Malgasz, miszmasz, marazm. Madagaskar© Kontynenty.pl | Anna Alboth

Malgasz, miszmasz, marazm. Madagaskar

3 stycznia 2020

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Busz taxi odjedzie tylko wtedy, kiedy będzie pełne. Z dworca autobusowego albo spod głównego punktu wsi. Na przykład spod baobabu we wioski Andriamena na zachodnim koniuszku Madagaskaru. To chyba moje ulubione miejsce zbiórki, a dobrze jest, jeśli miejsce zbiórki się polubi. Bo busz taxi może się zapełnić w pół godziny. Albo w godzin osiem.

OD REDAKCJI. Materiał publikujemy dzięki współpracy z magazynem Kontynenty

Stoję, stoję, stoję

W największym mercedesie sprinterze jest normalnie osiemnaście miejsc siedzących. W tutejszych jest dodatkowe pięć, a to oznacza, że poza rzędem kierowcy jest jeszcze pięć równiutkich rzędów, bez przejść – przeskoczyć można przecież górą. Im siedzenia bardziej płaskie, tym lepiej. Bo wtedy w każdym rzędzie można posadzić po pięć osób.

Obraz
© Pasażerowie czekający na busz taxi, Antananarywa, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Pasażerowie to pół na pół kobiety i mężczyźni. Prawie każda kobieta będzie trzymać na kolanach dziecko, albo i dwójkę. Z przodu zawsze siedzi trzech kierowców. Nie widziałam, żeby się zmieniali nawet na najdłuższych trasach, ale z reguły jeden prowadzi, drugi obsługuje odtwarzacz MP3, albo nawet DVD, a trzeci zbiera pieniądze. Nigdy nie byłam dobra z matematyki, ale matematyka busz taxi mnie zachwyciła: czasem jedzie się nawet w… trzydzieści osiem osób. Dobę lub dwie. Wsiadacie jako obcy ludzie, wysiadacie jako przyjaciele.

Mora mora, "wyluzuj", to podstawa tutejszej filozofii. Stoisz i czekasz na busz taxi? Pięć godzin? Mora mora. Czekasz, aż taxi się wypełni? Osiem? Mora mora. Czekasz, aż kierowca, który zatrzymał się na poboczu, pogada z kumplem? Dwie godziny w ścisku z innymi trzydziestoma ośmioma osobami? Mora mora.

Z dużych głośników przy stoisku na bazarku głośno śpiewa Dadi Love, malgaski piosenkarz numer jeden. Jego hity słychać w każdym mieście i w każdej busz taxi. Młodzież i dzieciaki (a dzieciaki to na Madagaskarze ponad połowa populacji) zawsze gromadzą się obok stoiska z głośni- kiem, dużo jest śmiechu i ruchu. W Andriamenie jest też bardzo kolorowo: lamby, tradycyjne prostokątne chusty, które można zawinąć wokół bioder, albo gdziekolwiek indziej, świecą tu w kilkudziesięciu kolorach.

– Jeśli nie masz lamby, to znaczy, że nie jesteś Malgaszką – szepcze mi do ucha staruszka, która stoi obok i też czeka na busz taxi. W lambę można się ubrać, lambą można się przykryć, można w nią zawinąć zakupy. Jest cienka i szybko schnie. – Zawsze dobrze mieć ze sobą lambę, a w drodze to już na pewno.

Czekamy na busz taxi do Morondavy, miasta, w którym zaczyna się asfaltowa droga na wschód kraju. Asfaltowe drogi są dwie: zachód-wschód i północ-południe. Mają wspólny fragment: na środku kraju, przez najwyższe góry, włączając stolicę: Antananarywę. Wsiadamy, kierowca numer trzy od opłat dopycha w ostatniej chwili parę osób, dorzuca dzieci na kolana. Ruszamy.

Obraz
© Busz taxi, Antananarywa, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Czuję się świetnie

Vazaha, czyli biały, dostaje z automatu siedzenie za kierowcą. To dobre miejsce: nie jest duszno i można podglądać, ile łapówek kierowca daje po drodze i komu.

– Łapówki wliczone są w koszty biletu, co się tak dziwisz? – zagaduje mnie młody Malgasz, który widzi moje podglądanie. Nasza taxi zatrzymuje się przy prawie każdym wjeździe do miast i wsi, czasem jeszcze przy wyjeździe. Zatrzymują policjanci, wojskowi, a czasem długa kolczatka, rozłożona przez całą szerokość drogi.

