yunnan: yun to chmury, a nan – południe.
_ _
Yunnan nie jest ani największą, ani najludniejszą prowincją chińską. Ma obszar i liczbę ludności porównywalne z Polska. Prowincje o powierzchni 394 tys. km2 zamieszkuje 42 mln osób. Cześć z nich należy do około 25 mniejszości narodowych. Yunnan zawsze pozostawał w dużym stopniu niezależny od cesarskiego Pekinu, nierzadko buntował się i był ogniskiem rebelii rozprzestrzeniających się na pozostałe regiony Chin. Nigdy nie był etnicznie chiński. Zawsze zamieszkiwało go wiele różnorodnych grup etnicznych. Każda z nich miała własny język i kultywowała własne tradycje. Tak byłoby pewnie do dziś, gdyby nie chińskie wojska, cztery modernizacje i złote myśli Mao. Dziś nic nie jest już w Chinach takie samo.
Chińczycy wzięli sobie do serca hasło Deng Xiaopinga: bogacić się jest rzeczą chwalebna. Bogacą się wiec w tempie większym niż robią to inne narody na świecie. Oprócz zmasowanego ataku na supermarkety rozpoczęli również (o zgrozo!) zmasowany atak na biura podróży. Yunnan przestaje wiec powoli być daleką i niedostępną krainą na południe od chmur. Od Pekinu dzielą go zaledwie trzy godziny lotu samolotem lub 40 godzin jazdy pociągiem.
Droga na północ
Wszystkie drogi prowadzą do Kunmingu – stolicy prowincji, Miasta Wiecznej Wiosny, jak reklamują je na ulotkach biur podróży. Próbując dociec, jakiej wiosny, doszłam do wniosku, że zdecydowanie polskiej, kwietniowej i bardzo kapryśnej. W kwietniu Kunming witał mnie 30-stopniowym upałem, z kolei w lipcu 40-stopniowym żarem i ulewą, a w grudniu pluchą i chłodem. Samo miasto, oprócz Kamiennego Lasu, czyli wapiennych formacji skalnych, nie ma zbyt wielu atrakcji. Ale jeśli skierujemy się na południe, trafimy do krainy zwanej Xishuangbanna, do tropikalnych lasów, zamieszkiwanych przez słonie. To właśnie tam oraz nieco dalej na północ, do regionu przy granicy z Laosem, Wietnamem oraz Myanmarem (Birma), prowadził stary szlak kupiecki, zwany Droga Birmańską.
Kieruje się na północny zachód w poszukiwaniu śladów starożytnej kultury Dongba, skaczącego przez wąwóz tygrysa oraz ośnieżonych szczytów na granicy Chin i Tybetu. Wsiadam w wieczorny pociąg z Kunmingu do Dali, a właściwie do Xiaguanu. Pociąg do Dali to zmyłka. Nabiera się na to wielu podróżników. Inna nazwa miasta Xiaguan brzmi Nowe Dali. Właściwa starożytna stolica królestwa Nanzhao – Stare Dali (Dali Gucheng), znajduję się około siedmiu kilometrów na północ. Samo Dali nie jest duże. W obrębie murów miejskich ma się wrażenie, że czas się zatrzymał. Przez długi czas ogromne wpływy w królestwie Nanzhao miała Birma, teraz Dali jest stolicą regionu autonomicznego mniejszości Bai. Od zachodu góruje nad miastem potężny masyw Cang Shan – Góry Zielonego Nefrytu. Maja one ponad 4000 m n.p.m. i najpiękniej prezentują się o poranku. Okoliczne pola przykrywa wtedy mgła, zielone szczyty łagodnie oświetla słońce. W okolicach Dali trudno powstrzymać się od robienia zdjęć.
Wyruszam dalej na północ. Po pokonaniu przełęczy droga schodzi na dół, przecinając rozległą dolinę i prowadząc prosto do Lijiangu. Nad dolina od północnego wschodu góruje Yulong Xueshan – Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka, od zachodu majaczą szczyty gór Haba. Legenda mówi, że tysiące lat temu Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka oraz góra Haba były braćmi. Bracia często bawili się razem w wodach Złotej Rzeki. Pewnego dnia okrutny demon uzurpując sobie prawo do tych terenów, przegonił obu braci. Ci nie poddali się jednak i wypowiedzieli mu wojnę. W potyczce zginał Haba. Drugi z braci za pomocą 13 mieczy pokonał demona. Aby strzec doliny i nie dopuścić do powrotu demona 13 mieczy wciąż kieruje ku niebu swe ostrza w postaci 13 szczytów Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka.
