Wyspy Zielonego Przylądka – Sal. Tropem atrakcji
Długo się nie zastanawiałem. Jest z kim, jest do kogo – lecę na Cabo Verde! Na miejscu zobaczę, czy jest po co.
Opis w przewodniku nie wyglądał zachęcająco.
"Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na Ziemi jak Sal. Widziana z góry wyspa przypomina brunatną plamę ropy naftowej na Oceanie Atlantyckim – jeśli były tutaj kiedyś góry, rzeki czy roślinność, to zostały zmiecione na przestrzeni milionów lat przez nieustające wiatry. Dlatego obecnie Sal to skały, piach i sól. Po wylądowaniu (…) odczuwa się przygnębienie i rozczarowanie. Po kilku godzinach wypatrywania z okna samolotu kolorowych wysp na Atlantyku (…) wyłania się Sal: bury i nieciekawy kawałek lądu ze szczelinami, w których co jakiś czas zbiera się woda deszczowa. Po wyjściu z samolotu i przejściu kilku kroków po płycie lotniska w koszmarnym upale patrzysz na skalisty pejzaż i zastanawiasz się, skąd wziął się pomysł na spędzenie tu wakacji" (Aisling Irwin, Colum Wilson, "Wyspy Zielonego Przylądka", Global-Bradt 2010). No właśnie, skąd?
Odpowiedź na to pytanie dedykuję moim warszawskim przyjaciołom, Adachowi i Małgosi, którzy zaprosiwszy mnie któregoś wieczora na kolację, napomknęli o swym planie, by odwiedzić znajomych mieszkających na archipelagu. – Gdzie? – spytałem między jednym a drugim kęsem pieczonego bakłażana, jako że moi przyjaciele trwali właśnie w fazie radykalnej diety. – Na Wyspach Zielonego Przylądka – grzecznie wyjaśnili Adach z Małgosią. I dodali, że owi znajomi to wyjątkowi globtroterzy, którzy zjechali już wszystkie zakątki świata, a kiedy mieli co porównywać, to stwierdzili, że właśnie Sal należąca do archipelagu Cabo Verde jest tym, co tygrysy lubią najbardziej.
ZOBACZ TEŻ: Morskie olbrzymy. Niesamowite nagranie z drona
– Chętnie bym zobaczył – mruknąłem i tym sposobem wprosiłem się na ten wyjazd, po prostu. Po krótkiej wymianie mailowej korespondencji okazało się, że wyspiarscy znajomi mają w swym apartamencie zabudowany taras, na którym spokojnie mogą gościć także trzy osoby. – A nie będę wam przypadkiem, hmmm, przeszkadzał? – spytałem uprzejmie Adacha i Małgosię, ale zaprzeczyli tak żywo, że pozbyłem się wszelkich skrupułów.
Przed wyjazdem sięgnąłem po zacytowany na wstępie przewodnik i chęć, by na własne oczy skonfrontować zachwyt moich przyszłych wyspiarskich gospodarzy z – jak by to delikatnie określić? – pełną dystansu opinią autora przewodnika, znacznie wzrosła. Zapowiada się intrygująco, pomyślałem. Jak było?
Pewnego popołudnia ruszyliśmy z Okęcia do Mediolanu, gdzie następnego ranka mieliśmy się przesiąść do samolotu lecącego na Sal. Lombardzkie lotnisko przyjęło nas widokiem włoskich lodów oraz kręcącej się na bagażowej karuzeli mojej walizki, od której niecna ręka oderwała rączkę.
– Zaczyna się nieźle – pomyślałem. – Oby nie była to podróż pełna przemocy i gwałtu…
Nie była. A w zasadzie – nie była poza jednym, brzemiennym w skutki wydarzeniem, o którym jeszcze wspomnę. Noc w Mediolanie spędziliśmy leżąc pokotem na podłodze w wielopokojowym mieszkaniu, które wynajmuje kilku studentów Erasmusa, wśród nich znajomy znajomego. Rankiem otrzymałem od mieszkańców długi sznurek, którym starannie obwinąłem moją walizkę, czyniąc zarazem zgrabną plecioną rączkę w miejsce urwanej.
