Trwa ładowanie...
06-09-2012 13:54

Beata Pawlikowska: Odpowiedź niesie wiatr

Beata Pawlikowska w swojej nowej książce przenosi nas w świat pełen magii i brutalności, czyli do Australii. Aborygeńskie czary, dzika przyroda i skrajnie wysokie temperatury wciąż zadziwiają znaną podróżniczkę. Co takiego sprawia, że Australia fascynuje tak wielu?

Beata Pawlikowska: Odpowiedź niesie wiatrŹródło: Archiwum prywatne Beaty Pawlikowskiej, fot: WP
d1rkpc8
d1rkpc8

Beata Pawlikowska w swojej nowej książce przenosi nas w świat pełen magii i brutalności, czyli do Australii. Aborygeńskie czary, dzika przyroda i skrajnie wysokie temperatury wciąż zadziwiają znaną podróżniczkę. Co takiego sprawia, że Australia fascynuje tak wielu?

Poczułam dotknięcie wiatru na policzku. Delikatne, lekkie i miłe, ale jednocześnie ponaglające i niecierpliwe. Zmrużyłam oczy.

Dookoła lał deszcz. Szary, australijski i zaskakująco zimny, szczególnie w porównaniu z tropikalnym upałem, jaki panował jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej. Mokry był czerwony piasek, liche trawki rosnące na pustyni i moje własne bose stopy w klapkach. Poruszyłam palcami. Zawsze mnie to zdumiewa, że jedna maleńka myśl jest w stanie uruchomić dowolną część ciała. Człowiek jest jak bóg – wystarczy że wyda w myślach polecenie, a ono natychmiast zostaje wypełnione.

– Poruszę dużym palcem u nogi – pomyślałam i od razu, myk, myk, mój duży palec podskoczył dwa razy. Wiatr pociągnął mnie za ucho, tak jakby chciał mi o czymś przypomnieć. Westchnęłam. Nie zapomniałam, że byliśmy z kierowcą umówieni na 18.30, żeby pojechać do skały Uluru na zachód słońca, ale w takim deszczu?... Niebo było przykryte chmurami tak dokładnie, jakby chciało coś ukryć. Być może aborygeńskie niebo jest tak samo pełne tajemnic, jak ziemia, która się pod nim znajduje.

d1rkpc8

Weźmy choćby tę potężną skałę. Stoi prawie w samym sercu Australii, w miejscu, gdzie pięćset milionów lat temu był ocean. Woda z czasem opadła, obniżyły się też i rozpadły w proch wszystkie okoliczne góry, zbudowane z bardziej miękkich i kruchych materiałów. A skała Uluru została – jak najbardziej wytrwały wojownik przeszłości, który przez miliony lat czekał w milczeniu na swój czas.

Dookoła ciągnie się płaska pustynia. Jedno drzewo, suchy kwiat, rozedrgane upałem powietrze. O świcie skała jest szarobłękitna, chłodna, wyniosła i cicha. O zachodzie słońca jej zbocza zbudowane z piaskowca i tlenków żelaza rozświetlają się czerwonym blaskiem. To właśnie chciałam zobaczyć. Na to czekałam przez cały dzień, skwiercząc jak skwarka na patelni w ogniu pustynnego słońca. Dlatego przeleciałam, przejechałam i przewędrowałam kilkanaście tysięcy kilometrów z Warszawy na drugi koniec świata.

Rozejrzałam się jeszcze raz. Może na horyzoncie pojawi się szczelina błękitu? Może choćby najmniejsza zapowiedź przejaśnienia? Niebo zamruczało przecząco i sypnęło mi deszczem w oczy. To właściwie zabawne. Przyjechałam do Australii w czasie pory suchej, kiedy nie padają deszcze, a temperatura w okolicach Alice Springs sięga +50 stopni. W Polsce trwała lodowa zima, a ja chciałam poczuć znów na skórze tropikalne słońce, usłyszeć radosny śpiew ptaków i...

...I trafiłam na wyjątkowo deszczowe lato. W ciągu siedmiu dni spadło tyle deszczu, ile przez poprzednie siedem lat. Koła samochodów ślizgały się po czerwonym błocie, niektóre drogi zostały całkowicie zamknięte. Wschodnia Australia utonęła w powodzi. A ja?... Stałam pod szarym, ciężkim niebem w strugach deszczu, zagryzając usta i zastanawiając się co robić. Pod samą skałą nie można rozbić namiotu i nie ma tam żadnych hoteli. Wszystkie miejsca noclegowe znajdują się w miasteczku Yulara, położonym w odległości pół godziny jazdy samochodem. Jest tam superluksusowy hotel o poruszającej wyobraźnię nazwie Żagle Pustyni (Sails in the Desert), gdzie jedna noc w apartamencie kosztuje tysiąc dolarów. Jest też kemping i schronisko młodzieżowe, więc każdy znajdzie łóżko w rozmiarze pasującym do swojej kieszeni. Zobaczyć zachód słońca nad skałą Uluru – bezcenne. Ale tłuc się tam w błocie i zimnym deszczu przez pół godziny?

d1rkpc8

... I wtedy znowu poczułam niecierpliwe smagnięcie na policzku. Wiatr zatańczył z moimi włosami, zabębnił kroplami deszczu po moich ramionach, a potem pchnął mnie przed siebie. Autobus stał gotowy do drogi. Wsiadłam więc i pojechaliśmy.

