"Plecaki ewakuacyjne mam spakowane zawsze. Musimy być w gotowości"
Środę 30 lipca wielu mieszkańców Japonii spędziło w napięciu. Przez wiele godzin czekali na nadejście tsunami wywołane przez silne trzęsienie ziemi na Kamczatce. Tym razem skończyło się na strachu. Jak mieszkańcy Japonii radzą sobie ze skutkami żywiołów i jak przygotowują się do kataklizmów - opowiada Nati Ishigaki, Polka, która mieszka w Japonii, instagramerka i autorka książki o Okinawie.
Magda Bukowska: Tym razem na szczęście prognozy dotyczące tsunami się nie sprawdziły. Ani Japonia, ani Hawaje nie zostały zalane przez wielkie oceaniczne fale. Widziałam jednak twoje relacje na Instagramie i wiem, że nie obyło się bez ewakuacji. Długo musieliście przebywać poza domem?
Nati Ishigaki: Alarm został odwołany dopiero dziś, czyli w czwartek 31 lipca w południe (6 rano polskiego czasu). Do tej godziny były zamknięte np. przedszkola, więc moje młodsze dzieci poszły dziś na zajęcia dużo później niż zwykle. Do domu wróciliśmy jednak już wczoraj wieczorem. Teoretycznie alarm wciąż obowiązywał, ale wszyscy śledziliśmy relacje w mediach i było już wiadomo, że fala się wypłaszczyła i można bezpiecznie wracać. Oczywiście ciągle było ryzyko, że na Kamczatce będą wstrząsy wtórne, więc generalnie cały czas byliśmy dość czujni.
Ale generalnie w Japonii ludzie są przyzwyczajeni do takich sytuacji, więc podchodzą do wszelkich ostrzeżeń z dystansem, a czasem nawet trochę je lekceważą. Dziś widziałam się z sołtysem naszej wioski i pytałam go, czy ewakuacja przebiegła wczoraj bez problemu. Powiedział, że tak, ale wielu ludzi wróciło do domów już wczoraj o godzinie 10, podczas gdy prognozowana fala miała przyjść dopiero koło godz. 1 (śmiech), a mieszkamy naprawdę blisko oceanu, więc to nie było całkiem rozsądne.
Widziałam w pani relacji taką zachętę dla obserwatorów z Polski do zadawania pytań na temat tsunami. O co najczęściej pytają?
Przede wszystkim o to, jak się przygotowujemy do różnych takich zdarzeń związanych z żywiołami, nie tylko do tsunami, ale też do trzęsień ziemi czy tajfunów. Czy mamy plecaki ewakuacyjne? Co się w nich znajduje? Czy dzieci mają szkolenia w szkołach i przedszkolach? To najbardziej interesuje moich obserwatorów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy". Żyją w obliczu wielkiego zagrożenia. "Niesamowite wrażenie"
To może odpowiedzmy im na te pytania. Macie plecaki ewakuacyjne?
Mamy. Rząd zachęca, by były zawsze spakowane i stały przy drzwiach wyjściowych, żeby w razie konieczności szybkiej ewakuacji były pod ręką. My mamy dwa na sześć osób - ja, mąż i czwórka dzieci. W Japonii można kupić gotowe plecaki już z wyposażeniem, ale ja mam takie zrobione samodzielnie. Jest w nich to, co najpotrzebniejsze na przetrwanie 48 – 72 godzin w jakimś miejscu, bez dachu nad głową. Są więc oczywiście koce termiczne, torby na wodę, bo tej zawsze brakuje, zmiany ubrań, gotowe przekąski, środki higieniczne, podstawowe leki i taka bateria ładowana słońcem do telefonu, która zresztą wczoraj mi się przydała, bo nie wzięłam ładowarki.
A jak jest z tymi szkoleniami w szkołach i przedszkolach?
Jak najbardziej są i to bardzo regularne. Raz w miesiącu dzieci mają takie "próbne alarmy" nie tylko na wypadek tsunami czy trzęsienia ziemi, ale też np. pożaru. W przedszkolu wygląda to tak, że maluchy muszą szybko wyjść z budynku i z opiekunkami pójść na górkę, która znajduje się bardzo blisko i jest na tyle wysoka, że nie zostanie zalana podczas tsunami. Za pierwszym razem uczestniczyliśmy w tym alarmie razem z dziećmi, by przy kolejnych próbach nie bały się tam iść z opiekunkami.
Nasza górka nie jest idealnym miejscem ewakuacji, bo nie ma tam np. żadnego zadaszenia, miejsca, gdzie można się chować przed słońcem, ale jest najbliżej przedszkola, więc daje największe szanse, że maluchy zdążą na nią dotrzeć. Wybieramy więc mniejsze zło, ale rozmawiamy z przedszkolem i naszymi lokalnymi władzami o tym, by jakoś lepiej tę kwestię rozwiązać.
Wróćmy jeszcze na chwilę do wczorajszego dnia. Wiem, że mieszkasz na Okinawie już od kilkunastu lat, więc to nie pierwszy alarm w twoim życiu, ale jestem ciekawa, jakie są emocje, kiedy przychodzi alert albo rozlegają się syreny.
