Polka wygrała tzw. morderczy wyścig. "Teraz czas zobaczyć tunele z lawy"
Pokonała przeszło 226 km bez przerwy - 3,82 km płynąc, 180,2 km na rowerze i ostatnie 42,2 km biegiem. To wszystko w przeszło 30-stopniowym upale, wysokiej wilgotności powietrza, walcząc z jet lagiem i... brakiem jednego pedała w rowerze! I wygrała ten tzw. morderczy wyścig. Joanna Sołtysiak-Vrebac z Koła teraz może spełnić swoje hawajskie marzenia: zobaczyć tunele w lawie i wybrać się na zbieranie orzechów makadamia.
Magda Bukowska: Przede wszystkim serdeczne gratulacje. Nie tylko wygrałaś w swojej kategorii wiekowej 35-39 i przybiegłaś na metę jako pierwsza Polka, ale też zrobiłaś to w pięknym czasie 9:45:57. A warunki były bardzo trudne. Wielu zawodniczkom nie udało się dobiec do mety. Jak się czułaś podczas zawodów?
Joanna Sołtysiak-Vrebac: Dziękuję. Czułam się dobrze. Faktycznie warunki były trudne. Słyszałam, że jedne z najbardziej wymagających na przestrzeni ostatnich lat w Kona. Duża wilgotność i bardzo wysoka temperatura odczuwalna nawet powyżej 36 st. C. Ale ja jakoś tego nie czułam. Choć na początku nie mogłam się tutaj zaaklimatyzować, to w dniu zawodów czułam się naprawdę dobrze.
W przeciwieństwie do wielu innych zawodniczek, które poległy w tych warunkach, nie tylko tych z licencją amatorską jak ja, ale także tych z licencją zawodową. Niektórym po prostu "odcięło nogi". Widziałam dziewczyny kładące się na drodze dwa kilometry przed metą. Nie mogły nawet do niej dojść, żeby ukończyć zawody. Czasem, zwłaszcza w tak trudnych warunkach, nie jesteś w stanie przewidzieć, jak zareaguje organizm.
Tysiące ludzi chcą to zobaczyć. Warszawa jak sprzed 150 lat - rosyjskie szyldy w sklepach
Twój na szczęście dobrze poradził sobie z tymi warunkami.
Ale dopiero po kilku dniach. Na początku nie mogłam sobie poradzić ani z warunkami, ani z jet lagiem. Mówi się, że podczas aklimatyzacji organizm na każdą godzinę różnicy czasu potrzebuje jednego dnia, żeby się przestawić. Ja przyjechałam do Kona 10 dni przed startem, wierząc, że to wystarczy, żeby te 12 godzin różnicy czasu zniwelować.
Pierwsze cztery - pięć dni to był koszmar. Nawet podczas lekkich treningów miałam bardzo wysokie tętno. Ogromnie się też męczyłam, traciłam mnóstwo wody. Zaczęłam się nawet ważyć przed i po treningu, żeby zobaczyć czy to są tylko moje odczucia, ale okazało się, że w czasie godzinnego lekkiego treningu traciłam ponad 1,5 kg wagi!
Do tego zasypiałam o godzinie 17 i budziłam się o drugiej w nocy. Generalnie miałam problemy ze snem. Postanowiłam więc przejść w tryb oszczędzania się. Lekkie treningi, dużo czasu w pomieszczeniach, wypoczynek. Po koło ośmiu - dziewięciu dniach organizm się wreszcie się przestawił. Tętno wróciło do normy i poczułam, że znów jestem w formie i będę mogła powalczyć na zawodach.
No właśnie to była walka nie tylko z innymi zawodniczkami, z warunkami, ale też ze sprzętem. Co się stało podczas etapu kolarskiego?
Na 107. kilometrze odpadł mi lewy pedał. Najpierw się zatrzymałam i przez dwie - trzy minuty próbowałam go przykręcić, ale się nie udało. Nie miałam innego wyjścia, wsiadłam na rower i do następnej strefy bufetowej, która znajdowała się na 119. kilometrze, jechałam, pedałując tylko prawą nogą (śmiech). Na zjazdach nawet nie było tak źle, ale pod górkę - koszmar. Jechałam poboczem, wołając, że mam awarię, więc na punkcie dojechał do mnie samochód serwisowy, dostałam szybko pomoc od organizatorów i mogłam już jechać dalej normalnie.
Jak się w takiej sytuacji nie poddać?
Miałam w sobie mnóstwo determinacji. Od 10 lat trenuję triathlon i czułam, że to jest mój moment. Taki start nie zdarza się często, cały rok nie miałam żadnej kontuzji, wiedziałam, że jestem dobrze przygotowana. Czułam, że mam szansę wygrać w swojej kategorii i pedałując tą jedną nogą, cały czas o tym pamiętałam.
Rozumiem, że te 12 km na rowerze to był najtrudniejszy moment wyścigu. A najlepszy? Poza metą oczywiście.
Najlepszy, albo taki, który zrobił na mnie największe wrażenie i który na pewno będę długo pamiętała, to był moment w czasie części pływackiej, kiedy pojawiły się koło mnie delfiny. Wyskakiwały z wody i wskakiwały do niej tuż przede mną. W innym momencie widziałam pływające pode mną żółwie. To było niesamowite.
Jesteś na Wielkiej Wyspie już przeszło półtora tygodnia. Jak podobają ci się Hawaje? Czymś cię zaskoczyły?
Zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze orzechy makadamia, które są wszędzie. U nas to produkt luksusowy, tu rosną na każdym kroku. Może przed wyjazdem, nazbieram sobie i zabiorę zapas do domu (śmiech). Żartuję, ale to, że są naprawdę wszędzie, było takim moim pierwszym zaskoczeniem.
Drugim jest kawa i to jak dużo piją jej Hawajczycy. Dopiero tutaj się dowiedziałam, że Wielka Wyspa z niej słynie i że jest tu około 600 plantacji kawy. Co ciekawe, jej smak jest zupełnie inny od tej, którą pijemy w Polsce czy w ogóle w Europie.
Jeśli chodzi o zwiedzanie, to dopiero przede mną. Przed zawodami skupiłam się na treningu i odpoczynku, ale teraz, kiedy już osiągnęłam swój sportowy cel, mam czas, by zobaczyć coś, czego jestem bardzo ciekawa – tunele z lawy.
Dlaczego z całej palety hawajskich cudów chcesz zobaczyć właśnie tunele z lawy?
Jestem inżynierem, buduję tunele i jest to moja pasja. O tunelach z lawy wcześniej nie słyszałam i jestem ich bardzo ciekawa. Ale oczywiście mam nadzieję, że w czasie tych dwóch dni, które jeszcze spędzę na wyspie, uda mi się zobaczyć coś więcej. Mój mąż, który w czasie, gdy ja trenowałam, miał okazję trochę się rozejrzeć po okolicy, mówi, że wystarczy wybrać się kilkadziesiąt metrów w góry, by odkryć piękne miejsca, spotkać stada kóz i owiec i po prostu zachwycić się tutejszą dziką przyrodą.