Czujecie czasem w życiu dotknięcie przeznaczenia? Kiedy robicie coś, co z racjonalnego punktu widzenia nie ma specjalnie sensu i nie mieści się w logicznym opisie świata? W autobusie zmierzającym do Uluru było miejsce dla dwudziestu osób. Nikt jednak nie był równie szalony co ja, żeby pchać się na zachód słońca podczas tropikalnej ulewy. Nawet dziecko wie, że kiedy pada deszcz, niebo jest zasłonięte chmurami i nie widać na nim nic oprócz ołowianej szarości. Szyby były mokre, kałuże rozpryskiwały się jak oceany, a na pustych siedzeniach podskakiwały myśli, zgubione przez poprzednich pasażerów. Nie myślałam o tym, co się stanie. Nie zaklinałam deszczu, żeby przestał padać. Nie modliłam się o szansę zobaczenia słońca ani okazję do zrobienia niezwykłej fotografii. Nie zastanawiałam się nad tym co robię ani jaki będzie tego skutek. To dziwny stan, trochę podobny do medytacji. Kiedy jesteś w pełni świadomy wszystkiego co robisz, musisz bez przerwy racjonalizować wszystkie swoje decyzje i działania, musisz być
gotowy do podania usprawiedliwienia i odpowiednio przekonujących wyjaśnień. Czasem jednak można wyrwać się ze świata budzików, kalkulatorów, tabletów i palmtopów. Niczego nie tłumaczyć. Nie udowadniać. Nie sprawdzać. I nie szukać sensu, dlatego że czasem to sens musi znaleźć ciebie.

Uwolniłam się więc od myśli. Nie wiedziałam i nie chciałam wiedzieć co robię. Nie martwiłam się pogodą ani tym, że mam tylko jeden wieczór. Jeśli dzisiaj nie zobaczę zachodu słońca nad świętą górą Aborygenów, być może nie zobaczę go nigdy. Jutro rano ruszam dalej do Kata Tjuta. A dzisiaj... Trzęsłam się na wybojach, trzymając na kolanach aparat fotograficzny. Pusty autobus jak duch pędził przez pustkowie. A ja czułam się jak tajemniczy jeździec bez głowy po spożyciu zabójczej, czarnej australijskiej pasty śniadaniowej zrobionej z drożdży i zwanej Vegemite. Nagle autobus stanął. Otworzyły się drzwi. I stał się cud.

d1rkpc8

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, było to, czego nie było. Deszcz znikł. Tak jakby został wciągnięty z powrotem do nieba przez wiszące na nim chmury. Powietrze było krystalicznie czyste, a ziemia dookoła nabrała absolutnie oszałamiającego odcienia skradającej się marchewkowej rudości i błękitnego dymu. W oddali dostojnie milczał wielki brązowy bochen upieczonego chleba rzucony na pole. Święta skała Aborygenów. Uluru. Nazwana przez Anglików Ayers Rock – na cześć ówczesnego premiera południowej Australii, sir Henry’ego Ayersa.

Biali ludzie zwykle mają odruch przywłaszczania sobie cudzej własności, szczególnie na dalekich, egzotycznych lądach. Tak samo usiłowali zagarnąć złoto Inków, kakao Azteków czy heban czarnej Afryki. Przybywali statkami na koniec świata, a razem ze strzelbami przywozili strach przed nieznanym. Czym prędzej więc usiłowali oswoić obcą rzeczywistość, kradnąc dusze, budując kościoły i strzelając do tubylców. Mówili: „Musimy się bronić, bo nie znamy zamiarów tutejszych dzikusów”. Na wszelki wypadek zabijali tych, którzy próbowali podejść za blisko. Tysiące kilometrów od domu, po wielu miesiącach morskiej podróży, podczas której cierpieli na szkorbut i jeszcze bardziej bolącą samotność, byli w środku zrozpaczeni jak bezdomne psy i pierwszym odruchem w zetknięciu ze stresem było kąsać każdego, kto stanie na drodze. Tak było na Wyspie Wielkanocnej, w imperium Inków, w Meksyku czy na Wyspach Salomona. I oczywiście także w Australii.