W Japonii system ostrzegania jest bardzo rozbudowany. Wszyscy dostajemy powiadomienia esemesem, a oprócz tego słyszymy komunikaty przez megafony, które są naprawdę wszędzie. Zresztą przez te megafony codziennie puszczana jest jakaś muzyczka czy cokolwiek, by sprawdzać, czy wszystkie działają. Trochę to działa jak dzwony w kościele w Polsce. Kiedy wczoraj pojawiło się ostrzeżenie, szybko sprawdziłam, gdzie było trzęsienie ziemi, jak się okazało, że na Kamczatce, czyli naprawdę daleko od nas, to wiedziałam, że mam dużo czasu na reakcję.
Tsunami jest szybkie – może osiągać nawet 800 km na godz., ale odległość jest na tyle duża, że wiedziałam, że najszybciej dotrze do nas za kilka godzin. Co poczułam? Szczerze mówiąc frustrację i taką ludzką złość. W Japonii są akurat wakacje, dzieci są w domu, córka ma złamaną rękę. Od miesiąca nie miałam ani jednego dnia bez pracy (prowadzę piekarnię) i ogarniania maluchów. I akurat wczoraj tak wyszło, że młodsze poszły do przedszkola, starszaki były u babci (mojej teściowej) i ja miałam mieć kilka godzin dla siebie.
No może nie, że na leniuchowanie - planowałam składanie góry prania, oglądając serial (śmiech). A tu alarm. Akurat tego dnia. O starsze dzieci się nie martwiłam. Babcia mieszka w bezpiecznej części wyspy, ona też się nie przejęła - do tego stopnia, że zabrała dzieci do zoo, które też nie było zagrożone. Ja jednak musiałam się ewakuować i zabrać z przedszkola młodsze dzieci. Zanim jednak ruszyłam z domu, zadzwoniła do mnie koleżanka, że już wzięła moje dzieci z przedszkola i jadą do resortu, gdzie teraz znajduje się nasz punkt ewakuacji i mam do nich dojechać.
Zabrałam więc plecaki i oczywiście nasze psiaki i pojechałam na miejsce. Byłam w bardzo dobrej sytuacji, bo moja koleżanka ma w tym resorcie wykupiony pokój, więc spędziliśmy te godziny w bardzo komfortowych warunkach, dzieciaki szalały w basenie i można powiedzieć, że dla nich był to dodatkowy wolny dzień, spędzony na superzabawie. Ja natomiast miałam w głowie myśl, że ze względu na alert bezpieczeństwa, nie pojadę po południu do piekarni, nie przygotuję ciasta i następnego dnia nie będzie chleba. I faktycznie tak jest. Dziś jestem na miejscu, przygotowuję wypieki na jutro i informuję klientów, że dziś pusto, bo tsunami. Na szczęście wszyscy to rozumieją.
Jak już wspomniałam, spędziłam ten czas w bardzo komfortowych warunkach, ale większość osób siedziała po prostu na parkingu lub na jakiejś górce pod gołym niebem, dlatego trochę się nie dziwię, że ludzie szybko zaczęli wracać do domów. To jest właśnie najgorsze w przypadku tsunami, że właściwie nigdy nie wiadomo, czy przyjdzie czy nie. Tajfun uderza szybko, trzęsienie ziemi też i od razu czujesz, że coś się dzieje. Wiadomo, co robić, jak reagować.
Z tsunami jest trochę jak w Polsce z powodziami. Wiadomo, że ma przyjść fala, mniej więcej prognozuje się, kiedy ma być jej szczyt, ale tak do końca nie wiadomo. Może być wyższa niż przewidywano, a może rzeka rozleje się gdzieś wcześniej i nie przyjdzie. Nic nie można poradzić, trzeba czekać.
Czy są jakieś ogólne rady, które np. warto przekazać turystom, którzy przyjeżdżają do Japonii, co robić, by być zawsze przygotowanym na siły żywiołów?
Przede wszystkim, żeby nie włączali w telefonach trybu samolotowego, bo wówczas nie dostaną esemesa z informacją, że coś się dzieje. Warto też rozeznać się w okolicy - zobaczyć, gdzie są jakieś wyższe miejsca - górki, ale w miastach też budynki, zwłaszcza urzędy, szkoły i tego typu placówki, które mają więcej pięter, a w których możemy przeczekać falę, gdyby akurat nadeszła. Taka orientacja w terenie pozwala uniknąć paniki.
Mój kolega strażak zawsze też mówi, że jeśli czujesz wstrząsy, reaguj natychmiast. Jeśli nie – sprawdzaj, co się dzieje i czekaj na oficjalne komunikaty. Nie warto panikować. Mogę też podpowiedzieć, że w przypadku tajfunów warto zobaczyć, czy jeżdżą autobusy. Jeśli tak, to znaczy, że wszystkie instytucje, sklepy działają normalnie i nie ma jeszcze jakiegoś ogromnego zagrożenia. Jeśli przestają jeździć, to znak, że wszystko się zamyka i musimy się szybko znaleźć w bezpiecznym miejscu.
Na szczęście takie poważne katastrofy naturalne zdarzają się rzadko, więc jeśli zachowamy taką zwykłą ostrożność i będziemy rozsądnie reagować na komunikaty, to nie musimy się niczego obawiać.
Rozmawiała Magda Bukowska