Ten piach z Sahary…
Samolot na Sal okazał się normalnym airbusem, tyle że z nieznanym mi logo Neos na ogonie. Znak bardzo ładny, kombinujący dziób samolotu z zarysem skrzydła jaskółki. Dopiero potem, dużo później przyszło mi do głowy, że o ile samoloty na Sal są rzeczą dobrze znaną, to jaskółki – jak i inne stworzenia żywe – występują tam raczej sporadycznie i doprawdy nie wiadomo, komu się ten ptaszek skojarzył i dlaczego.
Po trzech godzinach lotu samolot zaczął podchodzić do lądowania, a ja, rzucając okiem na widok wyłaniający się spod skrzydeł, poczułem, że opinie przewodnika mogą być boleśnie prawdziwe. Szaro-brązowy, spalony słońcem kawałek wulkanicznego lądu nie zapowiadał specjalnych atrakcji.
Krajobraz Sal okazał się prosty do opisania i zdefiniowania: słońce w zenicie, szerokie plaże, ciepły ocean z ogromnymi falami i nieustający wiatr niosący ze sobą o każdej porze dnia i nocy drobiny piasku i pyłu. – Czy znad Sahary? – zapytałem grzecznie gospodarza mego apartamentu, gdy dotarliśmy na miejsce naszego zamieszkania w miasteczku Santa Maria. – Tak – odparł równie grzecznie. – Znad Sahary.
…i ta woda…
Związek wyspy Sal z pustynią wkrótce ujawnił swoją głębię. Po pierwsze – nie ma tu wody. Oczywiście słodkiej. Wszystko, co płynie w kranach, pochodzi z odsolenia wody morskiej, a wszystko, co się spożywa, trzeba kupić w butelce. Nie ma ani strumyczka, ani rzeczki, o większych zbiornikach wodnych nie wspominając. Bo i po prawdzie skąd taka woda miałaby się brać? Deszcz pada tu średnio pięć dni w roku, we wrześniu, i wówczas leje jak z cebra. Jak na cały rok to jednak mało. Skoro nie ma wody – to nie ma również naturalnej roślinności. Wszystko, co zielone, jest dziełem ogrodników, którzy potem tracą fortunę, podlewając owe nieliczne trawniki, palmy i oleandry rzeczoną cenną wodą. Skoro nie ma roślinności, to nie ma również zwierząt, poza niezliczonymi psami, które trzymają się ludzkich siedzib i włóczą się stadami, śpiąc na piasku lub na progach domów.
…i ten wiatr…
– Cóż zatem, u licha, gna Europejczyków, na to – zdałoby się – najbardziej niegościnne miejsce na ziemi? – spytałem ponownie mego gospodarza. Odparł, że ci, dla których jest to naprawdę wymarzone miejsce, to miłośnicy wszelkiego rodzaju żeglowania na desce, surferzy, windsurferzy, kitesurferzy – i co tam jeszcze więcej surferski słownik obejmuje. Wiatr, plaża i morze jak na Hawajach, o cztery godziny lotu od Europy, raptem dwie strefy czasowe dalej, czegóż chcieć więcej?
Jako że mój kontakt z surfowaniem ogranicza się do przeglądania internetu, na to pytanie musiałem sobie w następnych dniach bezwzględnie odpowiedzieć. Czasu miałem sporo. (Uwaga, będzie idyllicznie). Mogłem myśleć, wstając rano, wychodząc na wietrzny taras, wypijając kawę, idąc się wykąpać do morza, potem około 10:00 jedząc z Adachem, Małgosią i gospodarzami śniadanie, potem czytając i bumelując, kąpiąc się co jakiś czas i popijając kolejne drinki i wytrzymując w ten sposób do obiadu, w czasie którego tuńczyk kupiony rano w porcie trafiał na stół w postaci przepysznego, soczystego steka, potem znów się przez chwilę kąpiąc, czytając i gadając, aż po czas kolacji, gdy spacer do miasteczka Santa Maria mógł się odbyć, a tam caipirinha, margarita, caipiroska, miejscowy grog, whisky z limonką, portugalska muzyka na żywo i głos Cesarii Evory, najsławniejszej kapowerdianki, dobiegający z licznych reproduktorów. Ale i w nocy mogłem myśleć, gdy gwiazdy inne niż europejskie świeciły mi nad głową.
