Takich tłumów na placu Defilad nie było od lat. "Walczyłam o życie w labiryncie stoisk"
Warszawiacy cieszyli się, że stolica w końcu będzie miała jarmark bożonarodzeniowy z prawdziwego zdarzenia. Poszłam to sprawdzić. Jednak zamiast cieszyć się świątecznym klimatem, walczyłam o życie w labiryncie stoisk, zalanym przez tłum zdezorientowanych ludzi.
"Ostatni raz takie tłumy na placu Defilad były chyba w 1956 r. w czasie wiecu Gomułki" - napisał jeden z użytkowników portalu X. Trudno się nie zgodzić, że liczba ludzi, którzy postanowili w miniony weekend odwiedzić jarmark bożonarodzeniowy w centrum Warszawy, przerosła chyba najśmielsze oczekiwania organizatorów.
Tłum i ścisk między straganami na warszawskim jarmarku
W sobotę 29 listopada w godzinach popołudniowych jarmark bożonarodzeniowy przeżywał turystyczne oblężenie. Ze względu na liczbę odwiedzających już samo wejście na teren jarmarku było problematyczne. Ciasne przesmyki między zewnętrznymi krańcami stoisk z trudem przyjmowały napierający z miasta tłum.
Pierwszy taki jarmark w historii. "Zaskoczył mnie rozmach"
W środku wcale nie było lepiej. Zbita masa ludzi formowała się w wąskich przestrzeniach między straganami w naciskające na siebie z każdej strony skupiska. Turyści ocierali się o siebie, prąc na ślepo naprzód.
"Litości"; "Ani do przodu, ani do tyłu"; "Korek jak na autostradzie"; "Boże, ile ludzi. Dramat"; "Wyjdźmy stąd"; "Trzymaj mnie, bo mnie ktoś zaraz ukradnie" - majaczyli zdezorientowani warszawiacy i turyści. Z tłumu padało co chwila to samo pytanie: "Którędy do grzanego wina"?
Jarmarczny klimat w neonowym akwarium
Orientacji nie sprzyjał dodatkowo chaotyczny dysonans między wnętrzem jarmarku, a zewnętrzem miejskiej przestrzeni. Zarówno billboardy i sklepowe neony z ul. Marszałkowskiej, jak i agresywnie wyrastające zza świątecznych stoisk biurowce czy neonowe odcienie diabelskiego młyna i podświetlonego wściekłą zielenią Pałacu Kultury i Nauki powodowały jeszcze większy wizualny chaos.
Jednak to co w innych miastach buduje klimat bożonarodzeniowego jarmarku, na placu Defilad ginie w wizualnym szumie. W efekcie znaleźliśmy się w świątecznej "cepelii", zamkniętej w neonowym akwarium, a niepozorna wizyta na jarmarku zamieniła się w psychodeliczne doświadczenie przepełnione intensywnymi bodźcami.
Choć organizatorzy próbowali zbudować atmosferę świątecznego miasteczka, to obecność atrakcji rodem z odpustowego placu - gry losowe, wielkie pluszaki, strzelanie do kaczuszek czy nachalnie migoczące stanowiska z plastikowymi gadżetami - nadawały raczej tej przestrzeni przaśny, momentami wręcz kiczowaty charakter.
Kolejki, kolejki, kolejki
Do odwiedzin na warszawskim jarmarku już od piątku 28 listopada zachęcały przyjazne polecenia instagramowych influencerów i testerów rozmaitych przysmaków. Aby jednak przekonać się osobiście o smaku zachwalanych produktów, trzeba było odstać swoje w gigantycznych kolejkach. Ja nie miałam do tego cierpliwości.
Pajda chleba ze smalcem? Godzina. Langosz? Godzina. Grzane wino? Godzina. Przejażdżka kołem widokowym? Półtorej godziny. "Nie będę stał godzinę w kolejce po kawałek chleba" - komentowali zirytowani ludzie z tłumu. I trudno się dziwić emocjom, jakie wywoływał jarmark w pierwszy weekend swojego otwarcia.
Kłopotliwa jest też liczba miejsc, w których przybili goście mogą komfortowo konsumować nabyte przysmaki. Wiele osób zajadało się jedzeniem na stojąco, bez stolików, wciśniętych w niewielkie wolne przestrzenie między stoiskami a rzeką ludzi.
Widok ten wielu turystów doprowadził do konkluzji, że najrozsądniej będzie po prostu opuścić teren jarmarku i poszukać przytulnego kąta i grzanego wina oraz przekąsek w centrum miasta. Tak zrobiłam również ja.
Ceny rekompensują stanie w kolejkach
Za rekompensatę za długi czas oczekiwania w kolejkach można uznać ceny, które mieszczą się w granicach przyzwoitości. Za grzane wino czy poncz alkoholowy na jarmarku bożonarodzeniowym na placu Defilad w Warszawie zapłacimy 20 zł. Za pajdę chleba ze ze smalcem (z ogórkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i natką pietruszki) czy pieczone kasztany zapłacimy tyle samo.
Czytaj także: Przyciągają tłumy turystów. Ceny podobne jak w Polsce
Króla wszystkich jarmarków, czyli węgierskiego langosza, można na jarmarku bożonarodzeniowym kupić za 30 zł. Za ser smażony z żurawiną zapłacimy 9 zł.
Uczciwie prezentują się również ceny klasycznych, polskich, świątecznych przysmaków. Za kiełbasę w zestawie z kajzerką, kiszoną kapustą, ogórkiem i sosem zapłacimy 29 zł. Bigos, żurek, grochowa czy gulaszowa również mieszczą się w kwocie 25 zł.
Jest szansa, że w tygodniu jarmark zwiedzisz bez tłumów
W obronie Jarmarku Warszawskiego trzeba jednak dodać, że za chaos weekendowego doświadczenia odpowiada przede wszystkim liczba odwiedzających go gości, nad którą organizatorzy nie są w stanie zapanować. Niefortunnie jarmark ten padł ofiarą nadmiernego zainteresowania, wywołanego własnym debiutem, promocją medialną i oczekiwaniami gości.
Doświadczenie związane z wizytą na jarmarku na placu Defilad w Warszawie będzie z pewnością znacznie przyjemniejsze dla każdego, kto zdecyduje się odwiedzić go w tygodniu. Najlepiej w godzinach przedpołudniowych. Idąc tam w weekend, ryzykujesz wejście do jarmarcznego piekiełka.