Lijiang – miasteczko bez murów
O tej niewielkiej miejscowości u stóp góry pewnie do dziś usłyszałoby niewielu, gdyby nie trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Lijiang w 1996 r. Prawie cala nowa cześć miasta legła w gruzach. Kiedy ekipy ratownicze zjechały do Lijiangu, odkryły przepiękną, unikalną zabudowę starego miasta, które podczas trzęsienia ziemi nie poniosło prawie żadnych szkód. W niedługim czasie miasteczko odkryto dla masowej turystyki, co w skali chińskiej oznaczało kilka lub kilkanaście milionów turystów rocznie, zadeptujących brukowane uliczki i górskie wybetonowane ścieżki. Przyjezdnych zdziwiło jednak to, ze w Lijiangu nie zachowała się żadna pozostałość murów miejskich, tak typowych dla wszystkich chińskich miast. Takich murów w Lijiangu nigdy jednak nie było. Powód okazał się bardzo prosty.
Nazwisko rodowe Mu, rodziny rządzącej przez wieki miastem, zapisywany jest znakiem drzewa mů. Jeśli znak drzewa zamkniemy w kwadrat, symbolizujący równocześnie mury miejskie, znak ten zmieni się na kůn, co oznacza trudność, problem. Po cóż wiec świadomie ściągać na siebie nieprzychylność bóstw i duchów? O świcie wdrapuję się na Lwie Wzgórze. Ponad dachami starego miasta unoszą się powoli wąskie stróżki dymu. Lijiang budzi się do życia. Słońce podnosi się leniwie znad skalistych szczytów, sprawiając, że dachy zdają się złote. Kiedy schodzę w porze śniadania, uliczne garkuchnie wypełniają się ludźmi, pachnie smażone tofu, ziemniaki, kukurydza. Przy stoiskach z miejscowymi bibelotami stoi pełno turystów.
Lijiang jest stolicą kulturalną mniejszości Naxi. Jej kultura nosi nazwę Dongba. To zespól wierzeń, tradycji, zwyczajów. Terminem tym określa się również szamanów Naxi, których obecnie zostało juz tylko około 30. To oni zajmują się m.in. nauczaniem pisma Naxi – jedynego używanego do dziś, a powstałego ponad tysiąc lat temu pisma piktograficznego. Naxi to lud pochodzenia tybetańskiego, odkryty dla świata naukowego w latach dwudziestych XX w. przez Jamesa Rocka, botanika austriackiego pochodzenia. Do dziś można zwiedzać jego drewniany dom w niewielkiej wiosce Yuhu na północ od Lijiangu. Rock spędził tam ponad 25 lat swego życia.
Mówi się, że w górskich lasach otaczających Lijiang można znaleźć prawie wszystkie gatunki ziół wykorzystywanych w naturalnej medycynie chińskiej. Wykorzystał to niejaki dr He, który stał się znany prawie na całym świecie, ale miejscowi są bardzo sceptyczni. W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Tajemną znajomością roślin leczniczych i ziół, którą szczyci się dr He i która urosła juz do rangi mitu, poszczycić się może w tych okolicach niemal każdy dorosły przedstawiciel Naxi.
Zhongdian – przedsmak Tybetu
Wyruszyłam na północ. Trasą między Lijiangiem z Zhongdianem kursują lokalne autobusy. Pierwszym przystankiem jest miasteczko Shigu, czyli Kamienny Bęben. Ze skarpy przy drodze rozpościera się przepiękny widok na pierwsze zakole rzeki Jangcy oraz miejsce, gdzie w XVI w. armia Naxi pokonała Tybetańczyków. Półgodzinny przystanek wystarczy, aby nacieszyć oczy i na miejscowym bazarze, pełnym starych porcelanowych waz, narzędzi i monet z dziurką, zjeść drobne śniadanie. Czekają mnie widoki znacznie piękniejsze, wiec szybko ruszam w dalsza drogę. Po około godzinie drogi drugi przystanek.