…i jeszcze ten złodziej…
Chyba dość lukru. Powiedziałbym, że przy pewnej licencji fakt, że jakiś złoczyńca ukradł mi ze wspomnianego tarasu podręczny plecak, w którym trzymałem parę ważnych, choć nie tak cennych drobiazgów, otóż fakt ten mógłby być może uznany za pewną perwersyjną formę dystrakcji, brutalny aspekt życia, o którym wspomniałem byłem w początkach tej relacji. Szkoda się oczywiście stała, bo ów rzezimieszek pozbawił mnie ładowarki baterii do aparatu, musiałem się więc mocno powstrzymywać przed fotografowaniem bez opamiętania, zupełnie jak w czasach aparatów na błony. Nie wspomnę nawet, że w plecaczku był także jakże cenny kłębek sznurka do wiązania walizki.
Ale Kreole!...
By pozostać w zgodzie z prawdą, dolce far niente, choć zakłócone w tak niespodziany sposób, miało i swe aspekty poznawcze. Spacery po plaży, miasteczku Santa Maria i jego okolicach przyniosły kilka wakacyjnych obserwacji. Nie mam złudzeń co do odkrywczości tych spostrzeżeń, ale rad się nimi podzielę. Wyspa liczy 25 tys. mieszkańców, dwie trzecie mieszka w Espargos, stolicy, reszta w kilku pozostałych miasteczkach i osadach.
Rdzenni mieszkańcy to Kreole, potomkowie Portugalczyków, którzy odkryli Sal w XV w. (była wówczas bezludnym skrawkiem lądu) i afrykańskich niewolników, których biali kolonizatorzy zwozili tu w kolejnych stuleciach. Prowadzą bardzo skromne życie, czerpiąc gros dochodów z rybołówstwa i obsługi turystów. O ich statusie świadczą domy, niemal bez wyjątku parterowe, często zastygłe na jakimś etapie budowy, pozbawione wygód i niemiłosiernie przeludnione. W podobnie trudnych warunkach mieszkają coraz liczniejsi przybysze z Afryki, głównie Senegalczycy, którzy na Sal zupełnie zdominowali drobny handel pamiątkami. Dla nich uboga i oferująca niewiele szans wyspa jest i tak rajską alternatywą dla jeszcze cięższych warunków życia w ich własnej ojczyźnie.
…ale ten boom!...
Z ubogimi domkami miejscowych wymownie kontrastują nowoczesne osiedla apartamentowców budowane dla Włochów, Anglików i Portugalczyków, którzy kupują na wyspie pied-a-terre lub inwestują w lokale na wynajem. Ale i ta część wyspiarskiej infrastruktury nie rozwija się harmonijnie. Boom inwestycyjny został w końcu pierwszej dekady wieku znacznie ograniczony przez skutki światowego kryzysu finansowego. Efekt? W różnych częściach Sal można natknąć się na osiedla-widma, ogrodzone i strzeżone, wykończone "pod klucz", ale absolutnie wymarłe. Deweloperzy liczyli na sprzedaż gotowych apartamentów, ale rynek zbiedniał. Teraz, by nie zmarnować zainwestowanych środków, opłacają ochronę i wodę, którą podlewają krzewy i trawniki, licząc, że zainteresowanie ich ofertą kiedyś jednak powróci. Surfingowa sława Sal niesie się przecież coraz szerzej.
…ale te żółwie!
Wracam do wątku przygodowego. Pewnego poranka ruszyliśmy z Adachem plażami w kierunku północnym. Słońce ledwie wznosiło się nad horyzont, wiatr wiał, fale falowały, niebo niebieszczało. W którymś miejscu na bezkresnej, zupełnie pustej, zda się nietkniętej ludzką stopą plaży ujrzeliśmy szeroki ślad biegnący prostopadle do brzegu, jakby odcisk gąsienicy czołgu, który wynurzył się z morskiej toni i podążył w głąb lądu. Gdyśmy przez chwilę deliberowali nad naturą znaleziska, dwie osoby pojawiły się znienacka w pobliżu.
