Ukryty pod Białym Domem. Miejsce, gdzie prezydenci nie chcą schodzić
Istnienie bunkra pod Białym Domem nie powinno nikogo dziwić. Inna rzecz, że amerykańscy przywódcy raczej unikali korzystania ze schronu. Dlaczego?
Formalnie schron nosi nazwę Presidential Emergency Operations Center — PEOC – i ma za zadanie "przechować" prezydenta Stanów Zjednoczonych w razie niebezpieczeństwa. Wybudowano go jeszcze w trakcie II wojny światowej. Prace ruszyły 2 stycznia 1942 r., czyli niespełna miesiąc po ataku Japończyków na Pearl Harbor. Robotnicy harowali w pocie czoła na trzy zmiany, by już w kwietniu tego samego roku bunkier był gotowy.
Amerykanie dowiedzieli się o jego istnieniu dopiero po zakończeniu wojny. O tym, jak wyglądał, poinformował w depeszy Associated Press. Powierzchnia schronu wynosiła 144 m kw. – wzniesiono go na planie kwadratu o boku 12 m. Ściany miały grubość dwóch metrów, a sufit – nawet trzech. Mógł pomieścić do 100 osób.
Dodatkowe szczegóły techniczne podaje Marek Wałkuski w książce "Zakamarki Białego Domu". "Do schronu prowadziły dwa osobne wejścia — z ogrodu i z piwnicy wschodniego skrzydła. Każde ze stalowych drzwi miało system gazowej izolacji. Wewnątrz zamontowano silnik diesla, który w razie przerwy w dostawie prądu zasilał wentylatory i inne urządzenia. Wszystkie systemy wewnątrz schronu były zdublowane na wypadek awarii".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy. Kontrowersyjny temat w USA. "Pozwolenie na broń jest formalnością"
W międzyczasie nastała zimna wojna i schron musiał zostać zmodernizowany na wypadek nowych zagrożeń. Za prezydentury Harry’ego Trumana dodano do niego m.in. systemy komunikacji. Dodatkowo go też wzmocniono i doposażono tak, aby wytrzymał nie tylko atak z użyciem broni chemicznej (pierwotnie zamontowano w tym celu specjalny system wentylacyjny), ale i jądrowej. Modernizacja kosztowała amerykańskich podatników aż 750 tys. dolarów. Ale czego się nie robi dla bezpieczeństwa prezydenta?
Spokojnie, to tylko ćwiczenia
W okresie zimnej wojny w USA realnie obawiano się ataku nuklearnego ze strony Związku Radzieckiego. Nic więc dziwnego, że przeprowadzano w tym czasie ćwiczenia z wykorzystaniem prezydenckiego bunkra. Czasem przekonanie do tego głowy państwa było jednak problematyczne.
Już pierwotna wersja schronu – bez ulepszeń – "nie przypadła do gustu" Franklinowi Delano Rooseveltowi. Według niego był "ponury i depresyjny", dlatego prezydent postanowił, że zejdzie do niego dopiero wtedy, kiedy zagrożenie będzie realne. Notorycznie odmawiał uczestnictwa w jakichkolwiek "próbach".
Lata później Dwight Eisenhower nie miał już oporów. Był listopad 1953 r. W Waszyngtonie zarządzono powszechne ćwiczenia na wypadek ataku jądrowego. Wzięło w nich udział pół miliona mieszkańców, którzy udali się do schronów. Przyjęty scenariusz był dość brutalny: na stolicę spada nie jedna, a dwie bomby jądrowe. Cele to Pentagon oraz Biały Dom. Skutek: ginie 150 tys. osób.
Schron oczywiście sprawdził się bezbłędnie: ani prezydentowi, ani jego żonie włos z głowy nie spadł. Sytuacja powtórzyła się latem 1954 r. – tym razem do bunkra wraz z prezydentem i jego współpracownikami zaproszono również dziennikarzy.