– Płaci się za przymknięcie oka na nieaktualne papiery. Za zbyt dużą i niebezpieczną liczbę osób w samochodzie. Za zbyt naładowany bagaż na dachu. Za popękaną przednią szybę. A najczęściej za wszystko to naraz – tłumaczy młody.

Obraz
© Ceremonia kościelna, Antananarywa, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Policjanci i żołnierze na drogach to jedyne okrągłe buzie, które widzę w tym kraju. Jedyne brzuszki. Zwracają uwagę przez kontrast z opalonymi, ale wychudzonymi ciałami mieszkańców dziewiątego najbiedniejszego kraju świata.

Środkowy kierowca odpala muzykę. Dadi Love i jego koledzy będą śpiewać, a może nawet kręcić biodrami w teledyskach przez następnych kilkanaście godzin. Wiatr głośno hula po busiku, żadne okno się nie domyka, muzyka ryczy. Nie da się rozmawiać. No to się patrzy.

Nie muszę siedzieć

Za oknem wielkie baobaby. Nawet do pięćdziesięciu metrów obwodu. Cud i symbol Madagaskaru, którym nikt się nie opiekuje. Kiedyś tu była dżungla baobabów, a teraz ci tysiącletni giganci stoją już pojedynczo. – Przecież zanim ustanowi się park narodowy, trzeba mieć co wrzucić do garnka, z czego zbudować dom i rozpalić ognisko – słyszę, kiedy pytam, jak to możliwe, że 90 procent przyrody na Madagaskarze jest już zniszczone.

Obraz
© Baobaby na Madagaskarze, fot. Anna Alboth

Przez następny miesiąc przelatywać przed oczami i przez głowę będzie dużo: najpierw większe miasta i budynki z kamienia. Potem z drewna. Potem z gliny, które malowniczo zgrywają się z glinianą powierzchnią. A potem już tylko te z trzciny i liści palmowych. Na wschodzie kraju więcej jest takich, zbudowanych na drewnianych palach, bo tam więcej pada. Za to w porze suchej dużo jest wyschniętych rzek. Albo półwyschniętych, które pełnią role pralni, zlewu i basenu. Kiedy tylko słońce mocniej zaświeci, wokół każdej rzeki można wypatrzeć przez szybę kobiety i dzieci. Resztki jedzenia, piana ze zmywanych naczyń i pisk gołych latorośli.

Poza miastami dzieci rzadko chodzą do szkoły. Nawet jeśli budynek stoi, nawet jeśli nauczyciel na miejscu jest, często nie dostaje wypłaty, a rodzice nie mają pieniędzy, żeby na wypłatę się zrzucić. Więc nauczyciel musi też pracować w polu, żeby mieć co jeść. Jadę z takim jednym kilka godzin ramię w ramię. Wraca do stolicy, bo dość ma udawania bycia nauczycielem.

Jedziemy, a za oknem przemykają po kolei: drzewa pełne ogromnych owoców awokado, nerkowce, mangowce, akacje. Spod kół busa uciekają leniwe kury, indyki i perliczki. Klakson jest w ciągłym użyciu.

Obraz
© Wiejska chata na Madagaskarze, fot. Anna Alboth

Nie muszę leżeć

Tam, gdzie pojawiają się wsie, lśnią też w słońcu 20-litrowe żółte baniaki na wodę, noszone wszędzie i przez wszystkich. W samej stolicy kraju, w której mieszka tyle ludzi, co w Berlinie, dostęp do bieżącej wody ma niecałe 10 procent mieszkańców…

– Ale uważaj, z wodą są tylko te bez nakrętki – uczy mnie jeden rozmowny kierowca. – Te z nakrętkami są z… rumem. Takim jak ten, chcesz spróbować? – i podaje mi plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Rum to na Madagaskarze duży popyt i duża podaż. Najdroższy, choć dla Europejczyków wciąż śmiesznie tani, jest ten oryginalny, firmy Dzama, w szklanych butelkach i z etykietą. Można go też kupić taniej, przychodząc z własną butelką. Ten lokalnie robiony kosztuje mniej niż woda. Mocniejszy i tańszy jest tylko betsa-betsa, nielegalny bimber z trzciny cukrowej.

Obraz
© Mieszkaniec Madagaskaru z butelką rumu, fot. Anna Alboth

Ach, jak tu pięknie

Jedziemy. Za oknem suche łąki albo soczyście zielone poletka ryżowe. I gdzie tylko się da: porozkładane na ziemi pranie. Spodnie obok spodni, majtki obok majtek.