Sophie i Ursula, płowowłose Szwedki, wyjaśniły nam, że to ślad karetty, wielkiego żółwia morskiego, poprzedniej nocy złożył na plaży swe jaja. One zaś są wolontariuszkami organizacji, która patroluje plaże, by gniazdującym kolosom ratować życie. Żółwie, jak wyjaśniły, spędzają większość życia pływając po rozległych akwenach morskich, ale gdy samice osiągają wiek rozrodczy, czyli mają ok. 18 lat, wracają na plażę, na której same przyszły na świat. Kierują się magnetyzmem ziemskim, który wskazuje im kierunek do miejsca, w którym nigdy po wykluciu się z jaja nie były. Tymczasem, ciągnęły dziewczyny, plaże na Sal, podobnie zresztą jak setki plaż w innych miejscach gniazdowania żółwi na całym świecie, dawno nie przypominają miejsc utrwalonych w instynktownej "pamięci" wielkich gadów.
Ludzie zakłócili przebieg linii brzegowej, pobudowali kawiarnie, hotele i mariny, a na dodatek oświetlili nadmorskie drogi i trasy spacerowe. Samice żółwi dezorientuje nowa rzeźba plaży, a żółwiątka… Te mają jeszcze większy problem. Po wykluciu się muszą jak najszybciej znaleźć drogę do morza. Zawsze drogowskazem był im blask wody, w nocy oświetlonej księżycem. Tymczasem teraz wabią je światła lamp i malcy - zamiast w kierunku zbawczego morza - lezą w głąb lądu, gdzie czeka je śmierć z powodu braku wilgoci. A przecież do niebezpieczeństw czyhających na karetty dodać trzeba działania innych wrogich im istot – ludzi, szczury i kraby będące amatorami żółwiego mięsa i jaj. Pokiwaliśmy z Adachem głowami i zapewniliśmy, że nie lubimy żółwiny ani nie zamierzamy zbliżać się do żółwiego gniazda.
Ech, te kratery...
Gdy tegoż dnia, podczas popołudniowej wizyty w barze, opowiadaliśmy o tym spotkaniu, właściciel lokalu skomentował krótko: – I tak mają szczęście, że w ogóle znajdują jeszcze jakąś plażę. Na nasze zdziwione spojrzenie odpowiedział, że plagą sąsiednich wysp archipelagu był jakiś czas temu rabunek piasku. Nasze spojrzenia zrobiły się jeszcze bardziej zdziwione. – Piasek jest na świecie jednym z najbardziej pożądanych surowców – ciągnął zatem, budząc podziw swą orientacją w temacie. – Przemysł budowlany na całym świecie potrzebuje co roku kilkadziesiąt miliardów ton piasku do produkcji betonu. Ogromne ilości zużywa się także przy wydobywaniu gazu metodą łupkową.
Bogate kraje nie chcą niszczyć własnych złóż, albo dysponują piaskiem pustynnym, który nie nadaje się do produkcji betonu. Nabywcy ruszyli więc w okolice, gdzie handel "sypkim złotem" wydawał się ciągle dochodowym interesem. Do Kenii, Kambodży, Maroka, na Karaiby. I na Wyspy Zielonego Przylądka. Wszędzie tam można zaobserwować dziś plaże zamienione w księżycowy krajobraz pełen księżycowych kraterów, morze atakujące bez przeszkód pozbawione ochrony nadbrzeżne osady i totalne zniszczenie środowiska. Nie, na Sal jeszcze nie, ale na głównej wyspie archipelagu – Santiago – są rejony, gdzie dewastacja nabrzeża przekroczyła wszelką wyobraźnię.
Rząd wydał co prawda nowe przepisy, które zakazują wydobywania piasku, ale po pierwsze, proceder kwitnie podobno nadal, a po drugie, poprzedni stan przyroda osiągnie pewnie za tysiące lat – skończył barman, a my z Adachem poczuliśmy, że słońce i upał wysuszyły nasze organizmy jak nadmorską wydmę.
…i te plastikowe odpady
Innego dnia wybraliśmy się z mym przyjacielem na spacer do Ponta Leme. To najdalszy południowo-wschodni cypel wyspy. Miejsce, w którym ocean najgwałtowniej atakuje skalisty brzeg Sal. Słońce świeciło, niebo niebieszczało, wiatr wiał, fale falowały. Ruszyliśmy gruntową drogą biegnącą przez płaski, niemal pozbawiony roślinności krajobraz.