Nocleg w bunkrze? Nie, dziękuję
Pierwszy raz, kiedy zdecydowano o realnym wykorzystaniu schronu, miał miejsce już w XXI w. Po zamachach z 11 września postanowiono umieścić w nim Laurę Bush oraz wiceprezydenta Dicka Cheneya. Później pojawił się tam i sam George W. Bush. Pod ziemią przeprowadzano nawet narady. Ale prezydent nie miał ochoty na nocowanie w takich warunkach. Jak wspomina Laura Bush: "Pokazali nam rozkładane łózko, które wyglądało, jakby zostało zainstalowane jeszcze za czasów Roosevelta. Popatrzyliśmy na nie i odmówiliśmy".
Marek Wałkuski w książce "Zakamarki Białego Domu" przywołuje także opis zejścia do bunkra pozostawiony przez pierwszą damę: "Zostałam poprowadzona schodami w dół i weszłam do środka przez wielkie stalowe drzwi, które zamknęły się za mną z głośnym syczeniem, tworząc hermetyczną uszczelkę. Znalazłam się wówczas w niewykończonym podziemnym korytarzu i ruszyłam w stronę PEOC zbudowanego przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta podczas II wojny światowej. Szliśmy po starej podłodze z płytek, z sufitu zwisały rury i inne urządzenia".
Mnie tam wcale nie było!
Do kolejnej sytuacji, w której schron przydał się w praktyce, doszło za prezydentury Donalda Trumpa. Atmosfera w Waszyngtonie była wtedy niezwykle napięta. Wystarczyłaby iskra, by doszło do wybuchu. Ale nie bomby – przed Białym Domem zaroiło się od demonstrantów. Protesty były związane ze śmiercią czarnoskórego George’a Floyda, który zginął zakuty w kajdanki po przyduszeniu przez policjanta. Ruch pod hasłem "Black Lives Matter" rozlał się po całych Stanach Zjednoczonych. Dochodziło do starć ze służbami. I tego samego obawiano się w Waszyngtonie.
Był 29 maja 2020 r. Białego Domu przed naporem tłumu protestujących broniły tylko metalowe barierki i garstka policjantów. W stronę funkcjonariuszy rzucano rozdawane przez nastoletnie wolontariuszki butelki z wodą. Niektórzy ludzie próbowali nawet rozmontować zabezpieczenia. Niby wszystko było pod kontrolą, ale… co jeżeli przestałoby tak być?
W Białym Domu postanowiono działać, bo gdyby tłum ruszył, policja byłaby bezradna. Donald Trump, jego żona Melania oraz syn Baron zostali na godzinę odtransportowani na dół przez agentów Secret Service. Fakt, że prezydent schronił się w podziemiach, został podany do wiadomości przez "New York Timesa". Nigdy oficjalnie tego nie zdementowano, ale Trump chyba uznał, że skorzystanie z bunkra nie jest powodem do chluby, ponieważ tweetował, że do schronu poszedł… na krótką inspekcję. Przy okazji nazwał demonstrantów "wściekłymi psami".
Widzisz zapadlisko? Spodziewaj się schronu!
Co byście pomyśleli, gdyby trawa w okolicy Białego Domu nagle się zapadła? Tak właśnie stało się 22 maja 2018 r. Powstała dziura o średnicy metra, która później zaczęła się powiększać. Potem doszła do niej kolejna. Złośliwi zarzucali Trumpowi, że nie osuszył waszyngtońskiego bagna korupcji. Z kolei, jak pisze Marek Wałkuski: "Prasa publikowała opinie geologów oraz satyryczne komentarze, że stolica jest wielkim bagnem". Czy jednak te zapadliska to przypadek?
Zupełnie inne zdanie w tej kwestii miał publicysta Ronald Kessler, autor książki "The Trump White House: Changing the Rules of the Game". Otóż według niego już po zamachach z 11 września zadecydowano o budowie nowego, większego pięciokondygnacyjnego schronu.
Realizacja projektu miała trwać dwa lata i kosztować 86 mln dolarów. Pracownikom ponoć zabroniono o tym mówić. I to na pewno nie pozostaje bez wpływu na fakt, iż wszelkie podane przez Kesslera informacje są niezwykle trudne do zweryfikowania. Co nam zatem pozostaje? Chcemy znaleźć schron – szukajmy zapadlisk!
Źródło: Artykuł powstał na podstawie książki Marka Wałkuskiego "Zakamarki Białego Domu", Wydawnictwo Editio 2024