Patrzę, a wszyscy ludzie, których mijamy, zatrzymują się na chwilę: w drodze czy krzątając się przy swoich domach, i wgapiają się w naszą przejeżdżającą taxi. Wodzą wzrokiem za każdym wynajętym przez turystów autem, za każdym człowiekiem, który przechodzi przez ulicę. Patrzę i myślę: kto do której części społeczeństwa należy? Do tej, która sama wybiera, w co się jutro ubierze? Do tej, która ma szansę wybrać rozmiar ubrania, które jutro włoży? Do tej, która włoży wszystko to, co uda się zdobyć? Czy może nie ubierze się wcale? Patrzę na półnagie Malgaszki, na uśmiechniętego Malgasza z różowym plecaczkiem Hello Kitty, na babuleńkę z T-shirtem "Poor but sexy".

Obraz
© Bar z jedzeniem na ul. Malagasy, Andasibe, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Nagle taxi się zatrzymuje. Przez pootwierane okna z każdej strony wlewają się kobiece, piszczące głosy: – Salamaaa!, czyli dzień dobry. W języku malgaskim wiele jest naleciałości z różnych stron, powiązania z arabskim "salam" w ogóle nie dziwią – malgaski najpierw zapisywany był w alfabecie arabskim. Pierwsi mieszkańcy wyspy przybyli z Azji Południowo-Wschodniej, ale kolejni właśnie z Półwyspu Arabskiego. A potem doszli do tego Afrykańczycy z sąsiedniej Afryki, no i Europejczycy. Salamaaa! czasem zmienia się w "Salameee", "Salamiii" czy "Salamooo", w zależności od regionu. Przez okna zaglądają tacki z jedzeniem: owocami, małymi wypiekami i kawałkami mięsa. Mało tu uśmiechu, raczej błagalne spojrzenia.

Obraz
© Dzieci na Madagaskarze, fot. Anna Alboth

Ach, jak wspaniale

Ruszamy z trąbieniem. Droga jest ciut lepsza, więc tak nie trzęsie, kierowca od MP3 decyduje się na drzemkę, więc nie włącza muzyki. Słychać teraz dobrze, co dzieje się na dachu: tam, poza dziesiątkami skrzynek, pudeł i toreb jest też klatka z kurami i jeszcze jedna z kozą. Są przywiązane, ale nie na tyle, żeby nie ruszać się na zakrętach i przy pokonywaniu dziur w drodze. Zwierzęta i słychać, i czuć. Czuć też kosz z rybami i kosz z mandarynkami.

Na przystanku dosiada się półnaga Malgaszka. Jedzie do następnej wioski, ale szybko zaczyna o sobie opowiadać. – Nie mogę spać nocami, bo pilnuję, żeby szczury nie atakowały moich dzieci. Nie wiem, co z tym zrobić, masz jakiś pomysł? Vazaha zawsze ma dobry pomysł.

Obraz
© Sklep z owocami, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Przerwa, tym razem na odludziu. Wszyscy wysypują się z mercedesa, pierwszy rząd, drugi i kolejne. Robią cztery kroki od auta, kucają i siusiają. Jeden obok drugiego. Szczerbate babcie chichoczą, widząc moją białą pupę.

Kierowcy jeszcze chcą rozprostować nogi (pali się oczywiście po drodze), więc na odludziu zostajemy dłużej. Zadeptujemy mokrą ziemię, dzieciaki zbierają kamyczki, żeby chwilę pograć w tsupatu: podrzucanie do góry i łapanie jedną ręką. Na sygnał pakujemy się z powrotem do auta.

Obraz
© Przeprawa przez rzekę, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Ruch, gwar, blask dookoła

Już niedaleko do Antsirabe. Na przedmieściach coraz więcej ludzi, na głowach noszą kosze i pudła, bardzo szybko chodzą. Coraz więcej zebu, krów z garbami, na których też można coś przewieźć.

Dworce autobusowe w miastach to miejsca szybkich przesiadek, szybkich zarobków i szybkich przestępstw. W jednym punkcie dzieje się wszystko naraz: ludzie na głowach noszą materace, golą się przy rozłożonych w rzędach lustrach, stoją żywe zwierzęta na sprzedaż (kto tu ma lodówkę?), ale też leżą żołądki i flaki, oblepione muchami. Pachnie spalinami, spoconymi ryksiarzami czekającymi na klientów i dojrzałymi bananami, które są na każdym straganie. Słychać pisk hamulców, ryk klaksonów. Jedna wielka krzątanina, każdy od wszystkiego próbuje wziąć prowizję.

