Wysoko na „tourach”

Lubię narty. Prawie „od zawsze”... A pamiętam jeszcze orczyk na Hali Kondratowej, wywożący nielicznych (głównie ze schroniska) narciarzy hen, aż pod Łopatę. Jeden z pierwszych w Polsce dożył swego żywota w Szczyrku „Na Dolinach”. Chyba tam był rentowniejszy...

Wysoko na „tourach”
Poznaj Świat

04.11.2008 13:56

Obraz

Ale od wielu już lat przestałem lubić narciarstwo „boiskowe” – z dziesiątkami wyciągów, setkami kilometrów wygłaskanych tras i tysiącami amatorów białego szaleństwa z obłędem w oczach, aby szybciej. Do kolejki, do wyciągu... I tak wykluła się ostatnia miłość mego życia – narty tourowe.

Miłość to wymagająca – godziny mozolnego człapania w fokach na grzbiet lub gryzienia zębami śniegu w stromych żlebach w rakach z przypiętymi do horolezki nartami... A potem – „spełnienie”: otarcie potu, foki do plecaka! Jeszcze rzut oka wokół na białe grzbiety i nierzadko zielone już doliny, wsłuchanie się w cudowną ciszę gór (bo któż w maju chodzi po Tatrach...). A potem kilka minut tak długo zostających w pamięci: na początku zwykle stromo – czasem obskok, potem już „śmig hamujący”, a w dole – gdy żleb przechodzi w górny kocioł doliny – najchętniej krystiania „leger”... Czy ktoś – w dobie katowania stoku na wewnętrznej krawędzi „carvingów” – jeszcze pamięta te ewolucje, tak nazywane w programach kursów instruktorskich sprzed chyba trzydziestu lat? A tak wciąż przydatne...

I ten szelest zsuwającego się w dół spod krawędzi nart śniegu, czasem – zjazd na fali deski śnieżnej, a czasem – płyniesz w wiosennej kaszy, cudownym tatrzańskim firnie. Na ogół miękko – więc powtarzasz sobie: pamiętaj, cały czas pełne stopy na obydwóch nartach, rozluźnij kolana, sylwetka lekko do tyłu, żeby czuby trochę poszły do góry, rozłóż szerzej ręce, dla lepszej równowagi. Szkoda się przewracać, zbyt dużo kosztuje każdy metr podejścia, zresztą – może się wówczas zdarzyć, że wstać to będziesz mógł dopiero na dole... I śmigasz, jest bosko. A w dole – niepokojąco szybko zbliżająca się tafla już częściowo rozmarzłego stawu...

Lubię wysokie góry. Jakoś omijają mnie HMS-y (High Mountain Sickness), nie wiem, co to ból głowy czy mdłości (choć chyba aklimatyzuję się dłużej niż inni)... No to czemu nie spróbować tej egzotyki z nartami? Wiem, nie ma chyba piękniejszych gór niż wiosenne Tatry. Ale zjazdy są relatywnie krótkie. No i to ciągłe uczucie, że łamiesz formalne zakazy – bo w naszych Tatrach to jedynie w Świńskim Kotle strażnicy TPN czasem przymykają oko... Lepiej jest na Słowacji, tam „tourowcy” doczekali się kilku rejonów Tatr, wiosną legalnie dostępnych, a klimat Ziarskiej chaty – pełnej w kwietniu narciarzy – jest niepowtarzalny. Za to tamtejsi „ochraniary” nie żartują, a oficjalny sezon wiosenny kończy się zwykle stanowczo za wcześnie... Ale cóż – „świszcze wychodzą”...

No to zaczynamy wysokogórskie narciarstwo egzotyczne. Na początek był kaukaski...

Elbrus (5633 m)

Dwie próby – za pierwszym razem nagła burza śnieżna na trawersie pod przełęczą między wschodnim a głównym wierzchołkiem. I – w panice – ucieczka w dół z wymacywaniem w gęstej mgle (takiej, że czubków nart nie widać) nielicznych traserów. Bo to najbardziej zdradliwe miejsce – poniżej trawersu lodowiec, wielu, którzy zgubili ścieżkę właśnie tam, do dziś pozostało na Elbrusie... Drugie podejście, kilka lat później – tym razem w pełnej „lampie” – też się skończyło przed przełęczą: zbyt optymistycznie zaplanowany czas pobytu na Elbrusie, niedostateczna aklimatyzacja, miękkość nóg, brak oddechu... Mimo to Elbrus dostarczył niezapomnianych wrażeń: pustki, przestrzeni, wysokości – niemal dwa kilometry zjazdu, „wysokogórskiego” śniegu, chyba trochę innego niż „nasz” tatrzański.

*Nepal ...kolejna miłość mego życia. *

Zaliczyłem tam prawie wszystkie „klasyczne” trekkingi, w tym jeden bardzo wymagający i najmniej „wypasiony”: bez licznych hotelików i restauracji w wioskach, ale i bez setek trekkersów. Kilkunastodniowa wędrówka dookoła Dhaulagiri stawia bowiem wysoko poprzeczkę: noclegi na polepie koło paleniska w chatach Newarów, w najlepszym razie ryż z jarzynami „ze wspólnego gara”... Dwie wysokie, ponadpięciotysięczne przełęcze, lodowiec, konieczność targania namiotów... Pojechałem po monsunie, rok wcześniej był tam śnieg po pas. A ja niosłem narty przypięte do wora przez dwa tygodnie (ścieżka przez himalajską dżunglę to był koszmar, przecięta na niewielki wzrost średniego Nepalczyka, ja – aby nie zaczepiać nartami – musiałem dreptać w jakimś półsiadzie...) i na obu przełęczach miałem raptem tego „białego szaleństwa” na może w sumie cztery godziny... A mimo to była to wspaniała przygoda!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)