Yunnan kryje w sobie prawdziwe perełki. Spoglądam w dół. Spienione wody Jangcy roztrzaskują się o skały, na jednej z nich przysiadł tygrys. Już szykował się do skoku, gdy nagle zastygł z obnażonymi kłami i wygiętym w łuk grzbietem. Kamienny posag stoi tu teraz, przywodząc na myśl legendarny skok tygrysa, którym miał pokonać trzydziestometrowy wąwóz. To najwęższe miejsce oddzielające pasma gór Haba i Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka nosi dziś nazwę Wąwóz Skaczącego Tygrysa. Jestem w jednym z najgłębszych wąwozów świata: wysokość od lustra wody po najwyższe ośnieżone szczyty wynosi prawie 4000 m. Widok jest niesamowity. Wzdłuż wąwozu wiedzie kilkunastokilometrowy szlak trekkingowy, mijając po drodze takie miejsca, jak Orzechowy Lasek czy Bambusowy Las. Możliwości przejścia wąwozu jest kilka, wymaga to jednak kilku dni.
Droga robi się coraz węższa i coraz bardziej kręta. Po obu jej stronach lśnią w słońcu białe szczyty, na zakrętach autobus niebezpiecznie przechyla się, zaglądając w głębokie przepaście. Mijam pierwszą na trasie tybetańska wioskę, bielone wapnem domy są typowe dla architektury tybetańskiej, ze zwężającymi się ku górze okiennicami. Od razu przychodzi mi na myśl majestatyczna Potala – zimowy pałac dalajlamów w Lhasie, którego okna również zdają się piąć w górę, niknąć w chmurach. Domy tybetańskie w okolicach Zhongdianu są duże, wielorodzinne, drewniane okiennice misternie i kolorowo zdobione. Na dachach powiewają modlitewne flagi. Nie na wszystkich. Są tylko na domach tych rodzin, w których przynajmniej jeden z synów został mnichem. Na wzgórzach górują białe stupy, tak wyraźnie odcinające się od brązowych wzgórz. Ukryte wśród pagórków modlitewne kopczyki obo znaczą trasy pielgrzymek i miejsca, gdzie setki pięciokolorowych flag niosą w niebo buddyjskie modlitwy.
Prawdziwy Tybet jest tuż, tuż, za wzgórzami. Choć tereny północno-zachodniego Yunnanu, podobnie jak cześć prowincji Syczuan, Qinghai oraz Gansu, jeszcze przez 1949 r. leżały w granicach historycznego Tybetu, ich polityczny status zawsze pozostawał nieuregulowany. Wpływy kultury tybetańskiej zawsze jednak były tu niezwykle silne, dużo silniejsze niż chińskie. Obecnie sytuacja się odwraca. Podobnie jak w samym Tybecie ludność tybetańska powoli staje się tu mniejszością.
Tereny te zawsze były odległe i niedostępne, skryte w chmurach, zapomniane na mapach. Zhongdian było niegdyś ostatnim miastem przed masywem gór Hengduan, granica Chin i Tybetu. Dziewicze tereny, bujna roślinność i ośnieżone szczyty odbijające się w wodach górskich jezior. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe? A jednak. Tak właśnie wyglądają okolice Zhongdianu. Nie uszło to również uwagi chińskich władz, które kilka lat temu dumnie ogłosiły całemu światu, że znalazły mityczne Shangri-la, właśnie tu, w Zhongdianie. Długo nie zwlekając, Chińczycy oficjalnie zmienili na mapach nazwę miasta z Zhongdian na Xiangelila (wymawia się Siengelila). Raj jest juz więc w zasięgu reki. Aby nacieszyć się względnym spokojem i samotnością, trzeba się jednak śpieszyć. Zhongdian rozwija się w ogromnym tęmpie, starówka, częściowo zrównana z ziemia, upodabnia się powoli do Lijiangu. Drewniane restauracyjki, kramiki z pamiątkami, lampiony wiszące u wejść. Będzie pięknie… Szkoda tylko, że nie do końca prawdziwie.