W lipcu 1873 roku młody angielski dżentelmen nazwiskiem William Gosse na zlecenie rządu wyruszył w głąb Australii. Miał zbadać co się tam znajduje, opisać swoje spostrzeżenia oraz ewentualnie nanieść na mapy znaczące punkty. Pewnego dnia dotarł do gigantycznej czerwonej skały wystającej pośrodku pustyni.

d1rkpc8

– Fajna góra, wezmę ją sobie – pomyślał i czym prędzej zanotował, że góra ma prawie czterysta metrów wysokości, ponad dziewięć kilometrów obwodu i od dzisiaj będzie się nazywała Ayers Rock. Musiał widzieć aborygeńskie rysunki na skałach i na pewno miał świadomość tego, że nie jest tu pierwszym człowiekiem. Było to prawie sto lat po pojawieniu się w Australii angielskich osadników.
Rdzenni mieszkańcy tego kontynentu, prawowici właściciele tych ziem, czyli Aborygeni, byli w tym czasie uważani za gatunek zwierząt i wpisani na oficjalną listę australijskiej fauny. Nawet więc gdyby ktoś wiedział, że skała w rzeczywistości nazywa się Uluru i jest dla Aborygenów ważnym miejscem uświęconym tradycją, wierzeniami i rytuałami, jakie się tam odprawia, nikt się tym nie przejmował.

Ayers Rock została umieszczona na wszystkich mapach świata jako własność brytyjska. Dopiero w grudniu 1993 roku oficjalnie zmieniono jej nazwę na Ayers Rock/Uluru, przyznając tym samym, że jej oryginalnymi właścicielami byli Aborygeni. W 2002 roku zmieniono kolejność słów w nazwie i po raz pierwszy od przybycia Anglików góra odzyskała swoje znaczenie. Obecnie obowiązującą nazwą jest Uluru/Ayers Rock.

Co znaczy Uluru, nie wie prawie nikt. We wszystkich książkach świata jest napisane, że słowo to nie ma specjalnego znaczenia w języku Aborygenów, ale to nieprawda. Jego sens rozumieją tylko ci, dla których od wieków to jest święte miejsce. Aborygeni stracili swoje ziemie, ale zachowali wszystkie swoje tajemnice. Nie lubią o nich opowiadać. Nie wyjaśniają dlaczego niewielkie zagłębienie w skale ma kosmiczne znaczenie. Wygląda tak, jakby gigantyczny, niebiański kucharz wcisnął w niedopieczony bochen swoją pięść. Po skale wędrują boskie istoty. Leniwa jaszczurka Lungkata o niebieskim języku, czujna Luunpa – zimorodek o lśniących piórach, wojownicy z plemienia Mala pod postacią torbaczy z gatunku filander kosmaty1. Są też bezszelestne, smukłe węże Kuniya i Liru, i jest maleńki kret o złotej sierści zwany Itjaritjari.

d1rkpc8

Usłyszałam za plecami krzyk. Skała Uluru napełniała się przedziwnym światłem. Marchewkowe rudości i dymne błękity unosiły się lekko nad pustynią, wypełniając powietrze jedwabistym welonem.

Znów rozległ się krzyk. Oderwałam wzrok od skały i odwróciłam się. I znieruchomiałam. Oko w oko z Tęczowym Wężem.

  • Filander kosmaty (łac. Lagorchestes hirsutus, ang. rufous hare wallaby – mały torbacz, którego angielska nazwa najcelniej oddaje jego wygląd: „kosmaty kangurek zajęczy”. Wallaby to po angielsku odmiana małego kangura.
d1rkpc8

| Dossier: Beata Pawlikowska - urodzona w 1965 w Koszalinie, znana podróżniczka, dziennikarka, pisarka, fotografka, tłumaczka. Podejmowała studia w zakresie hungarystyki i anglistyki, które jednak porzuciła. Pracowała m.in. jako: operator komputera, sekretarka, tłumaczka i lektorka języka angielskiego. Znana m.in. z audycji "Świat według blondynki" Radia ZET. Wspólnie z Krzysztofem Skibą prowadzi w TVP 2 program "Podróże z żartem". Przez kilka miesięcy w roku podróżuje po świecie, głównie po Ameryce Południowej, gdzie dokumentuje życie Indian amazońskich. Wraz z Wojciechem Cejrowskim jako pierwsza i jak dotąd jedyna kobieta przeszła na piechotę przez "najbardziej malaryczną dżunglę świata" Darien na pograniczu Panamy i Kolumbii. Podróże opisuje w swoich książkach: "Blondynka w dżungli" - uhonorowana nagrodą im. Arkadego, Fiedlera "Bursztynowy Motyl", "Blondynka wśród łowców tęczy", "Blondynka śpiewa w Ukajali", "Blondynka u szamana", "Blondynka Tao", "Blondynka na Kubie", "Poradnik Globtrotera, czyli
Blondynka w podróży", "W dżungli życia" i najnowsza "W dżungli miłości". Swoje książki ilustruje własnymi fotografiami i rysunkami. Jej artykuły i zdjęcia publikowane były w wielu dziennikach i czasopismach, m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej", "Polityce", "Playboyu", "Poznaj Świat", "Podróżach", "Focusie", "Vivie", "Cosmopolitan" i.in. Współpracuje na stałe z pismem National Geographic. |
| --- |

d1rkpc8
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1rkpc8