Jedni wysiadają, drudzy wsiadają. Dwóch kierowców szybko wskakuje i zeskakuje z dachu. Ruszamy znowu. Jedziemy najpierw powoli, przeciskając się przez miejską tkankę, trąbiąc co i rusz.

Obraz
© Rybacy przygotowują się do kolejnego połowu, Madagaskar, fot. Anna Alboth

A oni siedzą

Drogi Madagaskaru to jedna wielka, bardzo długa wystawa sklepowa: prawie w każdym domu na oknie jest coś wystawione, prawie każdy ma jakiś stragan, choćby z kilkoma główkami wyschniętej kapusty. Jedna obok drugiej, kobiety układają stożki z mandarynek. Będą tak siedzieć aż do zmroku, a nuż ktoś zatrzyma się właśnie obok nich i kupi mandarynki.

Albo sadzonki orchidei, albo brązowy maniok, albo fioletowawe bataty, albo malgaskie ziemniaki, które wyglądają trochę jak stary pień. Albo choć jednego mofo gasy, tutejszego pączuszka z ryżu i tłuszczu, który w całym kraju kosztuje 100 ariarów, czyli mniej niż pół grosza.

Obraz
© Pole uprawne na Madagaskarze, fot. Anna Alboth

Przed oczami przelatują coraz szybciej wszystkie odcienie żółci, pomarańczy i kolorowych chust. Co kilka godzin jest przerwa na jedzenie. Taxi zatrzymuje się wtedy przy specjalnych kantynach, w których można zjeść talerz ryżu i odrobinę jakiegoś sosu z kurczaka, kaczki czy nietoperza. Albo brochetti, pseudoszaszłyk: dwa kawałki mięsa i kawałek tłuszczu. Samo słowo "jeść" w języku malgaskim oznacza "jeść ryż". Wszystko w tym kraju kręci się wokół ryżu: drogę mierzy się w ryżu ("musisz iść tyle, ile zajmuje jedno gotowanie ryżu"), ślubne życzenia składa się o ryżu ("bądźcie jak ryż i woda, zawsze razem: kiedy rośniecie, kiedy się gotujecie, kiedy jesteście zjadani"), ryż je się na każdy z trzech posiłków w ciągu dnia.

Ludzie siedzą w kantynie busami: współpasażerowie jednego busa obok siebie. Tu dochodzi też do interakcji, bo wreszcie można na siebie popatrzeć, wreszcie słychać rozmowy. – Może batonika? – proponuję dziewczynce, która w busie siedziała za moimi plecami. Jej mama wyciąga rękę. A potem sama zjada batonika. To samo będzie z cukierkiem, owocami i garnkiem zupy za parę dni, ugotowanym na plaży na wschodnim wybrzeżu. – Dlaczego kobiety nie dzielą się ze swoimi dziećmi tym, co mają? – pytam Ainę, z którą zdążyłam się już trochę zaprzyjaźnić, matkę trójki dzieci. – A dlaczego by miały?

Obraz
© Nastolatkowie na murku, z którego rozpościera się widok na stolicę Antananarywa, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Jeszcze nie leżą

Późną nocą dojeżdżamy na południowy dworzec autobusowy w Tanie, czyli Antananarywie, stolicy kraju. Nocą busz taxi jeżdżą w konwojach możliwie szybko, bo to zmniejsza szanse na napad. Jest druga w nocy, cieszę się, że zaraz rozprostuję nogi. Ale kierowca parkuje, wyłącza silnik… naciąga czapkę na oczy i zasypia. Drugi i trzeci kierowca robią to samo. Rozglądam się po busie: wszyscy układają się do snu. – Dobranoc! – mówi mi mała dziewczynka. – Wyjść z busa można dopiero po piątej, po wschodzie słońca, wcześniej jest zbyt niebezpiecznie.

Tana jest biedna, niebezpieczna i nieprzyjemna. Gołe maluchy, zajmujące się niemowlakami babrającymi się w ściekach i kościach kurczaków. Smród i spaliny. Kilka drogich wielkich toyot, ochlapujących dzieci błotem. Z jednej strony ulicy szklane centrum handlowe z drogimi okularami i zegarkami, z drugiej maleńka budka z napisem "charge", w której można podłączyć telefon do prądu. Ceny są od "za jedną kreseczkę".

