Wychodzą na akcję i nie wiedzą, co ich czeka. Chętnych i tak nie brakuje
- Trzeba kochać góry i ludzi. Bez tego nie da się być ratownikiem GOPR - mówi Mariusz Grudzień, naczelnik Grupy Sudeckiej GOPR, która właśnie prowadzi nabór dla kandydatów. Zdradza, jakie jeszcze warunki trzeba spełnić, jak wygląda szkolenie i z czym podczas akcji mierzą się ratownicy.
Artykuł jest częścią zimowej edycji cyklu Wirtualnej Polski "Jedziemy w Polskę". Wszystkie reportaże publikowane w ramach akcji są dostępne na jedziemywpolske.wp.pl.
Magda Bukowska: Od stycznia prowadzicie nabór dla przyszłych ratowników GOPR. Jak wygląda ten proces?
Mariusz Grudzień, naczelnik Grupy Sudeckiej GOPR: Egzamin zaplanowaliśmy na 22 i 23 marca. Dokumenty – czyli podanie o przyjęcie na staż i formularz zgłoszeniowy dostępny na naszej stronie internetowej - trzeba dostarczyć najpóźniej na tydzień przed tym terminem. Żeby móc kandydować do GOPR trzeba mieć od 18 do 40 lat - wyjątkowo przyjmujemy osoby starsze, jeśli spełnią pozostałe warunki. Poza tym trzeba mieć dobrą kondycję, orientację w topografii terenu, w którym działamy, dobrze jeździć na nartach i być niekaranym. O przyjęciu na staż decydują wyniki egzaminów wstępnych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy". Wielu odradzało mu wyjazd na wyspę lodu i ognia. "Nie każdy to zrozumie"
Jak wyglądają takie egzaminy?
Sprawdzamy te elementy, o których mówiłem. Egzamin kondycyjny polega na wyjściu spod naszej bazy w Międzygórzu na Halę pod Śnieżnikiem. O zdaniu egzaminu decyduje czas przejścia tego około 5-kilometrowego odcinka o przewyższeniu 500 metrów. Powinien wynosić 20 minut plus wiek, ale nie więcej niż godzina.
Kolejny etap to jazda na nartach – po wyznaczonych trasach i poza nimi. Jest też egzamin z topografii i rozmowa z naczelnikiem, czyli ze mną. Kandydat na ratownika może nie zaliczyć jednego z tych elementów, a i tak zostać przyjętym na staż warunkowo. Musi go jednak poprawić do końca stażu, który trwa - zależnie od zaangażowania i możliwości kandydata - od 2 do 5 lat.
Nie miałam pojęcia, że szkolenie trwa tak długo. Czy w tym czasie stażyści są już pracownikami GOPR czy jest to wolontariat?
Zdecydowana większość ratowników - nawet tych z wieloletnim doświadczeniem to wolontariusze. Ratownikami zostają ci, którzy kochają góry i ludzi. Zgłaszają się do GOPR-u, by połączyć tę górską pasję i z chęcią niesienia pomocy innym. Tylko niewielka część z nich po latach wolontariatu przechodzi na etat. W mojej grupie, wliczając stażystów i grupę seniorską, jest przeszło 140 osób, w tym 60 aktywnych ratowników. Tylko 16 z nich stanowi tzw. grupę zawodową, czyli pracuje w GOPR. Reszta robi to w ramach wolontariatu.
A jeśli chodzi o czas szkolenia, to rzeczywiście jest on długi, bo musimy być pewni, że osoba, która zostaje ratownikiem będzie umiała zadbać o bezpieczeństwo turystów, swoje i swoich kolegów. W GOPR pracujemy zespołowo i od umiejętności partnerów, ale także ich zdolności do działania w grupie, zależy, czy wychodząc w góry będziemy mogli na nich polegać.
Jak wygląda staż?
W trakcie szkolenia kandydaci pracują pod okiem doświadczonych ratowników. Muszą przepracować 240 godzin społecznych, z czego 80 to godziny dyżurowe, a reszta to szkolenia. Bardzo dużo szkoleń. Z pierwszej pomocy, ewakuacji, technik ratowniczych, topografii itd.
W tym czasie obserwujemy też kandydatów pod względem ich predyspozycji psychologicznych i tego czy potrafią zapanować nad własnym indywidualizmem na rzecz zespołu, partnerstwa i koleżeństwa. Bo w naszej pracy wzajemne zaufanie jest kluczowe. Kiedy widzimy, że kandydat nadaje się do tej pracy i posiada już odpowiednie umiejętności, kierujemy go na egzaminy, a po ich zdaniu składa przyrzeczenie ratownicze.
Wasza praca, a dla wielu nawet nie praca, a służba, jest nieodłącznie związana z zagrożeniem życia. Co takiego pcha ludzi, do podejmowania tego ryzyka?