Bilet do raju
I znów trzeba uciekać poza miasto. Zaledwie dziesięć kilometrów na północny zachód znajduje się jezioro Napa, będące częścią rezerwatu przyrody. Niebieskie wody otoczone zewsząd łąkami, odbijające się w wodach jeziora szczyty – juz widziałam to wszystko oczami wyobraźni… i na wyobraźni się skończyło. O ja naiwna! Napa nie tylko ze wszystkich stron otoczone było lakami, samo jezioro również okazało się wielka łąka. Tam, gdzie miały brodzić w wodzie czarnoszyje żurawie, pasły się jaki.
– Czy przypadkiem nie było tu gdzieś jeziora? – spytałam palącego fajkę Tybetańczyka, czując się jak ostatnia blondynka.
– W przyszłym tygodniu zaczyna się pora monsunowa, wróć za kilka dni – zaśmiał się i wypuścił dym z fajki.
– Masz ochotę na konna przejażdżkę? Możemy pojechać aż tam, daleko, do samych gór. 30 juanów, specjalna cena dla ciebie!
Nie wszystko było jednak stracone. 25 km na wschód od Zhongdianu, ukryte w górach Bita Hai, czyli Jezioro Szmaragdowej Pagody, kusiło pięknymi widokami. Tym razem strzał w dziesiątkę! Choć po dziewiczym i dzikim rezerwacie Bita pozostały juz tylko wspomnienia, to z najwyższego punktu rezerwatu, położonego na wys. 4200 m n.p.m. widoki zapierają wprost dech. Czyżby James Hilton faktycznie tu był, pisząc swoja utopijna powieść _ Zaginiony horyzont _?
Po powrocie do miasta obejrzałam niezwykły spektakl. Na głównym placu mieszkańcy Zhongdianu tańczyli w znanym sobie rytmie; tradycyjnie ubrane starsze Tybetanki obok młodych dziewcząt w dżinsach. Tańczyło cale miasto! Rytmiczna muzyka, tradycyjna mieszająca się ze współczesnymi dźwiękami, płynęła z wielkich głośników. Okoliczne sklepiki były otwarte, ale puste, bo sprzedawcy tańczyli na placu. Nikt nie czul potrzeby zamykania sklepu. Zmiana muzyki i zmiana rytmu. Wszyscy jak na zawołanie obrócili się na pięcie i splatając ręce ruszyli w tany. Nad otaczającymi plac budynkami powiewały flagi modlitewne. Robiło się coraz chłodniej. Muzyka dudniła mi w uszach.
Pora wracać. W hotelu czekało miękkie lóżko i krótki prysznic. Nad wanną wisiało ogłoszenie: „Miasto Szangri-La znajduje się na wysokości 3300 m n.p.m. Dla własnego bezpieczeństwa prosimy nie brać gorącego prysznica dłużej niż 15 minut. W razie zagrożenia życia proszę nacisnąć czerwony guzik znajdujący się tuz obok prysznica”. Na półce obok szamponu i szczoteczki do zębów stały dwie butle z tlenem. Każda za jedyne 10 juanów. Ranek był mroźny. Zaledwie 2°C. Zapowiadano śnieg, a był przecież początek maja. Pogoda na takiej wysokości płata różne figle. Z maleńkiego lotniska w Zhongdianie można odlecieć tylko w trzech kierunkach: do Chengdu, stolicy Syczuanu, do Kunmingu oraz do Lhasy. Z zazdrością odprowadziłam wzrokiem samolot lecący na zachód, do Tybetu. Ostatni raz rzuciłam okiem na ośnieżone szczyty, lodowce i mały szary pas startowy, znikający wśród gór. Gdy wysiadłam na lotnisku w Kunmingu, uderzyła mnie fala gorąca, hałas chińskiej ulicy, smog wielomilionowego miasta. Zabrakło mi powietrza. W myślach
powtarzałam słowa: poproszę bilet na pierwszy lot do raju. Przecież jest tuż, tuż, w zasięgu reki…
_ Tekst: Ewa Byliniak _
_ Źródło: Globtroter _