Obraz
© Mieszkanka Madagaskaru, fot. Anna Alboth

Nie ma nazw ulic ani numerów, łatwo się zgubić. Pięknie jest tylko na wzgórzach, w ogrodzonych, całodobowo chronionych willach. Tam mieszkają biali, którzy przyjeżdżają na kontrakty, politycy i Malgasze zatrudnieni w międzynarodowych firmach. Jest tak: jeśli tylko uda ci się zarobić trochę pieniędzy – to zakładasz w oknach domu kraty. Albo chociaż przyklejasz porozbijane szklane butelki.

Czuję się świetnie

– Jak dojadę na wschód kraju? – pytam taksówkarza, który jak tylko wpuszcza mnie do taksówki, zamyka momentalnie wszystkie okna i blokuje drzwi. – Z dworca północnego. O każdej porze stoi tam ze dwadzieścia busz taxi, nie przestrasz się, jak będą się o ciebie bili.

I rzeczywiście. Już kilometr od dworca czatują pierwsi nagabywacze. Będą biegli obok taksówki i próbowali wcisnąć mojemu kierowcy drobne, żeby wysadził mnie przy ich aucie. Dla kierowcy busz taxi vazaha to interes: nie dość, że zajmuje miejsce (czyli szybciej się odjedzie), zapłaci więcej za bilet (wszystkie ceny są do dyskusji i standardowo pierwsza cena to pięciokrotność biletu dla Malgasza), a najczęściej wykupi nawet dwa miejsca, żeby jego plecak nie leżał przez następnych kilkanaście godzin na koszu z rybami.

Obraz
© Łodzie na plaży, Madagaskar, fot. Anna Alboth

Ruszamy. Zaraz za stolicą dymi się od wypalania węgla drzewnego. Z każdym kilometrem zmienia się krajobraz i kolory. Zjeżdżamy coraz niżej, zieleń jest coraz bardziej zielona, gdzieniegdzie pachną eukaliptusy. Wieje też od Oceanu Indyjskiego, którego brzeg jest tak niebezpieczny, że między 1896 a 1904 rokiem zbudowano tu prawie 700-kilometrowy Canal des Pangalanes wzdłuż brzegu, żeby być w stanie transportować produkty wodą.

Ach, jak przyjemnie

Są niebieskie przybrzeżne jeziora, kameleony i lemury. A kiedy kilkadziesiąt kilometrów dalej nocuję na plaży, spotykam dzieci, które nigdy o lemurach nie słyszały. Dzieci, które po siedmiu latach nauki w szkole, dzień w dzień, jedyne, co potrafią, to czytać i pisać. Które żyją w kraju, gdzie w konarach drzew szaleje pięćdziesiąt rodzajów lemurów i nigdy żadnego nie widziały.

Dojeżdżamy do Soanierana-Ivongo. Tutaj droga asfaltowa się kończy i podróżnik na wybór: albo będzie jechał na północ słynną drogą RN5, gdzie jeepy taplają się po okna w błocie, albo wsiądzie na łódź, żeby dopłynąć do turystycznej wyspy Saint-Marie, gdzie akurat w lato przypływają wieloryby, żeby się rozmnażać.

Siedzę na plaży i myślę, co zrobić. Kierowcy z busz taxi też odpoczywają. – O czym marzycie? – pytam ich. – Ja to nie wiem – mówi jeden. – Ja chciałbym mieć żonę ze wszystkimi zębami – mówi drugi. – A ja chciałbym mieć dobre auto. Jak masz auto, to żyć nie umierać! Najlepiej z dobrym klaksonem. A z ważnymi papierami i przednią szybą niepopękaną to już szaleństwo. Kiedy otwierają się wszystkie drzwi, wszystkie okna, kiedy nie trzeba płacić na każdym wjeździe do wioski. Bym jeździł po kraju i trąbił! Ach… marzenia.

Tekst ukazał się w książce "Opowieści podróżne. Afryka".

Obraz
© Kontynenty.pl

"Malgasz, miszmasz, marazm – Madagaskar" Anny Alboth oraz 17 innych opowieści autorstwa znanych polskich podróżników i reporterów, w tym Wojciecha Jagielskiego, Marcina Kydryńskiego, Szymona Hołowni, Pauliny Wilk, Bartka Sabeli znajdziesz w książce wydawnictwa "Kontynenty" pt. "Opowieści podróżne. Afryka". W specjalnej, świątecznej cenie tylko na magazynkontynenty.pl.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:Kontynenty
madagaskaregzotykawyspy
Komentarze (29)