To o czym już mówiłem - ogromna pasja do gór i do ludzi. Bez tego nie da się zostać ratownikiem. Jeśli chodzi o zagrożenie życia, to oczywiście wychodząc na każdą niemal górską akcję liczymy się z tym, że coś może pójść nie tak. Ale po to właśnie są stałe szkolenia - także dla doświadczonych ratowników, świetny sprzęt, którym dysponujemy i wsparcie kolegów, z którymi idziemy na akcję, by to ryzyko ograniczyć do minimum.
Pamiętamy też i bardzo tego pilnuję w moim zespole, że granicą dla działań, które podejmujemy jest bezpieczeństwo ratowników. To o nie musimy zadbać w pierwszej kolejności. Tego, że są sytuacje, w których musimy odpuścić, uczymy się od początku i często jest to trudna lekcja, zwłaszcza dla młodych ratowników.
Pamięta pan takie swoje akcje, które były szczególnie trudne albo niebezpieczne?
Było bardzo wiele takich akcji. Z pewnością jedną z nich była akcja ratunkowa w Jaskini Niedźwiedziej. Bardzo trudne warunki, akcja trwała kilkanaście godzin, ale udało się uratować grotołaza, który spadł kilka metrów w trudno dostępne miejsce.
Często wspominam też akcję, kiedy z kolegą wyszliśmy na pomoc rodzinie – rodzicom i ich dwójce dzieci, którzy utknęli na Śnieżniku. Na wysokości 1300 m n.p.m. złapało ich załamanie pogody i stracili orientację w terenie. Sprowadzenie ich na dół w takich warunkach pogodowych było sporym wyzwaniem, ale na szczęście i ta akcja zakończyła się sukcesem. Zawsze trudne są też akcje po wypadkach paralotniarzy, do których trzeba docierać często w trudnodostępne miejsca.
Dużo się mówi o tym, że przyczyną większości wypadków jest brak wyobraźni turystów. Często widzi pan na szlaku osoby w klapkach czy na szpilkach?
Jestem przeciwnikiem takiej nagonki na turystów. Oczywiście zdarzają się nierozważne zachowania w górach, ale wcale nie jest ich tak dużo jak można by sądzić na podstawie doniesień w mediach. Od 22 lat jestem ratownikiem zawodowym, a chodzę po górach znacznie dłużej i nigdy nie widziałem kobiety na obcasach na szlaku. Za to widziałem wypadki, którym ulegali doświadczeni turyści, a nawet ratownicy. Bo góry są zmienne i wymagające.
Zawsze ruszając w wyższe partie, musimy mieć świadomość ryzyka. Oczywiście im bardziej jesteśmy przewidujący - czyli sprawdzamy prognozy pogody, jesteśmy wyposażeni w odpowiedni sprzęt czy ubiór i nie szarżujemy ponad nasze możliwości fizyczne, tym mniejsza szansa, że dojdzie do wypadku. Dlatego jestem za edukacją, ale nie podoba mi się oczernianie turystów. Oni kochają góry tak jak my, a my jesteśmy po to, by w razie czego im pomóc.
Dużo było wypadków w waszym rejonie w ubiegłym roku?
Przeszło 360 wypadków górskich. Plus około 1000 zdarzeń na stokach, bo jako ratownicy górscy, komercyjnie zabezpieczamy też trzy ośrodki narciarskie. Po pandemii nastąpił taki skok wypadków w górach, ale od trzech lat ta liczba utrzymuje się na podobnym poziomie około 350 wypadków.
Na naszym terenie najwięcej akcji prowadzimy w Masywie Śnieżnika - najwyższym w pasmie Sudetów i w Górach Stołowych, które ze względu na skalne labirynty są oblegane przez turystów. Także utworzenie tras singletrack i moda na skitury dołożyły nam trochę pracy. Ale to nie znaczy, że zniechęcam turystów do wędrówek na nartach poza szlakami czy wypraw rowerowych na singletracku. Przeciwnie, to świetny sposób, żeby odkrywać naprawdę piękne miejsca.
Ja sam się wciągnąłem w jazdę na rowerze po tych trasach. Warto jednak zachować zdrowy rozsądek i trzeźwo ocenić swoje umiejętności. Bo często się zdarza, że dzięki rowerom elektrycznym turyści łatwo podjeżdżają pod górkę, ale na zjazdach wychodzi brak doświadczenia w kolarstwie górskim i dochodzi do wypadków.
Jako naczelnik musiał pan ograniczyć swoją aktywność w terenie, na rzecz pracy administracyjnej. Brakuje panu wychodzenia na akcje?
Bardzo. Dlatego cały czas biorę dyżury, ale siłą rzeczy jest ich znacznie mniej niż kiedyś. Ale pięć lat temu koledzy wybrali mnie na naczelnika, a ja się podjąłem tych obowiązków, rozumiejąc, że ktoś musi je wykonywać, żeby moi koledzy mogli jak najlepiej i najbezpieczniej wykonywać swoje zadania. Jednak zarówno zawodowo, jak i prywatnie staram się chodzić w góry jak najczęściej - przedwczoraj byłem np. na Śnieżniku. Bo jak już parę razy pani mówiłem, każdy ratownik kocha góry. One nas po prostu przyciągają.