Na pustkowiu ktoś wbił pionowo starą deskę surfingową, czyniąc z niej drogowskaz informujący o dystansie do Rzymu (4380 km), Paryża (4248 km), Dublina (4325 km) i Santiago, wspomnianej już największej wyspy archipelagu (116 km). Bogatsi o tę mało użyteczną wiedzę zeszliśmy po półgodzinnym spacerze na kamienisty brzeg. Grzywacze rozbijały się o czarny, porowaty tuf tworzący w tym miejscu nabrzeże. Tylko skała jest w stanie oprzeć się w tym miejscu stałemu naporowi wody i wiatru. I na tym skrawku ziemi zagubionym w przestworze oceanu (gdzie tam Rzym, gdzie Paryż…) każda szczelina między skałami wypełniona była plastikowymi odpadami.
Spośród kamieni wyzierały zielone i przezroczyste cielska butelek, resztki sizalowych lin snuły się pomiędzy głazami, na występach skał łopotały na wietrze resztki plastikowych toreb. Atlantyk wypluwa z siebie zwały śmieci, które człowiek od lat beztrosko wyrzuca do wody, wierząc naiwnie, że morze pochłonie wszystko bez śladu. Otóż nie, nie pochłania.
Ale ta kąpiel!
Jeszcze innego dnia oddaliśmy się z mymi przyjaciółmi kolejnym szalonym rozrywkom. Słońce prażyło w zenicie, wiatr wiał, fale falowały, niebo niebieszczało. Kupiliśmy wycieczkę "po wyspie" małym mikrobusikiem, który obwiózł nas po kilku skalistych plażach na północnym zachodzie Sal, po klifowych zatokach pełnych spienionego oceanu i urokliwych nadbrzeżnych kawernach z lazurową wodą, po skraju pustyni z zarysami fatamorgany, aż do największej z miejscowych atrakcji – miejsca zwanego Pedra de Lume, gdzie piętrzy się krater wygasłego wulkanu, do którego przesiąka od spodu morska woda.
Później na skutek gorąca paruje i zbiornik tak powstały przekształca się w wielką solankę, jak Morze Martwe. Czy się w nim wykąpałem? Oczywiście! Leżąc na plecach i unosząc się jak korek, i mając po wyjściu na brzeg uczucie, że szybko krystalizująca sól buduje mi na skórze pancerz chrzęszczący jak zbroja rycerza. Kierowca mikrobusu, którym podróżowaliśmy, utrzymywał, że kąpiel w takiej wodzie odmładza co najmniej o dziesięć lat. Postanowiłem się zatem nie kąpać już drugi i trzeci raz, by po powrocie do Warszawy nie mieć problemów w sklepie z alkoholami.
I tylko walizeczki żal...
Odlatywałem z wyspy targany rozmaitymi uczuciami. Radości, że w sklepie u Chińczyka kupiłem nowy kłębek sznurka i miałem znowu zupełnie elegancką walizkę z plecioną rączką. Satysfakcji, że już zobaczyłem owianą atmosferą egzotyki Sal i mimo że nie pękłem od nadmiaru wrażeń, sporo ciekawego zobaczyłem. Zadowolenia, że złowróżbne opinie przewodnika okazały się przesadzone. I prawdziwego szczęścia, że wracam do pstrej Europy, czasem słonecznej, a czasem dżdżystej, gotycko-barokowej i gryczano-makowcowej. A potem także żalu, bo ostatecznie musiałem się rozstać z walizką. Na trasie z Mediolanu do Warszawy rozbiła się w środku butelka limoncello.
"Wyspy Zielonego Przylądka – Sal. Tropem atrakcji" Marka Pernala oraz 17 innych opowieści autorstwa znanych polskich podróżników i reporterów, w tym Wojciecha Jagielskiego, Marcina Kydryńskiego, Szymona Hołowni, Anny Alboth, Pauliny Wilk, Bartka Sabeli znajdziesz w książce wydawnictwa "Kontynenty" pt. "Opowieści podróżne. Afryka". Tylko na magazynkontynenty.pl.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl